wtorek, 22 grudnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa przedświątecznego bałaganu

Miało być świątecznie i bożonarodzeniowo i gwiazdkowo i chionkowo i w ogóle. Życzenia złożone w poprzednim wpisie, choinkowy obrazek wstawiony i co? I bulba!

Zebraliśmy się do lotu o drugiej w nocy, albowiem na lotnisko mamy prawie dwieście pięćdziesiąt kilometrów i choć droga raczej user friendly i o przedświcie ruch mały, to jednak trzeba sobie zawsze jakiś zapas czasowy zrobić.

I dobrze. Kolejka do oddania bagażu, od której już się odzwyczailiśmy, ostatnimi czasy latając tylko z podręcznym, od razu ustawiła nas do pionu. Potem security jeszcze dłużej, bo każden jeden musiał się do połowy rozebrać, co jeśli chodzi o dorosłych szło sprawnie, to z dzieciami - ło jesuuu.
Na sklep duty free tylko 20 minut! Toż to skandal o znaczeniu międzynarodowym. Te zastępy kobiet biegające pomiędzy półkami z kremami i pachnącymi wodami oraz zasępieni panowie wpatrujący się w rzędy kolorowych butelek i na to wszystko 20 minut?!

Potem biegiem do samolotu, pierwszy raz po ogłoszeniu final call i lot w słońce, bo na wschód. Kapitan zapowiedział, że lot potrwa dwie godziny i pięć minut i hurra! potrwał.

Z tym, że skończył się na lotnisku in the middle of nowhere. Bo w Mieście mgła, a nasz pilot nie był z któregokolwiek pułku lotnictwa transportowego i nie próbował nikomu nic udowadniać. Miłym głosem zapowiedział, że jest mgła i spadamy... no, nie, właśnie nie spadamy, tylko odlatujemy stąd na lotnisko zapasowe. Nasz lot był trzecim przekierowanym. Czekaliśmy zatem cierpliwie na pozwolenie podejścia do brami i rozładowania samolotu. Panie stewardessy roznosiły nawet filiżanki herbaty (no, dobra, w realu to były plastikowe kubeczki), żeby było milej czekać. Grupy rodaków, jak zwykle, zamiast siedzieć wygodnie w fotelach, stały w przejściu nerwowo dzwoniąc do bliższej rodziny z wiadomością, że są, ino gdzie indziej. A po wyjściu z samolotu wpadliśmy w oko cyklonu. Takiego, który wieje we wszystkich kierunkach jednocześnie. Rozumiem, że nagłe zwiększenie liczby przylatujących samolotów powoduje zamieszanie na lotnisku obarczonym obowiązkiem ich przyjęcia, ale są na to jakieś procedury, abo co. Tu regułą był chaos. Podjeżdżały autobusy różnych firm turystycznych, każdy w innym malowaniu, żaden nie oznaczony po których pasażerów przyjechał, kierowcy nie znali żadnych języków obcych w zakresie pozwalającym im porozumieć się z tłumem różnojęzycznych pasażerów (była grupa z Chin i z Johannesburga, żeby tak sięgnąć najdalej), a przedstawicielki przewoźników i obsługi lotniska wiedziały jeszcze mniej, choć znały języki obce. W każdym razie w zakresie informowania rozbieganego tłumu, że nic nie wiedzą.

Koniec końców już po dwóch godzinach od lądowania podstawiono dla nas autobus i pojechaliśmy na lotnisko docelowe. W tym czasie dostałem informację przysłaną sms'em od linii lotniczych, że mój lot został przekierowany do innego portu lotniczego i żebym pilnował kwitu bagażowego, bo będzie użyteczny przed odlotem. Nie bardzo zrozumiałem logikę tej informacji, bo w końcu wiedziałem już, że lot przekierowano, a torbę miałem w ręce, ale może po prostu pomylili tych, co przylatywali z tymi, którzy dopiero mieli odlecieć. Ale intencje się liczą.

Zatem może już.. Wesołych Świąt?

sobota, 19 grudnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa życzeń




Dzisiejszej nocy wyjeżdżamy ona Święta, zatem pozwólcie, że już teraz złożę Wam najserdeczniejsze życzenia

zdrowych i pogodnych Świąt Bożego Narodzenia
 i wszelkiej pomyślności w nadchodzącym 2016 roku. 

Niech się Wam darzy!

czwartek, 17 grudnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa wielkich korporacji

Wracając co jakiś czas do Polski z krótką wizytą spotykam się z narzekaniami na polską rzeczywistość i to, jak wielkie zagraniczne korporacje wykorzystują Polaków do cna, a jak mi tam, w UKeju jest dobrze i jak o mnie dbają, żeby mi się krzywda nie działa.

Tymczasem w UKeju...

Drogi tutejsze są wąskie i kręte, a tutejsi kierowcy mają niewiele więcej wyobraźni niż polscy. Co oznacza, że trzeba jeździć bardzo ostrożnie i być zawsze przygotowanym na niespodzianki.

Takaż się przytrafiła i mnie. Musiałem w trybie natychmiastowym zjechać na lewe pobocze, żeby uniknąć otarcia się o beztroską paniusię jadącą środkiem całkiem wąskiej drogi. Pomachała mi przepraszająco łapką, w końcu kultura i życzliwość obowiązują i pojechała dalej straszyć następnych użytkowników drogi.

Ja natomiast przednim kołem wpadłem w jakąś koleinę wyżłobioną przez traktor, który na tej jezdni nie mieścił się w ogóle, ale co tam, pojechałem spokojnie do domu.

Następnego dnia, w dziennym świetle obejrzałem auto i stwierdziłem, że w wyniku wstrząsu odniesionego w koleinie, urwała mnię się przednia lampa przeciwmgielna i z fasonem wpadła gdzieś do środka pomiędzy te plastiki, które robią za zderzak. Dała się jednak zobaczyć, znaczy się nie zginęła.

Przeciwmgielnych prawie nie używam, bo choć mgieł ci u nas dostatek, to opisane wyżej drogi nie pozwalają tym światłom na wykazanie się jakąkolwiek wyższością nad zwykłymi krótkimi. Ale jak są, to powinny działać, logiczne.
Pojechałem zatem do serwisu umyśliwszy sobie, że zrobią, jeśli nie na poczekaniu, to może w jakimś sensownym terminie. Byli mili, prosili siedzieć, nawet pokazali ekspres do kawy, żebym sobie umilił czas oczekiwania. Po jakiejś półgodzinie stwierdzili, że nie są w stanie nawet się wypowiedzieć o co biega i że może bym tak umówił termin za parę dni, to oni rozbiorą, obejrzą od środka i się wypowiedzą.

Przyjechałem za parę dni na umówione spotkanie, z samego rana, bo do pracy muszę, zatem dali mi zastępcze auto i zapowiedzieli, że się odezwą. Odezwali się w południe, że owszem, rozebrali, zajrzeli, zdjęcia porobili i wysłali do takiego innego serwisu, gdzie robią karoserie, bo oni tylko mechaniczne rzeczy. Odpowiedź co i jak dostanę do domu wraz z szacowaną wyceną. Po pracy pojechałem, dałem się skasować za tę fotograficzną sesję siedem dych, zabrałem moje ranne auto i wróciłem czekać na wycenę.

Dwa dni jak z bicza strzelił i jest!
Dobrze, że siedziałem, bo bym se usiadł. Bo owa wycena wyglądała tak:


Zwróćcie uwagę na Grand total.

Usunąłem z niej wszelkie dane wrażliwe, bo nie chcę być posądzonym o kryptokrytykę. Nie dość, że chcą mi wymienić pół auta w sześć godzin i sześć minut, to także tablicę rejestracyjną(!) nie wiem po co i dlaczego. Niedrogo, tylko 12 funtów, co przy całej sumie wygląda jak kiepski napiwek dla majstra. Gorzej, że trzeba było dać cały nowy zderzak za ponad dwie stówki i nową lampę, bo "stara nie świeci, sprawdzaliśmy dwa razy", a to dodatkowe prawie siedemdziesiąt funcików jak nic.

Z samochodami jak z medycyną. Poprosiłem o drugą opinię, tym razem u "Pana Brzózki"*), który kiedyś reanimował ravkę Najmilszej. Pojechałem, obejrzał.
- Przyjedź jutro, sie zrobi.

Jutro się "nie zrobiło", bo ten akurat, co miał zrobić, zachorzał i musiałem czekać dwa dni. Po dwóch dniach przyjechałem, a jakże, raniutko, bo do pracy. Zastępczego auta nie było, Najmilszej zabrałem ravkę i, nieco spóźniony, dotarałem do pracy. Koło dziesiątej zadzwonił Pan Brzózka i powiedział, że gotowe.

Jakże to tak - chciałem zakrzyknąć - w dwie godziny?, ale byłem na sali operacyjnej i nie wypadało zakrzyknąć. Pojechałem po pracy, auto stało, lampa świeci, wszystko ok. Dostałem rachunek. I też se usiadłem (bo tym razem nie siedziałem).

Bo rachunek wyglądał tak:


Tym razem nie Grand total
 tylko Gross.
Usunąłem z niego wszelkie dane wrażliwe, bo nie chcę być posądzonym o kryptoreklamę.

- Ale jakże to tak, skoro sama lampa kosztuje prawie 70 funtów? A przecież nie świeciła.
- No, trzeba było trochę żarówkę docisnąć, bo się od tego wstrząsu poluzowała.


I tak wygląda współpraca z wielkimi korporacjami samochodowymi w UK.
____________________
*) tak naprawdę, to powinien być Pan Buk, ale określenie "Pan Brzózka" ukuł kiedyś Colorectal, bo mu się drzewa pomyliły i tak zostało.

środa, 9 grudnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa rasistowskiego cienia


Dziś nie będzie łatwo. Zacznę od wyobraźni. Jak waszym zdaniem wygląda cień? Co widziecie, kiedy zapytani o cień przymkniecie oczy i wyobrazicie go sobie. A jeśli będzie to Cień? Tym, którzy czytają fantasy, a zwłaszcza Czarnoksiężnika z Archipelagu będzie pewnie łatwiej. Ciemny, może nawet czarny i bezkształtny? O rozmytych konturach? Może straszny?
W jednej z londyńskich instytucji zwanej KidZania w Westfield London wystawiono przedstawianie lalkowe na ten temat. Różnokolorowe lalki bały się Cienia (Shadow).
A kukiełka Shadow wyglądała tak:



To ta w środku, dla jasności. Choć jest czarna...

No, zwykły Cień. Ciemny i bezkształtny. Pozostałe lalki, w innych kolorach, także białym, bały się tego Cienia. W sztuce padają słowa: He's black, ugly and scary.*) W końcu lalki przemalowały go na biało. Wtedy przestały się go bać. Ktoś pomyśli: fajnie, trzeba dzieci uczyć, że cieni w życiu nie należy się bać, należy je "przemalować", wtedy przestaną być straszne; że uciekanie do niczego dobrego nie prowadzi, trzeba stanąć oko w oko z tym, czego się boimy i (może) uda się nam wygrać.
Jednak nie wszyscy tak myślą. A już na pewno nie myślał tak Mr Ndelu, który z córka Jadą przyszedł na spektakl.   Jada została zaproszona do gry jako Cień. Mr Ndelu wraz z żoną i młodszą córką Verą, siedzący na widowni uznał przedstawienie za shocking, oraz, że lalka Cienia to muzułmańska kobieta w hijabie, a cała sztuka nakłania dzieci do złego: ...it encourages racial bullying towards children. (...) It reinforces a negative in young children against Muslim women who wear the hijab over their faces**). Mr Ndelu, bezrobotny ojciec z Wandsworth, pochodzący z Durbanu w RPA, napisał skargę, po której spektakl został zawieszony, a powołana komisja ma ustalić, czy skarga jest zasadna.
Rozumiem, że należy utrzymywać pewnien poziom political correctness. Nie dziwię się, że burmistrz Nowego Jorku nakazał wycofanie z pociągów metra reklamy serialu The Man from the High Castle, która wyglądała tak:


To można uznać za przegięcie.

Ale Cień rasistą? To chyba przegięcie w drugą stronę.

______________
*) ang. Jest czarny, brzydki i straszny.
**) ang. to zachęca do rasistowskich zachowań wśród dzieci (...) wzmacnia negatywne zachowania małych dzieci przeciw muzułmańskim kobietom noszącym na twarzy hijab.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnych świąt

Zwykła, przedświąteczna niedziela.


Kosztowna, niestety.

Na szczęście, jest ratunek!


A Wam jak idzie?

niedziela, 13 września 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego imperium

Dawno nic nie było kuchennego. A zatem, posłuchajcie...
Z tym przepisem spotkałem się kilka lat temu, bo przewija się on przez książki kucharskie o tytułach "British cuisine...", "Imperial British...", "The Best British..." i tp. Jednak omijałem go szerokim łukiem, bo jedzenie ryby na gorąco na śniadanie jakoś nie budziło mojego entuzjazmu.
Jednak niedawno niejaka Traszka z mojego zakładu strasznie nie mogła się tego cudeńka nachwalić, jakie to pyszne i zdrowe. Pracowała kiedyś u jednej countessy i tam się to jadało często.
Podchodząc zatem jak pies do jeża spróbowałem i ja.

Kedgeree, bo o tym przysmaku tu mowa, znanym też jako kitcherie, kitchari, kidgeree i jeszcze pod paroma innymi, uważany jest za potrawę przywiezioną w czasach królowej Victorii z Indii przez powracających kolonizatorów (nie bójmy się tego słowa) pragnących zachować smaki i zapachy Indii. Rzeczywiście, to się im udało.

Jak to-to przyrządzić, bo jest łatwo i wszystkie składniki są dostępne.


Do przyrządzenia kedgeree potrzebne będą:
300 ml bulionu (najlepiej rybnego, ale warzywny też pasuje)
300 ml mleka
300 g długoziarnistego ryżu (na zdjęciu pełnoziarnisty basmati, nienajlepszy, biały sprawdza się lepiej)
1 cebula drobno poszatkowana
1 łyżeczka średnio ostrego curry, 1/2 łyżeczki kuminu, 1 ząbek rozgniecionego czosnku
300 g wędzonej ryby (makrela w oryginale, tu wędzony łupacz).


Cebulę podsmażamy na maśle z dodatkiem oliwy (lub bez) na małym ogniu, tylko, żeby się zeszkliła.


Dodajemy przyprawy i czosnek, mieszamy, aż cebula oklei się nimi.


Wsypujemy ryż i podsmażamy, aż wchłonie tłuszcz i przyprawy i zacznie się robić z lekka przeźroczysty.


Następnie ja przełożyłem go do slowcookera, ale jeśli robić to wszystko, co poprzednio w odpowiednio dużym garnku, a nie na patelni to można uznać przełożenie za wykonane.


Przełożony ryż zalewamy bulionem i mlekiem, a na wierzchu kładziemy rybę. Gotujemy na bardzo małym ogniu aż ryż wchłonie płyn, a ryba będzie się rozpadać pod widelcem. W opcji slowcookera - ustawiamy na LOW i dajemy 4-5 godzin czasu na dojście.


Na jakieś 20 minut przed końcem gotowania wsypujemy 2 garści mrożonego, zielonego groszku. Tego nie ma w oryginalnym przepisie, dlatego na pierwszym zdjęciu groszku nie ma. To dla tych, co lubią małe zielone kuleczki, W opcji slowcookera robimy to na godzinę przed końcem.


Podajemy z jajkiem na twardo. Można też dodać łyżkę creme fraiche, posiekaną pietruszkę lub coriander. Kieliszek białego wina na życzenie Najmilszej.

Ale dlaczego na śniadanie?!

Smacznego.

poniedziałek, 7 września 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pochodzenia

Dawno mnie nie było, ale okres kanikuł to albo ja jestem gdzieś daleko, albo inni, a ja haruję od świtu do zmierzchu.
A w weekendy chodzimy.
Doszliśmy do wniosku, znaczy Najmilsza i ja, że trzeba się wziąć za siebie, bo starość już puka do drzwi. Niekoniecznie naszych, ale w ogóle.
Abi z ASP biegają, ale to młodziaki są i im stawów kolanowych nie żal. Nam żal, zatem wybraliśmy chodzenie, bo jak się dobrze pochodzi, to się jest zdrowszym.
Czego można zazdrościć tutejszym to przygotowanie "terenu" pod chodzenie. Niemalże w każdym większym sklepie można kupić za grosze książki o chodzeniu po okolicy. I to są trasy od 2.5 do 16-18 km. Wszystkie opisane, oznakowane. Po prostu chodzić, nie umierać.
Zatem chodzimy, jak na tutejsze warunki "średnio" czyli około 10-12 kilometrów w każdą sobotę lub niedzielę, od pogody zależne.
Na ten nieskomplikowany przykład dzisiaj - 13 kilometrów i takie, jak poniżej, widoczki. Bardziej jesienne niż letnie, ale nie wybrzydzam.


Takich tu sporo, bo nikt nie zbiera z lęku o zdrowie. My znaleźliśmy sześć, wszystkie tuż przy drodze, prawie ręką sięgnąć.


No, przecież z Anglii piszę, wrzosy muszą być.


Tych też niemało, uszczupliliśmy więc nieco zasoby...

Przy wiadukcie kolejowym siedział na murku mąż niejaki i wpatrywał się w tory jak w toster. Zatrzymaliśmy się, żeby uzupełnić wodę, zapytałem więc czego wypatruje. Raz na cztery tygodnie tą trasą przejeżdża pociąg, ale nie zwyczajny, tylko parowy, z Bristolu do Plymouth. I on czeka, żeby mu cyknąć fotkę. I on wie, gdzie i kiedy te pociągi jeżdżą i tak się na nie zasadza w różnych miejscach. Bo tych pociągów jeździ sporo. Lokomotywa będzie z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dwa tygodnie temu miała być taka z lat trzydziestych, ale się zepsuła i czekał dwie godziny, aż przyjechał pociąg ciągniony przez jakąś współczesną. 


Zasadziliśmy się i my. Takie cudeńko jechało.
Fajne jest takie hobby, tylko jakby niekompatybilne z pogodą tutejszą zazwyczaj.

To tyle nadziś.


wtorek, 23 czerwca 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pokojowej nagrody Nobla

W prasie, telewizji i internetowych wydaniach obojga, wiele mówi się ostatnio, jak to dzielni obrońcy granic Imperium zatrzymują, bądź nie, różnych takich i różne takie, co porwani zgubną, co tu kryć ideologią, pragną dołączyć do walczących oddziałów ISIS.
Równocześnie mnożą się doniesienia o rosnącej liczbie uchodźców, którzy próbują uciec z terenów objętych walkami na Bliskim Wschodzie.

Dziś w czasie zabiegu Kolorectal wygłosił mowę. Mianowicie ogłosił, że znalazł rozwiązanie dla obu tych problemów i oczekuje, że dostanie za nie Pokojową Nagrodę Nobla.

Pomysł jest prosty: wymieńmy jednego uchodźcę, za jednego, kto chciałby wyjechać i walczyć w szeregach ISIS. Wyjeżdżający oddaje swój dom i miejsce pracy uchodźcy, zatem bilans pozostaje zerowy. I wszyscy są szczęśliwi.

Chęć walki jest traktowana przez brytyjskie prawo jako zdrada, boć walczą przeciw brytyjskim żołnierzom, bądź sprzymierzonym, zatem optuje się za zakazem powrotu dla tych ludzi, więc i tak ich majątek przepada.

Gdyby taka wymiana przeszła, proszę pamiętać, że wymyślił ją Kolorectal.

sobota, 20 czerwca 2015

Szaman Galicyjski i sprawa atramentu

Poszedłem dziś "na miasto", do sklepu. Jest taki jeden, przy głównej ulicy, która tradycyjnie nazywa się Fore Street, czyli Główna.
Chciałem kupić czarny atrament do pióra. Jestem albowiem tradycjonalistą i piszę piórem. Ktoś nazwał je wiecznym, co oczywiście nie jest prawdą, bo daleko mu do wieczności, zwłaszcza, kiedy skończy się atrament.
Pierwszy raz odwiedziłem ów sklep końcem maja, kiedy w mojej buteleczce zacząłem widzieć dno. Atramentu nie było, ale miła pani po konferencji z szefem zapewniła mnie, że atrament będzie po szóstym czerwca.
Nie było.
A pani, niezmiennie miła, powiedziała, że będzie, ale końcem lipca, czyli za ponad miesiąc.
Wróciłem do szpitala i zwierzyłem się z kłopotu Kolorectalowi.
- Daj sobie spokój, kup w internecie.
- Ale ja chcę w sklepie, popieram bowiem miejscowy handel.
- Człowiecze, jak ci ktoś mówi w sklepie, że będzie za miesiąc, to w tym kraju znaczy to to samo co "odp...ol się" - skwitował Kolorectal.
No, nie wiedziałem. Nie znam, po dziesięciu latach, subtelności kornwalijskiej gwary.
A że mądrego warto posłuchać, kupiłem na Amazonie. Ma być we wtorek.

czwartek, 14 maja 2015

Szaman Galicyjski i sprawa odroczonego prezentu

     W ramach prezentu bożonarodzeniowego Najmilsza dostała sześć voucherów do wykorzystania w maju. W Wenecji. Bo w grudniu jakoś było nieporęcznie. Miała w tym udział z pewnością pogoda i choinka stojąca w Polsce.
     W związku z tym w długi tutejszy weekend, pierwszy majowy, polecieliśmy wraz ze znajomymi tamże. Co będę pisał - Wenecja jak Wenecja. Jak się leci tam po raz dziewiąty, to już takiego wrażenia nie robi. A jak nie trzeba się zastanawiać, czy starczy na paliwo jeśli kupi się wcześniej o jedną gałkę loda więcej - to już luzik zupełny.
     Są jednak miejsca w Wenecji, do których nie prowadzą popularne  przewodniki skupiające się na placu San Marco i bazylice, Murano i Lido. W takie to miejsca zabraliśmy naszych znajomych (po obowiązkowych punktach programu - pałac, bazylika, kanał w te i nazad). Pozwolę sobie podrzucić tu parę fotek.
     Najbliżej San Marco, za kawiarnią Florian, jedną z pierwszych we Włoszech, są ukryte przed turystami śliczne podwórka. Wejście - dla tych, którzy zechcą się tam wybrać - prowadzi przez bramę wiodącą  na posterunek policji i do punktu pierwszej pomocy, na prawo od Floriana.
     A podwórka wyglądają tak:

   
     I w ogóle nie ma turystów.

     Po przejściu przez Ponte Rialto, po paru krokach wchodzimy na plac San Giminiano di Rialto, z kościołem o tej samej nazwie. Mówią, że to najstarszy kościół w Wenecji, powstały w 421 roku. Niech mówią, pierwsze wzmianki o nim pochodzą z XII wieku. Co dla nas, Polaków, może być ciekawe to znajdujący się na fasadzie zegar o niecodziennej, dwudziestoczterogodzinnej tarczy. Zamontowany i uruchomiony został w 1410 roku. Myśmy, panie dziejku, pod Grunwald, a oni zegar.


No, zeżarło mi zdjęcie! Wciórności. Idźmy dalej.



     Nieopodal możemy znaleźć ciekawą postać Gobbo di Rialto czyli Garbusa z Rialto. Podpiera on stopnie prowadzące na kolumnę Colonna del Bando. Z jej wysokości ogłaszano w czasach Republiki dekrety, także te, które dotyczyły uznania kogoś za przestępcę. Są tacy, którzy utrzymują, że od jej nazwy pietre del bando pochodzi późniejsze określenie bandyta, czyli ten, którego ogłoszono z tej kolumny. Druga, podobna, znajduje się na placu San Marco.

     Skoro już przy kolumnach, to w tej samej dzielnicy, na Campo San Polo, ciekawy... no, właśnie, chyba szyld, choć wyrzeźbiony na murze. Te dwie kolumny, a właściwie jedna i pół to szyld apteki "Alla Colonna e Mezza" - Pod Kolumną i Pół. Bo w dzielnicy San Marco była druga apteka, "Pod Dwiema Kolumnami".



     Ulice w Wenecji mają bardzo ciekawe nazwy, tylko trzeba ich poszukać. Na przykład nazwa groźna:


ulica zabójców
I przyjazna:


ulica miłości przyjacielskiej.




     Sotoportego to przejście pod budynkami. To, którego nazwę widzicie na zdjęciu jest na Campo Sant Aponal. Papież Aleksander III, kiedy uciekał przed cesarzem Barbarossą w 1177, ukrył się anonimowo w Wenecji, właśnie w kościele St. Aponal. Udzielił on wiecznego odpustu zupełnego każdemu, kto stojąc w tym sotoportego odmówi Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario.

     W innym zakątku można znaleźć takie oto schody.


     Znajdują się w Calle e Corte Contarini del Bovolo. Bovolo to w weneckim dialekcie ślimak i wznoszą się one w coraz ciaśniejszych skrętach. Podobno widok z nich jest wspaniały, ale niestety, było zamknięte.

     Jeśli przyjrzeć się uważnie rzeźbom na fasadach kościołów można odnieść wrażenie, że artyści pracowali ze słuchu. Mam na myśli, że rzeźbili to, czego nigdy nie widzieli. Oto przykład z kościoła Sant Moise - czy to ma być wielbłąd czy jakieś inne, wymarłe już, zwierzę?



     Na koniec tej krótkiej wycieczki mała zagadka. Co jest nie tak z tą rzeźbą? Najmilsza stwierdziła, że to jakiś mały słoń, ale kto tak na prawdę może określić jak duże są anioły? Zatem chodzi o co innego. Nagród nie przewiduje się.



     Do następnego.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa Sprzedawcy Używanych Samochodów

Jako jedną z rozrywek w nudnym życiu anestezjologa traktuję odgadywanie zawodów moich pacjentów. Dzisiejszy pacjent okazał się być wspaniałym przykładem jak można to zrobić. Zapraszam zatem do Szamańskiego Teatrum.

Udział biorą: Szaman [Sz] i Sprzedzwca Używanych Samochodów [SUS].

Scena przedstawia pokój przedoperacyjny. Obecni: SUS, mężczyzna około 35 lat.
Wchodzi Szaman.

SZ: Dzień dobry. Jakżesz się pan miewa?

SUS: Dziękuję dobrze, ha ha.

SZ: Zanim przystąpimy do operacji, która w sposób znaczący poprawi stan pańskiego zdrowia, pozwolę sobie zadać kilka pytań.

SUS: Ależ proszę uprzejmie, Szamanie. Pytaj o co tylko chcesz, a co nie jest objęte ustawą o ochronie danych osobowych, oraz nie stanowi danych wrażliwych.

SZ: Zatem pytanie pierwsze - czy kiedykolwiek byłeś znieczulany?

SUS: Tak, miałem już ze sześć operacji, ha ha.

SZ: Czy były to jakieś wstydliwe operacje, o których chciałbyś zapomnieć i wyprzeć je całkowicie ze swej pamięci?

SUS: Ależ nie, to były operacje bardzo podobne do tej, którą właśnie mi szykujecie, ha, ha.

SZ: Czemuż zatem w swoim kwestionariuszu zdrowotnem w odpowiedzi na pytanie o przebyte zabiegi napisałeś, że żadnych operacji nie miałeś?

SUS: Doprawdy? Ja tak napisałem? Niemożliwe! Ha ha.

Szaman pokazuje stosowną stronę kwestionariusza.

SUS: Cholerka, a tom wtopił. No, miałem te operacje, ha ha.

SZ: Czy jesteś wrażliwy alergicznie na jakąś substancję leczniczą lub inną?

SUS: Nie jestem, ha ha.

SZ: Pytam, bo w swoim kwestionariuszu zdrowotnem pozostawiłeś to pytanie bez odpowiedzi. Zatem może jednak coś chodziło ci po głowie?

SUS: A tak, po jednej z operacji otrzymałem Ibuprofen czy coś i dostałem takiego ataku astmy, ha ha, że ledwo mnię wyciągli z tego na intensywnej terapii. A może to był wstrząs...no, ten, anorektyczny?

SZ: A kiedy jadłeś coś i piłeś ostatnio?

SUS: Jadłem wieczorem. Ale rano przed wyjściem piłem mleko, ha ha.

SZ: Czemuż to uczyniłeś? Czyż nie dostałeś instrukcji, która zabrania picia mleka na sześć godzin przed zabiegiem i czyż nie podpisałeś, że rozumiesz co tam stoi?

SUS: Dostałem kartkę i podpisałem, ha ha. Ale tam było napisane "nie jeść pokarmów stałych i mleka sześć godzin przed zabiegiem*)".

SZ: No właśnie - nie jeść sześć godzin przed zabiegiem.

SUS: No, to ja nie jadłem mleka, ha ha.

SZ: Przed chwilą udzieliłeś odpowiedzi na moje pytanie, że...

SUS: No przecież nie jadłem mleka tylko piłem, ha ha. I to niedużo, szklankę, ha ha.

Kurtyna. Ha ha.


Dlaczego został ochrzczony roboczo Sprzedawcą Używanych Samochodów?

- Panie, a to auto było bite?
- Ależ skąd, nigdy w życiu!
- Ale tu w papierach jest, że było sześć razy klepane...?
- Oj tam, oj tam, miało taką stłuczkę z tirem, ale to małe było, co tam... ha ha.
- A olej bierze?
- Bierze.
- A w instrukcji stoi, że nie powinno brać...?
- Oj tam, oj tam, mało bierze, tylko szklankę co rano... ha ha.
- A jakieś wady ukryte ma?
- Oj tam, oj tam, zaraz wady... Ma tylko takie luzy w kierownicy, że jak przy tych niesprawnych hamulcach spróbujesz pan gdzieś gwałtowniej się zatrzymać, to jak nic wylądujesz najpierw na drzewie, a potem na intensywnej terapii, ha ha.

Sprawdziliśmy - zawód: sprzedawca.

P.S. Jakby co, zabieg przeszedł bardzo dobrze, bez powikłań.

________________________________
*) w oryginalnym języku można tak powiedzieć i brzmi nieco zgrabniej niż po polsku

sobota, 25 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego podobieństwa


Tytuł jest mylący, co przyznaję na samym wstępie, bo akurat chodzi o całkowity brak podobieństw.

Z samego rana wywiązała się dyskusja na temat zwierzyny posiadanej przez różnych pracowników naszej instytucji. Jakie to kotki i pieski mają. I co owe pieski i kotki robią. Jakie to są mądre ponad wyobrażenie. Trwała owa dyskusja długo i nawet przeciągnęła się na czas trwania zabiegu.

I właśnie w toku operacji Kolorectal autorytatywnie stwierdził, że to nieprawda, co twierdzi rozpowszechniona szeroko teoria, jakoby właściciele upodobniali się do swoich pupilków, ze szczególnym uwzględnieniem psów.

Otóż bowiem Kolorectal zanabył psa marki terrier jakiśtam. Terrier spożywał tylko karmę psią, pożywną wielce i reklamowaną szeroko. I niestety przytył. Zatem Kolorectal, uzyskawszy stosowne porady od weterynarza rozpoczął psinie stosować dietę. I to skutecznie - w ciągu miesiąca piesek stracił 15% masy ciała. A Kolorectal nie. Zatem nie upodobnił się do psa swojego. Nawet w jednym procencie.

CBDU

Miłego weekendu.

piątek, 17 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa następnego

Różne rzeczy chadzają parami. Ludzie też. Dziś tylko krótka notka.

Pojawił się do zabiegu następny mężczyzna, który w papierach jest kobietą, o ślicznym zresztą imieniu. Nie wiem, czy oni/one biorą jakieś steroidy, ale nalany był poważnie i z cerą paskudną. Za to młodszy, bo 32 letni.

Moda jakaś, czy co?

środa, 15 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa odszczekania

Jakiś czas temu, jeszcze w przeszłym roku, mieliśmy spotkanie anestezjologów naszej kompanii, w mieście Londyn. Na tymże spotkaniu Abnegat gromkim głosem lżył i wyzywał nową company policy dotyczącą przyjmowania do zabiegów operacyjnych, w ośrodkach jednego dnia, pacjentów z insulinozależną cukrzycą. Przywoływał podówczas autorytety oraz rzucał słowa powszechnie nieznane, jak "ketony", "peha" i wiele innych, których tu, dla wrodzonej skromności, nie wymienię.
Przyznaję, że oponowałem i starałem się wykazać, że nie tak do końca ma rację i że można cośkolwiek i gdzieniegdzie, alem go nie przekonał. On mnie zresztą też nie.
I oto dzisiaj otrzymałem cios w plecy. Od swoich, jeśli Barbie uznać za swoją. Zardzewiałym nożem albo i kordelasem (wszak żyję wśród potomków piratów i wreckerów). Muszę zatem posypać głowę popiołem i z pustą pochwą stać przed bramą Abiegowego zamku. Jednakowoż z kąśliwym uśmieszkiem. "Masz rację, Abi, nie powinniśmy przyjmować insulinozależnych pacjentów" - tu koniec uśmieszku; "ale możesz sobie te pehy i ketony..., ty wiesz co" - tu koniec kąśliwości.

Ab ovo, jednakowoż. Przyszła do mnię miesiąc temu pacjętka do gabinetu. Cukrzyczka insulinozależna, niewyrównana i bardzo niestabilna. Taka właśnie na granicy tego, co możemy, a tego czego już nie powinniśmy. Pogadalim, ustalilim co trzeba, na kartce napisali co ma brać i kiedy, kiedy cukier we krwi mierzyć, cacy. Na dzisiejszej sesji porannej miała być zaraz z rana, dużymi literami na czerwono w papierach napisane PIERWSZA NA LIŚCIE, żeby tylko jeden posiłek nawet nie opuścić, tylko odroczyć, bo zabieg circa 25 minut miał trwać. Z tym, że podziało się...

Na liście było pięcioro pacjentów, ale z powodów mi nieznanych i pozostających całkowicie bez znaczenia dla dalszych wypadków, zaczęli się oni wykruszać. Koniec końców została się tylko ona jedna. Pierwsza na liście. O ósmej trzydzieści.

Chirurg dostał wiadomość od Barbie, że ma tylko jeden zabieg rano, a potem po pierwszej, znaczy po lunchu, ma pacjentów w przychodni.
- O, kubwa - w miejscowym narzeczu rzucił chirurg, - będę musiał od dziewiątej do popierwszej czekać.
- Zobaczę, co da się zrobić - rzuciła zawsze chętna do pomocy Barbie.

I nie mówiąc nic nikomu przesunęła pacjentkę na jedenastą trzydzieści. No, trochę przesadziłem - powiedziała pacjentce i wysłała info na blok operacyjny "macie tylko jedną pacjentkę, przyjdzie o jedenastej" i do chirurga, któren się bardzo ucieszył, "nie będziesz czekał, zaczynasz o jedenastej trzydzieści".

W związku z takim obrotem sprawy pacjentka traci dwa posiłki (śniadanie i lunch), czyli praktycznie głoduje od wieczora poprzedniego dnia, a że bierze insulinę cztery razy dziennie, nikt nie wie, co się z jej cukrem i - to dla Abiego - ketonami i peha dzieje. Gdybym miał wiarygodne laboratorium pod ręką może jakoś bym poradził żonglując KIG i dwuwęglanami, ale mam tylko najprostszy glukometr made in China kupiony na wyprzedaży garażowej i nie uważam za bezpieczne podejmowanie  poważnych decyzji klinicznych w oparciu o jego wskazania.
Pacjentkę zrzuciłem, jak tylko przyszła, cukier miała zresztą ponad 350mg%. Przyjęła to ze zrozumieniem, chirurg też, o dziwo zresztą.

Poszłem do Barbie. W zasadzie, żeby jej powiedzieć "co ty, taka jedna, sobie myślisz", ale spytałem tylko "czemuż, ach czemuż, postąpiłaś tak nierozważnie, kobieto?!"

- Czego Szaman ode mnie chce? - obruszyła się Barbie. - Przesunęłam czas zabiegu, żeby chirurg nie musiał czekać.
Podetknęła mi pod nos booking form.
- Jest napisane first on the list? Jest. No, to została pierwszą.
- Ale nie o to chodzi... - opadły mnię ręce jak zwiędłe płatki róż.

Była jedyną pacjentką, zatem fakt, nadal była pierwszą. Jakaś logika w tym jest. Poszłem przygnieciony siłą jej argumentacji.

Abi - niniejszym odszczekuję to, com powiedział oraz zgadzam się, że nie powinniśmy operować pacjentów z insulinozależną cukrzycą. Do listy Twoich pehów i ketonów (których i tak nie mogę zmierzyć, zresztą nikt ich nie widział) dodaję jeszcze jeden argument, choć to argument lokalny: Barbie.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa gender

     Jak co rano rozpocząłem dzień pracy od przeglądania historii chorób pacjentów zgłoszonych do zabiegu na ten dzień. Dziś była ortopedia, miłe znieczulenia do miłych zabiegów, słodziutko.

     Biorę pierwszą teczkę, na okładce stoi imię jednego z biblijnych królow, na tyle znanego, że rozpoznałem. Zespół cieśni nadgarstka, jakieś leki o wieloznacznym zastosowaniu, zatem wracam do skierowania, żeby się zorientować, co za choróbsko jest tym leczone.

     I tu ZONK! Cały list napisany przez dżipa jest... o kobiecie. Znaczy wszystkie zaimki to "she". Uśmiechłem się i mówię do nursów: patrzcie, jaki dżip list napisał, że znaczy she zamiast he powstawiał.

- Ćśśśś.... - nursy mnię na to i ciągną do kąta. - On jest, znaczy pacjent, w trakcie zmiany płci, zatem jeszcze w papierach jest "łonym", ale mówić o nim, tfu..., o niej trzeba "łuna". I nawet podały mi żeńską formę imienia, co przyznam, z biblijnymi imionami łatwe nie jest.

     Dobra, mnie nie straszno, może być ona. Spinam się, wchodzę.
     I zaraz wychodzę.
     - To ten? Na pewno? - jeszcze raz sprawdzam papiery.
     - Ten, na pewno.
   
     Wchodzę znowu. Uśmiecham się, witam.
     - Good morning, doctor. - uśmiecha się do mnie szeroko siedemdziesięcioośmio letni pacjent, który za parę miesięcy zmieni płeć.

     Jak to mówiła pewna pani: Ło matko z córko!

sobota, 4 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego buractwa


     Od czasu kiedy przyjechałem do UKeju zastanawiał mnie trochę ambiwalentny stosunek autochtonów do naszej nacji. Pomijając frustratów uważających, że zabieramy im miejsca pracy (których zresztą nie chciało im się zajmować z lenistwa lub "bo się nie opłaca"), pozostała część uważała (i mam nadzieję nadal uważa), że Polacy są w porządku, bardzo dobrze i wydajnie pracują, a nawet parę razy usłyszałem, także w publicznych wystąpieniach, że przyjechaliśmy tu z naszą etyką pracy i to w pozytywnym znaczeniu i z odcieniem zazdrości. Jednak w podtekście zawsze był jakiś odcień, powiedzmy łagodnie, zniesmaczenia. Nie byłem i nie jestem jedynym, który takie odczucia posiadał.

     Jednak trzeba było kilku lat i skrzywienia optyki podług tutejszych standardów, żebym w pełni zrozumiał na czym zasadza się tłumiona przez dobre wychowanie niechęć zmieszana ze zdziwieniem, że tak można.

     Wybrałem się z Najmilszą na krótki wypad przedświąteczny do Polski. W samolocie za nami siedziało dwóch Polaków. Wiek średni zaawansowany, włos siwy, rozmowa w tonie ściszonym, ilość słów, które nie powinny być wypowiadane na salonach - śladowa. Wiem, bo siedzieli za nami.

     Idzie nowe - pomyślałem. Nareszcie jakaś przeciwwaga dla rozkrzyczanych i sączących piwo, przeklinających pasażerów z Polski.

     Samolot miękko zszedł w dół, koła dotknęły asfaltu pasa startowego w Mieście i równocześnie z tyłu usłyszeliśmy, jak jeden z nich rozpoczął rozmowę przez komórkę. I nie było to wołanie o pomoc ani komenda "połóżcie pacjenta na stole, serce wylądowało". Było to "no, wylądowalim, bede czekał jak zwykle, no, tam, jak ostatnim razem." Czterdziestoosobowa wycieczka brytyjskiej szkoły średniej wraz z opiekunami patrzyła w zdumieniu (choć nie rozumieli, co było mówione) na człowieka, który łamał przepisy o ruchu lotniczym z miną "mam to w d....". Ja wiedziałem, że mówi o głupotach, które mogą poczekać te 10-15 minut, aż znajdzie się w budynku lub choćby poza samolotem i tym większe ogarło mnię zdumienie.

     Przyszło mi jechać autobusem z Miasteczka do Miasta. Nie to, co kiedyś. Autobus wygodny, muzyczka, pełna kultura. Z tym, że nie całkiem. Całą drogę wszyscy pasażerowie słuchali, jak pan nauczyciel omawiał przez komórkę swój udział w pogrzebie ucznia, przekonywał znajomą o konieczności zakupu przez nią samochodu, dopytywał się, czy babcia była już w kościele, roztaczał przed mamą perspektywy ile to zarobi sprzedając narzędzia kowalskie po dziadku oraz tłumaczył dlaczego dokumenty z roku około 1500 są pisane po łacinie. Cały czas mówił głośno i dobitnie, bo wiadomo, autobus do cichych środków transportu nie należy.

     Wszedłem do małego sklepiku prawie w centrum Miasta. Powierzchnia wolna od lad i półek z towarami może dwa na trzy metry. Za ladą panienka blond przegląda coś w kasie. Mówię "dzień dobry". Nic, nawet nie podnosi wzroku. Wybieram, co tam mi potrzebne, udaje mi się przyciągnąć uwagę panienki. Z miną, która zdyskwalifikowała by ją z zakładu pogrzebowego za ponuractwo, wbija w kasę cenę, rzuca sumę i wydaje resztę. Kontakt wzrokowy? Zapomnijcie. Torebeczkę na zakupy? Wolne żarty.
   
     Ja wiem, że tacy ludzie są wszędzie, że to nie jest polska specjalność. Z tym, że w Ukeju są to zachowania marginalne, o charakterze legendy miejskiej, a w eRPe to podstawowe sposoby zachowań i relacji międzyludzkich. A w każdym razie przeważające.

     Oczekujemy, że ludzie "stamtąd" będa nas traktować, jak równych sobie (co z założenia jest i tak obniżaniem standardów, bo każdy wie, że jesteśmy lepsi), a równocześnie nie dbamy o podstawy zachowań społecznych, przyjętych w kulturach europejskich. Wiem, że telefon komórkowy nie zakłóca łączności radiowej samolotów, ale tu chodzi o przestrzeganie przepisów. Wiem, że posiadacz komórki może (?) jej używać w każdym miejscu, gdzie ma zasięg, ale... czy na pewno powinien? Wiem, że uśmiech i uprzejmość w stosunku do klienta to jak kokardka na prezencie, ale czy nie rozświetla on dnia, choć trochę?
Każda ciemna chmura ma srebrną obwódkę. Byliśmy w nowej (dla nas) restauracji i pani kelnerka była bardzo miła, profesjonalna i user friendly.
Czyli nie wszystko stracone.
Wesołych Świąt.

czwartek, 2 kwietnia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa czytania ze zrozumieniem.

     Jak Wielki Post, to będzie postnie.
      Dziś na liście było sześcioro pacjentów do różnych, różnistych procedur operacyjnych w znieczuleniu ogólnem. I czworo z nich przyszło w stanie nażartym.
     Każden jeden w czasie pierwszego spotkania w OPD, czyli przychodni, zostaje pouczony i otrzymuje stosowny papier, w którym stoi, ile i czego może wchłonąć przed operacją, ze szczególnym uwzględnieniem kiedy najpóźniej może to nastąpić, a następnie podpisuje oświadczenie, że pojął czego od niego się oczekuje, że papier do domu otrzymał oraz jakie kary mu grożą, jeśli nie będzie przestrzegał podanych zasad.
     Może bym i zrozumiał, że nie dociera do nich, gdybym to ja ten papier stworzył i napisał go jak ten tekst, składający się ze zdań wielokrotnie złożonych, podrzędnych i nadrzędnych, a także zawierających jakieś poboczne uwagi, choć w zasadzie nie warunkowych, w których jak się dochodzi do połowy tekstu, to już się nie pamięta od czego się to właściwie zaczęło i czego dotyczy.
     Ale oni mają napisane dużymi literami i wytłuszczonym tekstem:

NIE ŻRYJ 6 godzin!!
NIE PIJ 2 godziny!!

I tyle. Kary wymienione są na drugiej stronie.

     A żreją wszyscy. Kurator sądowy i pani adwokat i rzeźnik i pani pomocnik nauczyciela. Czyli ludzie, którzy powinni posiąść sztukę czytania ze zrozumieniem i potrafić wykonać proste polecenie. Nic z tego. Słuchają, czytają, podpisują i dalej swoje.
     Zastanawiam się, czy to jednak my nie popełniliśmy błędu w kraju pozytywnego myślenia i radości życia. Bo nasz tekst jest na NIE: NIE pij, NIE jedz, NIE żuj gumy. Może trzeba było napisać:

NAŻRYJ się 6 godzin przed zabiegiem tak, żeby ci uszami wyszło!!
OPIJ się jak bąk*) 2 i pół godziny przed operacją!!

     Wtedy jest szansa, że skupią się na pozytywach, a nie negatywach i co najwyżej przyjdą i skruszeni przyznają, że zjedli tylko BigMaca, ale frytek już nie dali rady, i colę mieli tylko regular. Sorry.

__________________________
*) muszę znaleźć jakis tutejszy odpowiednik, bo mogą nie zrozumieć, czemu gadfly ma coś pić

poniedziałek, 2 marca 2015

Szaman Galicyjski i sprawa znajomości języka

Uwaga na marginesie: ten wpis będzie bardziej zrozumiały dla tych, którzy znają język angielski, przynajmniej fonetycznie. Polskim farmaceutom dedykuję.

Język angielski jest łatwy. Nie wierzycie? To zajrzyjcie do opracowań różnistych filologów i językoznawców a dowiecie się, że język angielski należy do grupy łatwych. Z tym, że zgadzam się, że nie zawsze i nie tylko dla obcokrajowców. Nawet lud tutejszy ma z nim kłopoty.

Pisałem kiedyś o digestion tube compressed by stomach mussels.*)
Jeden z pierwszych antybiotyków, penicyllina, w Polsce występuje w dwóch odmianach: poprawnej Penicylliny i pochodnej Pencyliny. I dość. Tu wszakże pola do popisu jest więcej. Jest zatem Pennicillin, ale współistnieją z nią Pancilin, Penasling, Pennicillian, Penacillen, Penalcilen i Penaciling.
Przeciwbólowo niektórzy używają tu nie Paracetamolu a Parosetomalu.
Trudno tu być farmaceutą. Z tym, że jeśli spróbujecie wymówić te nazwy z kornwalijskim akcentem, idzie się domyślić o co biega i to dużo łatwiej niż kiedy są napisane. Ja niestety przeglądam ręcznie pisane przez pacjentów kwestionariusze medyczne i sporo czasu mi schodzi (ostatnio już coraz mniej, hurra) na przeszukiwaniu leksykonów leków w poszukiwaniu tych cudacznych, ale przecież możliwych do zaistnienia, leków, na które są uczulone moje potencjalne ofiary.

Będzie też quiz. A quiz wygląda tak:
Na co uczulona była pacjentka, która wpisała w rubryce alergie:
Arethomisen ?

Trochę mi zeszło na szukaniu. Odpowiedzi proszę w komentarzach, nagród - poza własną satysfakcją - nie przewiduje się.
____________________
*) przewód pokarmowy uciśnięty przez popr. muscles = mięśnie, mussels to małże

sobota, 28 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa zawieszenia broni

W wojnie polsko-nurskiej pod flagą biało-czerwoną bywają okresy zawieszenia broni. Takie jak teraz. Jak się to objawia? Ano tak, na ten nieskomplikowany przykład.
W związku z rozwinięciem działalności ogólno- i szczególnoleczniczej o ortopedię musieliśmy zamontować dodatkowe ustrojstwa i wichajstry do naszego stołu operacyjnego. W czasie układania pacjenta na stole jego konfiguracja (stołu, nie pacjenta, konfiguracja pacjenta zmienia się później) zmienia się dynamicznie, bo w innej pozycji ja pacjenta usypiam, a w innej operuje go ortopeda. Stwarza to dodatkowe niebezpieczeństwo dla nieostrożnych anestezjologów.
A niebezpieczeństwo to wygląda tak.



I znajduje się na wysokości części miękkich i bardzo wrażliwych.
Nursy pod moją nieobecność, kiedy jechałem z pacjentem na wybudzeniówkę, postanowiły, w ramach health and safety ustrzec mnie przed urazem.
A ustrzeżenie wyglądało tak.



Ustrzeżenie spełnia wymogi rekomendacji Unii Europejskiej w dziedzinie rękodzieła artystycznego chałupniczego, z możliwościami zastosowania w przemyśle, produkcji, usługach oraz opiece zdrowotnej, a także sporządzone jest z materiałów wtórnych podlegających biodegradacji, w kolorach ostrzegawczych zatwierdzonych przez UE. Zawiera części drobne i z tego powodu nie powinno być w zasięgu dostępu dzieci poniżej lat 3.

Miłego weekendu.

wtorek, 24 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa chytrego, co dwa razy traci

Nie ma sprawiedliwości na świecie, oj, nie ma. Taki Kolorectal, nie przymierzając, cały tydzień spędził szusując gdzieś w Alpach albo innych Dolomitach, a biedny Szaman musiał tyrać, żeby jakoś utrzymać nasz Ośrodek w ruchu.
Dziś Kolorectal wrócił, na szczęście nie za bardzo opalony. Miał mieć z samego rana dwie przepukliny laparoskopowe. Tak detalicznie to nie są laparoskopowe tylko TEP, ale niech tam, używa laparoskopu, to niech się nazywają laparoskopowe. Z tym tylko, że obie przepukliny spadły, a w zamian ma jakieś inne, badziewiaste, bo robione metodą klasyczną czyli mało wysublimowaną.
Ja miałem mieć cały poranek wolny, a tu masz - dwa zabiegi!
Myślę sobie "ani chybi - Barbie!" No im się nie pomylił. Mnie tam zresztą za jedno, znieczulenie takie samo, ale Kolorectala trafiło. I to w samo jądro. Poleciał drążyć kto i co. A także dlaczego. I wydrążył.
Szefowa nasza kobietą jest łasą na pieniądze. Nie dla siebie, ale dla Korporacji. Zatem jak się w piątek pojawił ortopeda i zagaił, że ma dziesięć zabiegów do wykonania, byle szybko, to owa szefowa nasza policzyła, że ile za ortopedyczne zabiegi dostanie i to dziesięć razy, że Kolorectal może jej najwyżej nagwizdać. I kazała Barbie zmienić poniedziałkową poranną listę.
Żeby w piątek powiedzieć komuś, że jego planowany na poniedziałek zabieg się nie odbędzie powód trzeba mieć. I to nie taki, że ktoś inny zapłaci więcej. Barbie zatem podzwoniła po pacjentach i wcisnęła im kit typu "ośrodek nasz się spalił, a Kolorectal zginął bohatersko w płomieniach próbując ocalić dobre imię Korporacji". Albo coś podobnego. Z tym, że równie skutecznego. I niestety nieodwołalnego. Bo jak się za czas niejaki, acz krótki, okazało, z dziesięciu zabiegów ortopedy ostał się jeden, a tu nie było możliwości zadzwonić jeszcze raz do owych odwołanych z tekstem: "radujmy się! Kolorectal, któren zginął  był w płomieniach, jednak przeżył i jako ten Feniks powstał z popiołów i nawet ma swój ulubiony nóż!" Trzeba było więc znaleźć takich, najlepiej emerytów, którym nie stanowi i mogą z dnia na dzień przyjechać i dać się zoperować.
W ten oto sposób, zamiast dwóch dobrze opłacanych zabiegów, które straciliśmy, bo ktoś połaszczył się na gruszki na wierzbie, zrobiliśmy dwie kiepsko płatne chude przepukliny.
Przysłowia mądrością narodów.

sobota, 21 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego jeziorka

Jeziorków ci u nas dostatek. Mniejszych, większych i pośrednich. Jedno z nich, na Bodmin Moor, ciut ponad milę na południe od Jamaica Inn (1) zwie się Dozmary Pool.

A Dozmary Pool wygląda tak.


/photo Matt 53 z flickr.com powered by Yahoo Services/

Jeziorko małe, zagubione na Bodmin Moor, jest jednak odmienne od pozostałych. Po pierwsze nie wiadomo, skąd bierze się w nim woda, bo nie wpada do niego żadna struga czy ciek. Nic z niego też nie wypływa. Poza tym uważa się je za bezdenne (2). Podobno połączone jest podziemnym kanałem z morzem. Dozmary znaczy Łza Morza.

Dozmary Pool jest jednym z jezior pretendujących do bycia tym, w którym mieszkała Pani Jeziora, kobieta, która dała młodemu Królowi Arturowi miecz i której, tuż przed śmiercią Artura, rannego śmiertelnie przed Mordreda w bitwie pod Camlann, miecz został zwrócony przez Sir Bedevere. Zrobił to jednak bardzo niechętnie i dopiero za trzecim podejściem. Dwa pierwsze podejścia spalił i tylko udawał, że wrzuca miecz do wody, ale kiedy nie umiał odpowiedzieć Arturowi, co widział w tym momencie, ten orientował się, że zadanie nie zostało wykonane. A za trzecim razem, kiedy miecz szybował nad wodą, z toni wyłoniła się Pani Jeziora (3) i złapała go w locie.

Tennyson, poeta, tak opisał odpowiedź na pytanie Artura:

"... With both hands I flung him, wheeling him;
But when I looked again, behold an arm,
Clothed in white samite, mystic, wonderful,
That caught him by the hilt,
and brandish'd him Three times,
and drew him under in the mere..."
/Morte d'Arthur, Alfred, lord Tynneson/

"Oboma ręcy zakręciłem nim i rzuciłem
A kiedym spojrzał znów, ujrzałem ramię
Odziane w jedwab, czarowne i piękne,
Które złapało za rękojeść
Zawinęło trzy młyńce
I zatonęło w głębi..."  /tłum. moje/

A umierający Król Artur wyglądał tak:


/James Archer 1860 z Wikimedia/

Tu otaczaja go kobiety, boć to zawsze milej, ale ta przestrzeń wodna za nimi, i owa barka, to, jeśli spojrzeć na Dozmery Pool, licentia artistica do kwadratu. Choć, oczywiście, barka była, bo przecież Artur i Morgana odpłynęli do Avalon, no nie? Dla bardziej uważnych obserwatorów: po prawej widać postać anioła, trzymającego w rękach kielich. Graal?

To tyle legend arturiańskich. Teraz coś bardziej współczesnego (?).

W XVII wieku w okolicy żył niejaki John Tregeagle, urzędnik magistratu, ławnik, który korzystając z przywilejów urzędu, oszukiwał ludzi i bogacił się ich kosztem. Wieść gminna niosła też, że zamordował żonę i dzieci aby zdobyć ich majątek i być może zaprzedał duszę diabłu. (4)
Wreszcie umarł. Tak źle o nim myślano w okolicy, że powiadają, musiał przekupić księży, aby pochowali go w poświęconej ziemi, przy kościele Św. Breock'a.
Po jego śmierci, przed sądem wywołano sprawę pomiędzy dwiema rodzinami z Bodmin o własność pewnej nieruchomości. Podczas rozprawy jedna ze stron, która zatrudniała Tregeagle'a za życia i została przez niego oszukana, bo sfałszował dokumenty, w których podał się za właściciela spornej ziemi, poprosiła o wezwanie dodatkowego świadka. Sąd wyraził zgodę.
Na sali sądowej powiało zatem chłodem i w miejscu dla świadków zagęściła się ciemność przybierając postać Johna Tregeagle'a. Wielu obecnych na sali zwiało z wrzaskiem, jednak Wysoka Instalacja nie straciła rezonu i przesłuchała świadka, który pod przysięgą przyznał się do oszustwa. Sprawę zatem można było zakończyć, a szczęśliwy wygrany poszedł sobie, zapominając odesłać ducha z powrotem.
Zawezwano więc duchownych, którzy po naradzie doszli do wniosku, że po chrześcijańsku będzie, jeśli nie odeślą ducha do piekieł, tylko wyznaczą mu jakąś karę tu, na ziemi. Zaprowadzili Johna Tregeagle'a na brzeg bezdennego, jak sądzili, Dozmary Pool i nakazali, aby je opróżnił korzystając tylko z muszli morskiego ślimaka limpet.

A muszla limpet wygląda tak.



Jak widzicie, ma w denku (czy czubku?) dziurkę, a więc przenoszenie nią wody wydaje się być niemożliwe. Aby John nie zaniedbywał się przy robocie dodano mu straż w postaci kilku bezgłowych psów (5). Tregeagle pracował sumiennie, ale pewnej bardzo burzliwej nocy urwał się swoim "opiekunom" i uciekł na Bodmin Moor. Po drodze przebiegał koło kaplicy Roche Rock.

A Roche Rock Chapel wygląda dzisiaj tak.

image
/photo Plodfish/

Wskoczył przez okno do środka, ale, że kaplica mała, to i okna duże nie były, więc utknął tak, że dolna jego połowa została na zewnątrz. Co mu mogły jednak zrobić bezgłowe psy? Chyba niewiele.
Rankiem odnalazł go miejscowy pastor i tym razem wyznaczono mu inną karę. Miał oto w Gwenor Cove, na plaży, ukręcić linę z piasku. Skądś to znamy?
Wersje są dwie - pesymistyczna: co ukręcił, to mu sztorm niszczył i optymistyczna: ukręcił w mroźną noc i jak zamarzło, to kara się skończyła.
Jakkolwiek było, święty Piran, patron Kornwalii, przyszedł po niego i zakutego w łańcuchy zawlókł do Helston. Po co? Nie pytajcie, ja przyjezdny.

Miłego weekendu.
_____________________________________
1) tej z powieści Daphne de Mourier i filmu Hitchcock'a, polski tytuł "Oberża na pustkowiu"
2) zepsuję wam zabawę - w roku 1869 jeziorko wyschło zadając kłam legendzie. Na dnie nie znaleziono Excalibura. Były za to zabytki z epoki neolitu, co akurat nie było dziwne, bo wokół jeziora znajdowano je i przedtem i potem.
3) niektórzy powiadają, że wyłoniło się tylko ramię, ale kto to wie...
4) To, że John Tregeagle, urzędnik sądowy, żył w tym czasie w Cornwalii jest faktem historycznie potwierdzonym. Nie ma natomiast żadnej wzmianki o zamordowaniu żony i dzieci, a tem bardziej o handlu duszą.
5) bezgłowy pies wydaje się jednakowoż być dość nędznym strażnikiem, czyż nie?

sobota, 7 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa hiszpańskich prawników

Trafiła się nam dzisiaj pacjentka do poważnej twarzowej operacji. Przeglądam dokumentację i nagle widzę czerwonym pisakiem, dużymi, drukowanymi literami, zaznaczone uczulenie.

Alergie: UCZULONA  NA  HISZPAŃSKICH  PRAWNIKÓW

Według naszej administracji. Bo jak przetłumaczyć: uczulona na ADVOCADO ?

czwartek, 5 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego czarnego kota

Zostałem z Najmilszą zaproszony na przyjęcie urodzinowe jednej nursy. Pięćdziesiąte. W domu. To niecodzienne zdarzenie nie tylko ze względu na pięćdziesięciolecie ale i na organizowanie spędu w domu.
Pojechaliśmy. Za drugim podejściem udało się nam znaleźć domu. Domek raczej, wg standardów eRPe. Drzwi otwarła nam jakaś nieznana osoba, spytaliśmy o solenizantkę, czy tu mieszka. A i owszem, wejdźcie. Tośmy weszli, zdjęli odzienie zwierzchnie, Najmilsza uładziła włos nieco wiatrem nadszarpnięty i poczęliśmy szukać nursy, co łatwe nie było, bo dom był pełen obcych nam ludzi przemieszczających się tu i tam. Ktoś dał jej znać i wyszła z jakiś zakamarków, przywitała się radośnie i wycałowała z Najmilszą, mnię się także do jagód rzuciła, wysłuchała, że wszystkiego najlepszego, zdrowia, pieniędzy i tak dalej, po czem stwierdziła: w kuchni są alkohole, w pokoju obok jedzenie, bawcie się dobrze. I se poszła kajśi gdziesi.
W kuchni był z tuzin osób, głównie stojących z braku miejsca, z drinkami w dłoniach, na stole piwo, cydr, wino białe i czerwone, do wyboru i jedna, jedyna flaszeczka calvadosu, przyniesiona przez Litwińca, któren przecież nie będzie sobie wątroby i nerek uszkadzał winem czy piwem.
W pokoju podobna sytuacja, kolejny tuzin gości, wszyscy na stojąco, na stole poza marshmallow domowej roboty (czyli pianki kupne, ale własnoręcznie oblepione kolorowymi kuleczkami i gwiazdkami przez mamę solenizantki) gotowe zestawy z supermarketu - wędliny włoskie, sery, krakersy, jakieś dipy.
Goście przemieszczali się dowolnie ruchami Browna po wyznaczonych pomieszczeniach, gadali o wszystkim i o niczym, na moment pojawił się mąż gospodyni i przygotował mi szklankę soku, bo jako kierowca nie piłem. Było miło, serdecznie, stały zestaw pytań "skąd? jak długo?podoba się? a gdzie przedtem?". Solenizantki nie zobaczyliśmy przez najbliższą godzinę w ogóle. Pojawiła się znikąd kiedy wychodziliśmy, podziękowała za to, że w taką pogodę*) chciało nam się przyjechać, znowu nas wycałowała i pa.
Przez cały czas, w kuchni, tuż przed drzwiami do ogrodu, wpatrzony w przestrzeń i noc na dworze, lub w klapkę w drzwiach, leżał ogromny, czarny kocur wielkości małego doga. Nie jestem pewien, ale zdawało mi się, że mrugnął, kiedy zawołałem na niego Behemot. Leżał bez ruchu i dostojnie ignorował wszystko, co działo się w kuchni. Ludzie chodzili, rozmawiali, śmiali się, niektórzy próbowali go głaskać, ktoś nawet otwarł mu ową klapkę. Nic. Bezruch. Katatonia. Czemu nie wyszedł, choć mógł? Bo, moim zdaniem, nie mógłby wszystkich ignorować. Ignorować można tylko kiedy jest się obecnym. Po jego wyjściu kto by wiedział, że ignoruje? Zatem leżał i ignorował. Pełne kocie desinteressement.

_______________________
*) wiatr 40 mil/h, gradobicie co chwilę i ziąb straszny

PS. To jest trzysetny post. Czy to się liczy?

poniedziałek, 2 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa demokratycznych autorytetów

W komentarzach do ostatniego mojego wpisu Maria napisała: "ten niedouczony tłum (...) pójdzie za jakimś autorytetem. Tylko czy wypracowaliśmy (...) jakiś autorytet?"
To bardzo dobre spojrzenie na sprawę. Autorytet trzeba wypracować. A skoro post był o demokratycznych wyborach to powstaje pytanie "czy można wybrać autorytet?" Rozpisać wybory na autorytet moralny, na ten nieskomplikowany przykład.
Dla samego siebie mogę wybierać autorytet, samodzielnie decydując która z postaci realnych czy (o, zgrozo!) fikcyjnych, bohaterów powieści czy filmu, bardziej przemawia do mnie i z której zdaniem będę się liczył, ale czy da się to zrobić pro publico bono? I czy ktoś może założyć sobie - "będę autorytetem", a potem to osiągnąć. Nie mam tu na myśli autorytetu w dziedzinach naukowych, co może być osiągalne, ale w życiu społecznym lub w etyce.
Mam takie wrażenie, że autorytetem zostaje się przez cichą aklamację, bez własnego, świadomego udziału w procesie wyboru. Z jakiegoś powodu ktoś w liczbie mnogiej (im bardziej mnogiej, tym lepiej) uznaje, że ten czy ów "dobrze gada, polać mu" i tak rodzi się autorytet.
Czy taki wybór jest, zwłaszcza w Polsce, wiążący? Oczywiście, że nie. Gdzieżby tam. Gdy ktoś wybierze autorytet, należy jak najszybciej ukryć ten wybór przed wszystkimi, bo inaczej natychmiast zaczyna się nagonka. Ktoś kiedyś powiedział, że takim autorytetem*) może być Tadeusz Mazowiecki, pierwszy postkomunistyczny premier, albo Lech Wałęsa - zaraz okazało się, że to "posowieckie kukły, klauni i pajace**)".
Odnoszę wrażenie, że w Polsce może ostać się tylko autorytet wybrany przez kogoś innego. Tak na przykład Karol Wojtyła. Założę się, że przed 1978 rokiem połowa, jak nie więcej, Polski nie miała pojęcia kto zacz, a po '78, kiedy docenili go ludzie poza Polską, nagle stał się dla Polaków autorytetem i każde jego słowo było jak objawienie i biada temu, kto próbował mówić inaczej. Na marginesie: był autorytetem rządząc najbardziej feudalnym państwem współczesnym. Nawet teraz, dziesięć lat po jego śmierci, pewne środowiska prześcigają się w wynajdowaniu takich czy innych win i wad zmarłego, a inne nie przyjmują do wiadomości żadnych, nawet dobrze udokumentowanych argumentów i każdy z nich traktują jak pomówienie i potwarz.
Życie stało się zbyt skomplikowane dla normalnych ludzi. Specjalizujemy się każdy w swojej dziedzinie i trudno wymagać, abyśmy znali się także na rządzeniu państwem. Dlatego zamiast "pospolitego ruszenia" rwącego się do władzy w "demokratycznych wyborach" wolałbym grupę zawodowców, dobrze opłacanych, którzy są po prostu dobrzy w tym co robią. A wyborcy co najwyżej mówili by im co by chcieli mieć (tu mogą być wybory czego chce większość) i dostawali by proste wyliczenie co z ich zachcianek można osiągnąć i jakim kosztem.
Pomyślicie, że to nie możliwe. Spójrzmy zatem na problem od strony obywatela.
Obywatele: Oddajemy państwu 48% moich dochodów. I nie wiemy, co się z nimi dzieje. Ustalamy w wyborach, że chcemy płacić 30%.
Po miesiącu dostajemy rozliczenie.
Rząd:  jeśli tylko 30%, to musicie, drodzy obywatele, zrezygnować z tego, tego i tamtego.
Chwila namysłu i odpowiedź: ok, rezygnujemy z pierwszego tego, ale z drugiego i tamtego nie.
Rząd: Zatem podatki będą nie 30%, ale 40%.
Obywatele: O osiem do przodu. I tak coś.
Z tym, że wtedy to obywatele decydują z czego rezygnują, a nie poddają się dyktatowi rządowemu, "któren zawsze wie lepiej, co nam jest tak na prawdę potrzebne." Dziś partie obiecują, kuszą,  dostają mandat, nie dotrzymują obietnic i... I nic, i dalej jest tak samo. Co cztery lata.
I tym optymistycznym akcentem kończąc życzę miłego tygodnia. I pamiętajcie: do końca czerwca wszystko, co wypracujecie, zjedzą podatki.

_____________________________________
*) to jest przykład, a nie moja ocena TM i LW jako autorytetu
**) Krzysztof Wyszkowski

wtorek, 20 stycznia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej demokracji

Pisałem ostatnio o demokracji i to raczej nie pozytywnie. Ustrój polegający na wyborach dokonywanych przez większość musi być, nie dość, że niedoskonały, to jeszcze prowadzący do stopniowego obniżania się jakości życia społecznego. Wynika to z prostego faktu, że głupców jest więcej niż ludzi mądrych, a nawet ci mądrzy nie znają się na wszystkim w stopniu pozwalającym na dokonywanie właściwych wyborów.  Jak więc kilkoro wybranych ma znać się na wszystkim i to dobrze?
Dodatkowo wybory są sterowane. Jak? Tak naprawdę nie wybieramy przedstawicieli z całej dostępnej puli, tylko z listy, którą przygotował ktoś wcześniej. Jak w reklamie Forda T - możesz wybrać dowolny kolor twojego auta, byle by był to kolor czarny. Rządzi zatem ten, kto przygotowuje listę. Poza tym, o czym też już pisałem, oddając głos na pana/panią A możemy, dzięki ordynacji wyborczej, oddać tak na prawdę głos na panią/pana B, kogoś zupełnie innego, kto znalazł się na wyższym miejscu listy.
Kandydaci znajdują się na liście, bo ktoś ich tam wstawił. Są bardziej reprezentantami partii, z której listy startują niż grupy wyborców, która oddała na nich głosy. W Miasteczku mieszka poseł na Sejm. Jest fetowany i chołubiony przez miejscowych notabli. Z tym, że w Miasteczku dostał 6.75% głosów. Resztę "zebrał po okolicy" i skorzystał z miejsca na liście. Czy jest zatem reprezentantem Miasteczka w Sejmie?
Wierność partii, z listy której się weszło do Sejmu, powoduje, że w czasie głosowań od posła bardziej oczekuje się głosowania po linii partyjnej niż głosowania po myśli obywateli-wyborców. Partie bardzo tego przestrzegają, wprowadzając nawet kary finansowe dla niepokornych, nie głosujących zgodnie z dyscypliną partyjną.  Co łacno widać po uchwalanych ustawach. Który z szarych obywateli przyklasnąłby pomysłowi, żeby wprowadzić 115-ty podatek? A tyle mamy w eRPe dzięki "naszym" posłom. Czy ktokolwiek konsultował z wami problemy, nad którymi pracuje Sejm? Czy demokratycznie wybrany poseł wysłuchał co mają mu do powiedzenia zwykli ludzie i uwzględnił to potem w czasie głosowania? Nie mówię tu o załatwianiu spraw pojedynczych ludzi, które przepchnąć w jakimś gminnym urzędzie może tylko ktoś z legitymacją sejmową. Ale chyba nie o to chodzi. To może i powinna być działalność dodatkowa, niejako przy okazji.
Co możemy zrobić, kiedy posłowie działają na niekorzyść szarych ludzi? Ano, nic. Możemy czekać do końca kadencji, bo odwołać posła za niespełnienie wyborczych obietnic nie można. Nie można też wywalić go na zbity pysk z Sejmu, nawet kiedy wychodzi na jaw, że bezczelnie kradnie nasze pieniądze czy oszukuje na wyjazdach i dietach. Co najwyżej wyleci z partii i tabloidy poużywają trochę na nim, ale i tak znowu pojawi się na  kolejnych wyborczych listach. A w następnych wyborach możemy znowu wybrać kolejnego, z wcześniej ułożonej w sztabie partyjnym listy. I kółko się zamyka.
Z podanych wyżej powodów uważam, że demokracja jest beznadziejnym systemem sprawowania władzy w społeczeństwie.
Miłego dnia.

niedziela, 18 stycznia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa dobrowolnej schizofrenii


Parę ostatnich dni spędziliśmy w Lądynie. Nie żebym się chwalił, bo nie ma takiego miasta Lądyn, jest Lądek, Lądek Zdrój...
Ale byliśmy. I czekając na metro na stacji Waterloo zaobserwowałem ciekawą scenę. Na peron weszła wysoka, ładna, świetnie ubrana Murzynka. W obu uszach miała słuchawki i rozmawiała przez telefon komórkowy. Tak była zajęta rozmową, że weszła prosto w filar, gruby jak pień dorodnego dębu, na prawdę trudny do przegapienia. Tak po prostu weszła. Nie przeniosła się jednak na peron 9 3/4, bo to nie ta stacja była, tylko odbiła się od kafelkowanej powierzchni strasznie skonfundowana nie tylko tym, że walnęła twarzą w ścianę, ale, że większość stojących na peronie to widziała. Jak to Londyńczycy oczywiście nie zareagowali i udawali, że nic się nie stało.
Wtedy to właśnie pomyślałem, że oto mam przed sobą piękny przypadek dobrowolnej schizofrenii. Schizofrenia polega na "podzieleniu duszy", tak jakby w jednym ciele mieszkały dwie osoby. Od wieków ludzie bali się zarówno samej choroby jak i tych, których dotknęła. A dzisiaj? Niektórzy robią to sobie sami, na własną prośbę i za własne pieniądze. Żyją w świecie, w dwóch światach, może czasem w trzech jednocześnie. Ona szła stacją Waterloo w Londynie ciałem, ale duchem była gdzieś tam, wraz ze swoim rozmówcą, w jakiejś innej rzeczywistości. Uszy zatkane słuchawkami skutecznie odcinały ją od akustycznej rzeczywistości TU i TERAZ, uwaga też pewnie była skoncentrowana na obrazach TAM, tworzonych w trakcie rozmowy. Czysta schizofrenia. Co innego widzę, co innego słyszę.
Jesteśmy tak skonstruowani, że nasze zmysły się uzupełniają. Widzę, słyszę, czuję, smakuję i w ten sposób określam swoje miejsce w rzeczywistości, która mnie otacza. Ale zmysły można oszukać - i dlatego widzowie podskakują w kinie, kiedy nagle zza węgła wyskakuje zombie lub Obcy, choć wiemy, że zarówno węgieł jak i Obcy są sztuczni i nieprawdziwi.
Paręnaście miesięcy temu, podług gazet tutejszych, pewien młody człowiek szedł ze słuchawkami w uszach i słuchał muzyki. Było lato, miał wakacje, luz, blus, ultramaryna. Tyle, że szedł torami kolejowymi i odcięty od akustycznej rzeczywistości nie usłyszał nadjeżdżającego pociągu, mimo, iż ten dawał sygnały. Skończyło się, jak można przewidzieć - 1:0 dla pociągu.
Coraz częściej mam okazję widzieć takie schizofreniczne sceny. Rowerzyści czy biegacze, odcięci od świata, zatopieni w muzyce, czy czego tam oni słuchają, przemieszczają się po naszych ulicach i sami narażają się na niebezpieczeństwo. Żyją w dwóch światach, jakby za mało było im życia w jednym. Czy żyją wobec tego dwa razy dłużej? Dwa razy intensywniej? Czy jak pomieniony wyżej młodzieniec trzy razy krócej?
Jest taka stara zasada samurajów: "kiedy idziesz, idź"*).
To wspaniale ujęta zasada koncentracji na jednej rzeczy, tej, którą się właśnie robi. Wstajemy rano i myjąc zęby zastanawiamy się, co zrobimy na śniadanie, zalewając poranną kawę już myślimy czy zdążymy na tramwaj, jadąc do pracy myślimy co powiedzieć szefowi na ostatnią propozycję zmiany warunków zatrudnienia, w pracy zastanawiamy się co ugotować na obiad i skąd wziąć na zapłacenie raty za telewizor, wracając do domu planujemy kolację i odrabianie lekcji z dziećmi. Żyjemy w dwóch czasach, nie koncentrując się na żadnym. I potem dziwimy się, że wchodzimy w słup lub, panie władzo, naprawdę nie zauważyłem tego znaku...
Żyjemy coraz szybciej, dwu-, trzytorowo, nasze życie staje się niekoherentne, rozłazi się w szwach, traci wątek. Tracimy kontrolę nad nim, męczy nas konieczność pilnowania nie jednej linii zdarzeń, a kilku równoległych, często nieprzystających do siebie, rzeczywistości. Zapominamy o uważności, zatrzymaniu się, o przeżywaniu chwili. Czy kiedyś będzie to powodem do żalów nad zmarnowanymi momentami w życiu? Straconymi, bo przegapionymi okazjami? Czy kiedyś uznamy, że nasze życie było miałkie, a po prostu nie umieliśmy go właściwie przeżyć?

Kiedy idziesz, idź.

Miłego dnia.
_____________________
*) I nie dotyczy ona gości, którzy po raz trzeci powtarzają "to ja już idę".

czwartek, 8 stycznia 2015

i sprawa pewnych spotkań

Na czas świątecznej kanikuły wybraliśmy się do eRPe. Tam doszło do kilku spotkań ze starymi znajomymi. Oczywiście były długie nocne Polaków rozmowy i wiele z nich dotyczyło opieki zdrowotnej. Jak tam u was, bo u nas to... i te klimaty.
Przyznam się, że końcowa konkluzja tych rozmów została wygłoszona już tu, w Ukeju: wiesz, co? To był dobry pomysł, żeby wyjechać. Serio.
Spotkałem kolegę, poważnego specjalistę w swojej dziedzinie, ordynatora oddziału w moim byłym szpitalu. Poza pracą tam ma jeszcze prywatną praktykę... w trzech miejscach. W Miasteczku liczącym niecałe 17 tysięcy mieszkańców, gdzie wszyscy wszystkich znają, a jego z całą pewnością znają ci, którzy mają kłopoty w jego specjalności - pracuje w trzech gabinetach. To obrazuje, moim zdaniem, dwie rzeczy. Pierwszą jest brak pewności co do stałości kontraktów w NZOZach. Drugą, wynikającą z tej pierwszej, strategia posiadania wielu miejsc, bo jakby coś w jednym padło, to zostają te pozostałe. Ciekawy sposób myślenia. Jestem przekonany, że ilość pacjentów, mimo trzech miejsc pracy pozostaje niezmieniona, bo do doktora, którego się zna osobiście albo ze słyszenia i tak trafiają ci, którzy potrzebują, w takiej ilości, jaką zapewnia zachorowalność i chorobowość w populacji 17 tysięcznego Miasteczka. Ale też z jego nazwiska korzystają aż trzy zespoły gabinetów lekarskich i prestiż jakby większy.
W Ukeju też mamy konsultantów pracujących w kilku miejscach, to nie jest polski wynalazek. Z tym, że pracują w trzech miejscach oddalonych od siebie o co najmniej 35 mil, a często o 100 i więcej. Bo mają szansę trafić na inną populację pacjentów i wobec tego ich ilość rośnie.
Mile też zaskoczył mnie jeden z kolegów, który zaczął myśleć jak solidny doktór, a nie biedny najmita NFZetu. Porzucił wszelkie dodatkowe zajęcia i pracuje w jednym miejscu, szanuje siebie, swoją pracę i swoją rodzinę (niekoniecznie w tej kolejności) i, jak sam mówi, nareszcie czuje, że żyje. Pracuje zgodnie z EWTD*), żadnych opt-out'ów i innych kontraktowych gierek. I to właśnie on wyglądał z nich wszystkich najlepiej, uśmiechał się i był odprężony.
Czyli coś zaczyna się zmieniać. Krok za krokiem...

___________________________________
*) European Working Time Directive - Europejska Dyrektywa Czasu Pracy

wtorek, 6 stycznia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa dziewięciu funtów i siedmiu pensów

Zaraz po powrocie z eRPe znalazłem miły i nieco zaskakujący list. Otóż firma dostarczająca mi energię napisała na mój poprzedni adres, że wisi mi pieniądze, a dokładnie 9 funtów i 7 pensów, za energię w jeszcze poprzednim domu, jako że źle policzyli mi w 2009 roku. Co prawda suma była dość śmieszna zatem uczucia moje były ambiwalentne, bo z jednej strony napawa uzasadnionym optymizmen, że po pięciu latach firma jest chętna samorzutnie oddać zagrabione pieniądze bez upominania się o nie, z drugiej jednak budzi niepokój, że firma zagrabiła te pieniądze i dopiero po pięciu latach doszła do tego, że się myliła.
Odzyskać pieniądze mogłem idąc na jakąkolwiek pocztę i przedstawiając ów list oraz dowód tożsamości z adresem. I tu zrodził się problem. Bo list był na poprzedni adres, a dotyczył jeszcze poprzedniejszego domu. Nic to, pomyślałem i wybrałem się po moje 9 funtów i 7 pensów.
Pani w spożywczym (bo pocztę mamy w spożywczym) długo czytała list, po czem przyznała się, że cuś takiego widzi po raz pierwszy i nie wie co z tym fantem zrobić. Zawołała drugą, przeczytały razem pismo jeszcze raz. Dalej nic, ale pojawiło się światełko w tunelu. Na liście był kod paskowy. Zeskanowały go i (sam nie widziałem, ale się domyślam) na ekranie komputera ukazał się napis: "zidentyfikować i zapłacić ile mu się należy". Przyszło zatem do okazania dowodu tożsamości. Wybrałem prawo jazdy, bo skoro na moim stoi jak byk niebieska flaga i gwiazdkami Unii, to pewnie jest to dokument jakoś tam zunifikowany. Niestety, nie. Pani obejrzała mnie, zdjęcie i stwierdziła, że literki są zbyt małe, żeby mogła je odczytać. Wskazałem jej, gdzie jest numer prawa jazdy (punkt 5 dla dociekliwych), ale ów za żadne skarby nie dawał się wpisać w stosowne okienko w komputerze. Raz, drugi, trzeci, jedna pani, potem druga, potem obie naraz - i nic. Zaczęły patrzeć na mnie jakbym próbował je oszukać i wyłudzić owe nieszczęsne 9 funtów 7 pensów. Potem jedna z nich wpadła na szczęśliwy pomysł i zaczęła wpisywać każde pole, bez względu na zawartość. A ponieważ prawo jazdy wydał mi starosta powiatu, także i to wpisała. Co prawda zmieścił się tylko "starosta", bo nazwa powiatu już nie, ale program nie był odporny na takie ataki i przyjął dane. No widzisz, powiedziała mi pani, to jest numer, a nie to, co ty mówiłeś. Numer składający się z samych liter? Chyba w kodzie szesnastkowym. Najważniejsze jednak, że dostałem moje 9 funtów i 7 pensów.
Jak to dobrze rozpocząć nowy Rok od extra wpływów, nie?