sobota, 20 grudnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa sfrustrowanego Kolorectala

Ostatni tydzień przed Świętami, ostatnie tegoroczne zabiegi. Mój ostatni dzień przed lotem do Polski. Jedna długa lista, kolorektalowa. Pierwszy pacjent praktycznie bez kłopotu. Trochę przydługo trwało, ale czasem tak bywa.
Druga pacjentka, mimo, że właśnie złożyła drugi podpis pod zgodą na operację broni się przed znieczuleniem. Bo boi się maski z tlenem. Kolorectal stoi nad nią z nożem, w oczach czai mu się mord, ale to jej nie wzrusza. Broni się dalej. Cóż, mogę znieść chwilowe niedotlenienie, zwłaszcza nie moje.
W trakcie zbiegu przychodzi nursa i deklaruje, że następny pacjent zeżarł porcję owsianki przed wyjściem z domu, a wyszedł całkiem niedawno. Kolorectal z naciskiem*) stwierdza, że idiotów operował nie będzie i że jak ktoś nie umie ze zrozumieniem przeczytać dwóch linijek prostego tekstu, niech spada, bo on, Kolorectal, nie wierzy, że podpis kogoś takiego pod zgodą na zabieg jest wiążący. Nursa - młoda i łagodnego usposobienia - nie zdając sobie sprawy, że naraża się na bezpośrednie zagrożenie cielesnej nietykalności, sugeruje nieśmiało, że może by tak w lokalnym... Lecą na nią gromy z (pięknych skąd inąt) oczu Kolorectala. Wychodzi speszona.
Trzeci pacjent nic nie jadł i nie pił, wszystkie badania ma na swoim miejscu, jedziemy. Kolorectal idzie go zbadać i wraca zakręcony jak wek na zimę. "Tam nie ma żadnej przepukliny!! Żadnej, najmniejszej nawet!" tym razem gromy biją w nieobecnego - no, nie wiem, nie radiologa przecież, bo ci są od radia - tylko lekarza medycyny obrazowej. Zwyczaj ma taki, że każdemu, kto ma bóle**) w pachwinie rozpoznaje przepuklinę i biedny Kolorectal musi operować. Zasada jest bowiem prosta - jak ktoś rozpoznał przepuklinę, ty operujesz, nawet jak jej nie ma. Na szczęście takie zabiegi trwają krótko.
Ten trzeci, co teraz był już czwarty doczekał się w końcu swojej opóźnionej kolejki. Uff.. skończone. Wszystkie zabiegi na ten rok. Można świętować.

No, to wesołych świąt.


_____________________
*) czyli "prawie" wrzeszcząc
**) bóle, nie bólę (czy to nie pisze się "bula"?)

sobota, 13 grudnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa lepszego, które jest gorsze

Kto był w Ukeju ten wie, że tu na pierwszym miejscu jest health and safety czyli BHP.
Na ten nieskomplikowany przykład w łazienkach nie ma gniazdek takich jak gdzie indziej, tylko takie bardziej kontynentalne. A to po to, żeby ktoś nie zapragnął podłączyć tam jakiegoś urządzenia elektrycznego, bo by go kopło. I nie ma kontaktów takich normalnych w ścianie, bo też by kopło. Albo by mogło by.
Światło włącza się pociągając za stosowny, uwieszony u sufitu sznureczek.
Zasada ta obowiązuje nie tylko w domach prywatnych, ale, może nawet przede wszystkim, w obiektach użyteczności publicznej i ochrony zdrowia.
U nas też tak jest, w naszem Centrum. Tuż przy drzwiach, wewnątrz toalet, dynda sobie taki sznureczek, zakończony białą, trójkątną płytką. Se pociągniesz (może być, że z dziecinną radością) - sie zapali. Drugi raz pociągniesz - zgaśnie.
Nieco ku środkowi pomieszczenia dynda też drugi sznureczek, ten zaś zakończony jest czerwoną, trójkątną płytką. To alarm. Bo jeśli jakiemuś pacjentowi zrobi się słabo, albo (co nie daj Boże) zemrze, to jak za taki sznureczek z czerwoną płytką pociągnie, to zleci się natentychmiast cały żywy personel Centrum i udzieli stosownej pomocy.
Co mieliśmy szansę przećwiczyć tak mniej więcej dwa-trzy razy w miesiącu. Nie żeby nam pacjenci mdleli, lub (co nie daj Boże) umierali, ale co jakiś czas pociągali za nie-ten-właściwy sznureczek, bo kto by tam na kolory patrzył. A czerwony, wiadomo, lepiej widoczny i od razu rzuca się w oczy.
Zatem pędziliśmy zwabieni alarmem wyjącym jak kojot z przyrodzeniem w potrzasku i faktycznie wprawialiśmy pacjentów w szok, no, bo jak by wam do kibelka, gdzie właśnie dajecie ulgę swemu przewodowi pokarmowemu, wpadła zziajana tłuszcza z defibrylatorem w ręku, to też moglibyście zawału dostać.
Ale pośmialim się, ot, znowu ćwiczenia, ha, ha, dobrze, że nic się nie działo, aleśmy są, ha, ha, wkurzeni i szybcy, jak z filmu...
Jak zwykle, niestety, kierownictwo wie lepiej. Że alarm był słyszalny a przebieżki widoczne z gabinetu Najwyższej Manago, postanowiła coś z tym zrobić. A u niej jak coś postanowi, to święte.
Wywaliła kasę i usunęła te sznureczki z białym. Teraz starczy wejść do kibelka i światło magicznym sposobem samo się zapala. Czuje ruch w interesie i sruu... się włącza. Ale nie chce się wyłączyć. Trzeba wyjść, drzwi zamknąć za sobą i wtedy, po 10 sekundach gaśnie. No cud, miód, ultramaryna i orzeszki.
Z tym jednakowoż, że pacjenty o tym nie wiedzą. Jak wchodzą i się zapala jest w porządku. Ale jak wychodzą, a lud tutejszy jest oszczędny i skromny, to chcą zgasić światło. I łapią za to, co pod ręką czyli ten %^&$@#!! sznurek z czerwonym.
I alarm mamy ze trzy razy dziennie.

Lepsze jest wrogiem dobrego. CBDU

czwartek, 11 grudnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa ochraniaczy na słabiznę

Kolokwialne określenie ochraniacza na słabiznę znaleźć można w komentarzu Mojej Ameryki do poprzedniego wpisu.

W Ukeju rządzą nursy. W ochronie zdrowia, oczywiście. Chociaż nie wiem, czy tak do końca można to-to nazwać ochroną zdrowia. W telewizji tutejszej i prasie podano, że Komisja Nadzwyczajnie Specjalna do Spraw przeprowadziła badania zgonów szpitalnych w NHS i wyszło im, że w najgorszych 14 Trustach (z głównych 67) od 2005 roku do 2013 zmarło z powodu beznadziejnej opieki, błędów i fatalnej administracji trzynaście tysięcy pacjentów, co daje prawie tysiąc na trust!

Z mojej krótkiej, trzy i półletniej pracy w NHS: oba przypadki z OIOM!
- przepisany lek nie został podany pacjentowi na czas, zwłoka wyniosła 2 godziny, bo nursa, zanim poda lek, musi pokazać innej nursie co podaje, czy jest to zgodne ze zleceniem, czy data ważności jest ważna i tp. a ta konkretna nursa nie miała komu pokazać, bo była noc, a koleżanka z sali obok była zajęta podcieraniem d... pacjentowi bo zdefekował.
- karetka przywiozła ciężki przypadek niewydolności oddechowej do szpitala, ale chory został odesłany do innego szpitala, odległego o 90 mil - na zlecenie nursy, która uznała, że i tak nie da się pacjentowi podać jakichkolwiek leków, bo jest ich za mało (nursów, nie leków). Nie była przy tym uprzejma poinformować o tym pacjencie lekarza dyżurnego.

A na wszystko (lub prawie wszystko) są procedury, gajdlajnsy i algorytmy, nad wszystkim czuwa Wielki Brat i furda! trzynaście tysięcy zgonów, ale pan doktór popatrzył się nursie w oczy za długo i ona jest harrassed i offended. I jeszcze powiedział, że do trzech nie umie zliczyć. Cham taki, bo na Uniwersytecie żądali tylko do 2.75.

Największy szpital NHS w Kornwalii - 67% pracowników w anonimowej ankiecie odpowiedziało, że nie poleciłoby swojego szpitala nikomu z rodziny ani znajomych.

Pomyślcie czasem ciepło o ochronie zdrowia w Polsce.

wtorek, 9 grudnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa matematyki

Do sąsiedniego szpitala naszej korporacji przyjechał był Doktor z Andaluzji, co robi śmieszne zabiegi z oczyma. Lud miejscowy bardzo łasy na te zabiegi przybył i dał się zoperować. Było tylko jedno ale...
Pan Doktor z Andaluzji robi zabiegi po swojemu, z andaluzyjską fantazją, a nursy miejscowe po swojemu, mgliście i wilgotno, co w tym konkretnym przypadku wykłada się "całkiem inaczej". Co prawda Pan Doktor z Andaluzji przysłał szczegółowe instrukcje co i jak, ale co tam w ty Andaluzji mogą wiedzieć, nie?
No i jedna nursa, co przygotowywała leki, przygotowała leki o stężeniu tak circa 3 razy za dużym. I siedmiorgu pacjentom jak ręką odjął - odebrało wzrok. Zdaje się, że przejściowo, ale zawsze.
W związku z tym zajściem, poza oczywistym wdrożeniem śledztwa i próbom udowodnienia, że to na pewno Pan Doktor z Andaluzji jest winien (przejściowo, bo tutejsza Izba Lekarska zwana GMC zwarła szeregi i pośladki i po szczegółowej kontroli wydała oświadczenie, że Pan Doktor z Andaluzji jest "more than safe") korporacja zadecydowała, że wszyscy, którzy mają do czynienia z lekami muszą zdawać co roku egzamin z rachunków.
Zarządzono wspólne komplety, każden jeden nurs dostał książkę i miał się naumieć, bo potem był egzamin. Przez trzy dni ruch był w całym Centrum, nursy z obłędem w oczach i z wypiekami na twarzy biegały ściskając broszurkę, w przyspieszonym tempie uczyły się obsługi kalkulatorów w telefonach, nerw je szarpał okrutny. Wszędzie słychać było "Test.. Test! Test!!!"
Mój anestetyczny nurs przyszedł do mnie i z taką jakąś nieśmiałością rzucił, że ja też powinienem uczęszczać na prowadzone przez nią wykłady, a potem zdawać egzamin. Nieśmiałość była uzasadniona, bo spojrzałem na nią tak, że bąknęła "to ja może później" i zmiotło ją w sekundę.
Ja to dobry szaman jestem, uszła mnię po chwili złość, bo za obrazę poczytałem taką propozycję, ale rozumiem, że ona przecież musi, bo rozkaz z góry i procedura i przecież rozumiesz... więc poszedłem do niej i mówię "pokaż ten test, zobaczę co da się zrobić".
Dostałem test. Trudny. Pytanie pierwsze mnie zabiło. Jak wyżej pomienionym pacjentom odebrało mnie wzrok i zdrowy rozsądek.
Cytuję: "Masz podać pacjentowi 450 miligramów aspiryny. Tabletki są po 300 miligramów. Ile dasz mu tabletek?"
No w mordę jeża!
Dalej było jeszcze trudniej.
"Masz podać pacjentowi 750 ml kroplówki w trzy godziny. Jak ustawisz pompę (w ml/h)?"
Aż sobie przysiadłem. Cała reszta była w tym samym stylu. Test dla osób z dyplomem uniwersytetu. Z dwunastoletnią praktyką zawodową. Pielęgniarek.
Żeby to było dla dwunastoletnich dzieci ze szkoły specjalnej to bym łyknął.
Rozwiązałem dwudziestopięcio pytaniowy test siedząc na jednym pół... w jakieś dwie minuty, rachując w pamięci. Miny otaczających mnie nursów, uzbrojonych w kalkulatory i liczydła - bezcenne.
Oddałem klasówkę. Nurs mój wyciągnął klucz do rozwiązania testu i po chwili zawrzasnął z radością - Źle!! Tu masz błąd!
Ruch się zrobił, szmerek, moje notowania jakby spadły.
Wziąłem test, każdy może się pomylić, pokaż - mówię. O, tu!
Chyba  nie spojrzałem na nią zbyt życzliwie. Dobrze jest, mówię.
Wyciągnęła klucz i pokazuje tryumfalnie - o, tu jest inaczej.
Rzeczywiście. Czytam zadanie i mówię: bo ja podałem wynik w mililitrach na minutę, a tu są mililitry na godzinę.
No to masz źle.
A nasze  pompy jak są skalibrowane, pytam.
No, w mililitrach na minutę.
To taki masz wynik. Tych w mililitrach na godzinę u nas nie ma.
Przywiędła nieco. Patrzy nie bardzo wiedząc co dalej.
Rzucam jej śmiałą, szamańską myśl: Sześćdziesiąt minut jest w godzinie. Podziel przez 60.
Policzyła. No, dobra, masz dobrze.
Notowania idą w górę.

Ale zgroza mnię ogarła jakaś i trzyma. One mają ukończony uniwersytet?
W mordę jeża, panie Ferdku. W mordę jeża.

niedziela, 7 grudnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej paczki

W aktualnych okolicznościach przyrody i wobec zbliżających się Świąt zamówiłem w jednej znanej firmie (znanej w UK przynajmniej) dwa małe cuś. Firma ma tyle cusiów, że nawet je sprzedaje i wysyła pocztą, jak kto ma do niej daleko.
Nie minęły dwie niedziele a mnię również przysłali. I to dwie paczki od razu. W jednej było duże cuś i ta paczka była mniejsza. A druga...



Taka oto paczka. Na zdjęciu umieściłem również standardowy ołówek raz zastrugany.

Otwarłem i zobaczyłem oto co...


Odkopałem to, co stanowiło meritum sprawy, kwintesencję zawartości i jądro przesyłki.



Dla lepszej oceny – ołówek standardowy.


I więcej nic...

To się nazywa pakować przesyłki.



piątek, 5 grudnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa pewnych wyborów

Trochę już ochłonęliśmy po wyborach i to nawet po drugiej turze.
I co? I Bożesztymój! Czy my naprawdę nic nie potrafimy zrobić porządnie?!
Czy eRPe nie stać na porządny program do liczenia głosów? Czy musimy, zgodnie z zasadą, że jakoś to będzie, kupować za psie grosze jakieś dziadostwo na ZX80 od szwagra kuzynki? A potem kłócić się, kto oszukiwał, kto przerabiał głosy i po co?
Ja w demokrację nie wierzę. Piszę to jasno i otwarcie, mogę powtórzyć w boldzie.
Po pierwsze statystycznie rzecz biorąc połowa głosujących ma IQ poniżej średniej**, a głosy liczą się tak samo. Poza tym, to oni właśnie nie mają wątpliwości. Jeśli ktoś obieca im bezpłatną opiekę zdrowotną, wysokie emerytury i szereg dopłat i zapomóg w pakiecie z niskimi podatkami, to nawet ich nie zadrze myśl prosta „a skąd on na to weźmie?” i nijakiej sprzeczności w populistycznym programie nie zobaczą. Ci, których tak łatwo nie da się wziąć na lep będą kombinować, rachować i wyjdzie im, że coś tu nie tak. I albo nie pójdą do wyborów, „bo wszyscy kłamią po równo”, albo jeśli pójdą, będą głosować po polsku, czyli „przeciwko” a nie „za”. Głosujcie na PO, bo jak nie, to PiS wygra i da wam popalić. Głosujcie na PiS, bo jak nie, to PO będzie nadal prowadzić Polskę skrajem przepaści. I tp. I td. A potem przeczytać można w gazetach ile to miast „zdobyła” która partia. Po drugie przecież to wybory samorządowe. Co mają partie do tego? Ja chcę, żeby w Miasteczku burmistrz dbał o oświetlenie ulic, załatał dziury w jezdniach i pomógł małym sklepikom przeżyć atak molochów komercji. A czy będzie on platformistą czy ludowcem to mi wisi i powiewa. Ja chcę fachowca. Nie chcę, żeby burmistrzem został np. krawiec*), ale za to z poparciem własciwej partii. Ma być gospodarzem w moim Miasteczku i o nie dbać, co tu ma do rzeczy partia jakaś?
Wyobraźcie sobie, że macie firmę, dużą, przynoszącą wam dochody. Czy wybierając kandydata na dyrektora ogłosicie wybory wśród załogi czy przeprowadzicie rozmowę kwalifikacyjną zwaną interwjew? Czy oprzecie swój wybór na obietnicach kandydata, jak to ślicznie będzie prosperować wasza firma, czy raczej przejrzycie jego kwalifikacje i dotychczasowe osiągnięcia?
Niestety, demokracja i wybory oparte są na zasadzie, że dziesięciu żuli spod budki z piwem przegłosuje dziewięciu profesorów uniwersytetu. A wygra ten, kto obieca więcej, nawet jeśli bez sensu, bo i tak nikt go nie rozliczy z realizacji obietnic. W kraju, w którym osiem na dziesięć osób nie potrafi ze zrozumieniem przeczytać instrukcji obsługi śrubokręta, dziwimy się, że średnio wykształceni piarowcy są w stanie doprowadzić do drugiej tury wyborów prezydenckich gościa z nikąd, ale za to z czarną teczką, zresztą dość tajemniczą. I gdzie pozostali kandydaci poważnie o tej teczce mówią, czyli jednak mają coś na sumieniu. Albo gdzie startuje w wyborach gościu, który obiecuje, że jak wygra „to niczego nie będzie”, a wszyscy chichoczą radośnie nie dostrzegając, że to nie jest śmiesze, ale bardzo, bardzo żałosne. I nie mam na myśli tego, co mówił ten kandydat, tylko to, że w ogóle był kandydatem.
Dobrze, że mamy to za sobą. Strach pomyśleć co będzie, kiedy zaczniemy głosować w internecie.


*) nie mam nic przeciwko krawcom zostającym burmistrzami, o ile potrafią wywiązać się z obowiązków burmistrza

**) już po publikacji tego posta zadzwonił do mnie Docent i powiedział, że nie średniej a mediany. A że mądrego posłuchać warto, to dodaję tę poprawkę.

środa, 3 września 2014

Szaman Galicyjski i sprawa pewnych odwiedzin

Mieliśmy odwiedziny. Z Ojczyzny przyjechał pewien młody człowiek, potocznie zwany Kwiatkiem. Zdał w tym roku celująco maturę, się dostał na studia (i to tam, gdzie chciał). Pychotka.
Przyjechał nas odwiedzić pobocznie, bo głównym jego celem była piesza wyprawa South West Coast Path.

Dawno, dawno temu, kiedy czasy były trudniejsze, nawigacja morska bardziej skomplikowana, a w dodatku jakiś mały kapral zaczął blokadę kontynentu*) w południowo-zachodniej Anglii bardzo popularnym sportem był przemyt i rabowanie wraków. Było to zajęcie z pewnością bardziej dochodowe niż rybołówstwo czy hodowla. W latach 1780 - 1783 ponad tysiąc ton herbaty i 13 tysięcy galonów brandy zostało przemycone u wybrzeży Kornwalii i Devonu. Więcej niż przeszło przez oficjalne porty, w tym Londyn. Zajęcie było tak powszechne, że nawet osoby duchowne parały się tym procederem. Rev. Thomas Withford, został zatrzymany z czterema beczkami brandy złupionej ze statku The Lady Lucy, a pewien pastor, którego niedzielne nabożeństwo zostało przerwane przez wiadomość o rozbiciu się na pobliskich skałach statku, błagał kongregację, aby poczekali, aż zdejmie sutannę, tak, "abyśmy wszyscy mieli równy start."
Zdania historyków są podzielone, czy miało miejsce celowe zapalanie latarń, aby statki zmyliły drogę. Niektórzy twierdzą, że było to bardzo rzadkie zjawisko, inni, że całkiem powszechne. Brytyjskie prawo z tego okresu zabraniało zabierania ładunku czy elementów statku, jeśli załoga, choćby w części, przeżyła. Był to jednoznaczny wyrok na ocalałych marynarzy. Z drugiej strony jednak znana jest historia Postiliona, statku, który został doszczętnie złupiony, ale nie wcześniej niż cała załoga została bezpiecznie odstawiona na ląd.
Z owymi wreckerami i szmuglerami walczyła wydzielona jednostka wojskowa - Straż Celna. Aby ułatwić sobie poruszanie się po bardzo poszarpanej linii brzegowej, wydeptali ścieżkę - South West Coast Path. Wiodła ona samym brzegiem klifów i plaż, zapewniając dobrą widoczność i możliwość szybkiego przemieszczania się. Początkowo były to tylko odcinki pomiędzy latarniami morskimi, z których pierwszą wybudował Sir John Killigrew na przylądku Lizard. Co niektórzy mogą znaleźć ciekawem, Sir John sam był niezłym szmuglerem, a większość jego majątku pochodziła właśnie z rabowania wraków. Jakieś 37 lat wcześniej Lady Killigrew napadła na hiszpański statek stojący w porcie Falmouth i zatopiła go wraz z częścią załogi po uprzednim zrabowaniu ładunku.
Jeśli zechcecie przeczytać Oberżę na pustkowiu Daphne de Mourier (lub obejrzeć film Hichcocka Jamaica Inn) będziecie mieć posmak tych czasów i ludzi.

Dzisiaj South West Coast Path jest zawiadywana przez National Trust i jest najdłuższym szlakim pieszym w Wielkiej Brytanii. Ma 630 mil (1014 km). Uważana jest za szlak trudny - wystarczy powiedzieć, że suma wszystkich podejść to 35 031 metrów czyli 4 razy więcej niż bezwzględna wysokość Mount Everest. Chociaż najwyższy punkt ma zaledwie 318 metrów (Great Hangman). Najniższy - poziom morza.

Młody człowiek wystartował z Poole:



Szedł kierując się nie tylko takimi znakami, które wskazują odległość od najbliższego pubu...


...ale też generalnym założeniem, że jeżeli morze jest po lewej, a ląd po prawej to wtedy jest dobrze.

Czasem jednak spoglądał w tył...


...bo właśnie takie zatoczki, zwane cove były przystaniami szmuglerów.
Mijał ukryte plaże..

/na zdj. Durdle Door w hrabstwie Dorset/

białe klify...


porty większe...


i mniejsze...

Sypiał w namiocie obok paśników...


i w ogrodach wspaniałych rezydencji


Przeprawiał się promami przez ujścia rzek


mijał relikty przeszłości i ślady ludzkiej działalności


lub cieszył oczy widokiem rozległych, nadmorskich wrzosowisk


i znikał w zarośniętych, leśnych przejściach i tunelach


aż w końcu, po pięciu tygodniach - doszedł! To koniec trasy, Minehead.


Gdzieś po drodze zgubił około 15 kilogramów. Najdłuższy przebyty jednego dnia odcinek - 30 mil (46km), najkrótszy - nie wiem.
Podziwiam go za fakt, że sam znalazł sponsorów wyprawy (i nie byli to rodzice), zapracował na wyjazd i samotnie przeszedł ponad 1000 kilometrów. Bo marzenia są po to, żeby je realizować.
Brawo, Kwiatek!

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie dostałem od Kwiatka. Jakość, niestety, komórkowa.
_______________________
*) tak, kontynentu. W brytyjskiej prasie pojawił się kiedyś artykuł "Nad Kanałem Angielskim mgła. Kontynent odcięty."

środa, 27 sierpnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa show cd.

Samochody są piękne. Miło popatrzeć na błyszczące karoserie, poczytać o osiągach, pomarzyć o jakimś Jaguarku...
Ale w tym show nie o to chodziło tak na prawdę. Chodziło o parę... tę najprawdziwszą, z epoki pary i żelaza. Może nie aż z okresu Stephensona, który rozpoczął budowanie maszyn parowych w 1812, a pierwszy odcinek kolei wykorzystującej energię parową zbudował w 1814, ale tuż po...

Na początek jednak coś, co powstało przed parowozem Stephensona - Dyszący Diabeł.


Teraz już walce i lokomotywy drogowe. Locomotive to zresztą też nazwa wymyślona przez Stephensona.
Mają ich w Anglii mnóstwo. Działają, jeżdżą, czasem samodzielnie po drogach, czasem na lawetach z pokazu na pokaz. Wszystkie wypieszczone, błyszczące, buchające parą i dymem. Obudziły we mnie małego chłopca i tylko wpojone we mnie wychowanie nie pozwalało mi na stanie z rozdziawioną buzią i gapienie się cały dzień na te wszystkie cudowności.


Wyglądają jak powiększone zabawki. Bawią się nimi chłopcy duzi...


i mali, którzy także zarówno prowadzą te kolosy jedną ręką. Zwróćcie uwagę, jak rozwiązany jest układ kierowniczy. Super prostota.


Niektóre wyglądają jak jarmarczne świecidełka, na przykład ta...


...i ta.



Dbają o nie całe rodziny.


nawet małe dzieci.

Wyposażenie "kokpitu" wydaje się być standardowe.


Mniej więcej.



Były też wozy strażackie, nie wiem czemu kojarzące mi się z przewoźną bimbrownią.


A samych walców jest ze czterdzieści...


A jak ktoś chciał mieć takie cudo, a nie miał miejsca na zaparkowanie go przed domem, mógł wystąpić z miniaturką. Cieszyły się wzięciem nie tylko u dzieci, które z wprawą kierowały tymi pojazdami...


ale i wśród dorosłych, bo któż potrafił by się oprzeć pokusie, żeby pojeździć sobie takim sprzętem?


Cud, miód, ultramaryna! Choć tu akurat czerwień.

Piękny show. Pięknisty. Warto było pojechać na (prawie) drugi koniec Kornwalii. Do tego buła z pieczoną wieprzowiną z sosem jabłkowym, pinta cydru, zapach rozgrzanej oliwy, dymu z palenisk i puff-puff-puff z epoki królowej Victorii.

Ech, łza się w oku kręci. Patrząc na te sapiące kolosy i entuzjazm właścicieli jestem w stanie zrozumieć, czemu każdy z tych pojazdów ma własne imię. Bo te maszyny mają duszę i poza tym, że są maszynami są dziełami sztuki, nie tylko inżynierskiej ale i artystycznej. Można je kochać.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa kolejnego show

Co robi praworządny i bogobojny Brytyjczyk w słoneczną niedzielę? Już wiecie - idzie na Show.
Nie inaczej było i z nami. Zwłaszcza, że show był parami. Nie, znaczy się był parowy.
Z tym, że najpierw nie para, a benzyna i ropa. Na zachętę.

A w tle muzyczka jak ze starego fotoplastikonu. Kto to jeszcze pamięta...? Ja pamiętam bardzo dobrze, bo rokrocznie, kiedy przyszedł czas letniej kanikuły, wraz z Rodzicami jeździliśmy do Zakopanego. Tamże, na Krupówkach był ON. Fotoplastikon. I obowiązkowo odwiedzaliśmy go co roku. Za naszej ostatniej bytności parę fotek było nawet, trudno w to dziś uwierzyć, kolorowych. Do dziś pamiętam zakurzony zapach przyciemnionej sali, skrzypienie podłogowych desek i wpatrywanie się w lornetkopodobny wizjer.
- Widziałeś to?! - pytałem brata, który starszym będąc i bardziej zapoznanym ze światem odpowiadał zlekka znudzonym głosem:
- Jaha. Dalej są lepsze.


Takie cudeńka były ze trzy. A od tyłu - miechy, pompki, bębenki, srebrzyste, wirujące walce. Z jak kto wpatrzy się w napisy na pudełkach, to i najnowsze przeboje odnajdzie.


Pierwszoklaśne, chciało by się rzec.

Tuż za żywopłotem inne cuda ludzkiego wyrobu. Także przepiękne.



Autobusy, którymi pewnie Agatha Christie jeździła wymyślając jak młodej dziewczynie ukraść kolekcję antycznych miniatur w drodze do Charlock Bay w Północnym Devonie*).


A takim to karawanem powieziono ciało Waltera Protheroe z jego domu Leigh House tuż obok Market Basing**).


Tu zjazd rodzinny Austin Morris'ów. Było ich chyba ze trzydzieści, wszystkie w znakomitym stanie.


Nie mogło zabraknąć tego modelu. To jakby nie zaprosić na wiejski show lorda z pobliskiego manor house.


I jego dziadka, rzecz jasna, który może troszkę stetryczały, ale przecież jeszcze pamięta wojnę burską.


Dobra, przyznaję, ten jest mój. Prawie. Ale chciałbym...


Znaczki przynależności klubowych mają być solidne, nie jakieś tam kalkomanie na szybie. Fuj...


Niektóre modele zaskakiwały zastosowanymi rozwiązaniami chłodzenia powietrzem...


...lub prostotą w urządzeniu deski rozdzielczej. Dało się bez GPS, ABS, ASO, PZU i PZPR? Dało się.


Z gości zagranicznych wystąpili Citroen, też posiadający ciekawe chłodzenie komory silnika...


...oraz marzenie każdej Barbie - takim do ślubu, ech, niech cała wieś zazdrości!
Uważnym oglądaczom zdjęć chciałbym zwrócić uwagę na fakt, iż każdy prezentowany model ma w lewym dolnym rogu przedniej szyby kółko z rejestracją i opłaconym podatkiem czyli każdy z nich jest dopuszczony do ruchu. Po prostu - śliczności wy moje. Działające, sprawne, romantyczne. I bardzo, bardzo brytyjskie.

A za dwa dni kolejna foto-relacja. Będzie na co popatrzeć. Serio serio.


_______________________
*) Agatha Christie, Poirot's Early Cases, Double Sin.
**) Agatha Christie, Poirot's Early Cases, The Market Basing Mystery

piątek, 8 sierpnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa inhalerów

Teatrzyk Jednego Pacjenta
przedstawia dramat

ASTMA

Scena przedstawia preop room. Siedzą Pacjent i Szaman Galicyjski. Pacjent czeka na operację. Szaman Galicyjski zbiera krótki wywiad przed zabiegiem. Patrzy w trzymane w ręku papiery.

Szaman
- Napisałeś w kwestionariuszu medycznym, że masz astmę i używasz inhalerów.
Pacjent
- Tak.
Szaman
- Używasz ich codziennie?
Pacjent
- Nie, nie codziennie. Tylko wtedy, kiedy są potrzebne.
Szaman
- A jak często ich potrzebujesz?
Pacjent
- Codziennie.

Kurtyna

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa bikersów

W Ukeju lud jest nastawiony społecznie. O ile dla mnie, wychowanka ustroju, w którym przymiotnik "społeczny" odmieniano przez wszystkie przypadki i rodzaje, skojarzenia są raczej śmieszno-negatywne, o tyle tutejsi gromadzą się i tworzą mnóstwo grup, całkowicie społecznych, kierowani poczuciem wspólnoty i chęcią robienia czegoś razem.
Najmilsza zarządziła wyjazd aprowizacyjny do T. Nie wiem co prawda jak chce zjeść nabyte dwie bluzki (bawełna i len) i parę butów (skóra), ale mnie w to nie wciągnie nawet w godzinie głodu.
A w T., na samym prawie środku Cytrynowego Nabrzeża, co? Ano to:


Dodać skrzydła i będzie Czerwony Baron jak nic.


Lusterko, gałka biegów, czacha... tylko ten błotnik trąci jakoś Spidermanem...


Były też wersja armii naziemnych...


...z wyraźną sugestią, żeby nie śledzić.


Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie!


Były też trochę bardziej seksowne(?) i zwariowane


tradycyjne...

i całkiem normalne.

Ot, obrazek z brytyjskiej niedzieli.