czwartek, 25 sierpnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa pierwszej-lepszej

Do mojej przeprowadzki pewnie jescze będę wracał, bo jest o czym pisać. Zmiana szałasu na wigwam nie jest prosta, nawet w Ukeju. Niby raz-dwa, ale jednak nic właśnie...

Ostatnio uczyłem się gdzie co jest w moim nowym wigwamie i oczywiście, kiedy dumny, że w ogóle znalazłem koszulę, dowiedziałem się od Najmilszej "znowu wziąłeś pierwszą lepszą" przypomniałem sobie jak bardzo niesprawiedliwie traktuje się w języku polskim to określenie. Pierwsza-lepsza to znaczy byle jaka, pierwsza z brzegu, jakakolwiek. "Kryśka wzięła sobie za męża pierwszego-lepszego" czyli byle kogo.

Otóż, proszę was, nie. Żeby udowodnić, że pierwsza-lepsza to właśnie ta najlepsza, muszę posłużyć się matematyką. Bo dowodzić najlepiej w tej dziedzinie.

Zróbmy następujące założenia: jedziemy autostradą i napotykamy na znak "Zmęczenie zabija! Zrób przerwę."*) Oki-doki, robimy przerwę. Mamy przed sobą pewien odcinek trasy, na którym znajdują się trzy knajpy. W jednej z nich planujemy stanąć. Knajpy są różnego sortu, ale nie wiemy, w jakiej kolejności są przed nami. Najlepszą oznaczmy literą A, średnią B, a najgorszą C. Jedziemy autostradą, zatem jeśli miniemy którąś z knajp, nie możemy do niej wrócić. Jak zatem dokonać wyboru? Oczywiście, metodą "pierwszej-lepszej"!
Na czym polega metoda "pierwszej-lepszej"? Otóż oceniamy pierwszą napotkaną knajpę i stajemy w pierwszej, która jest od niej lepsza. Jeśli nie ma lepszej musimy, chcąc nie chcąc, zatrzymać się w ostatniej. Proste?

A oto dowód:
mamy sześć możliwości "ułożeń" knajp na naszej autostradzie:

A B C -> wybierzemy C, pierwszą jest A, mijamy ją, B jest gorsza, musimy stanąć w ostatniej C
A C B -> C jest gorsza od A, mijamy ją, stajemy w B
B A C -> stajemy w A, bo jest lepsza od B
B C A -> stajemy w A, bo C jest gorsze od B i je miniemy
C A B -> stajemy w A, bo pierwsza lepsza od C
C B A -> stajemy w B, bo pierwsza lepsza od C

Policzcie - z sześciu możliwości 3 razy wypadło nam stanąć w A, dwa razy w B i tylko jeden raz w C.

Pierwsza-lepsza rules!

______________________________________
Tiredness kills. Take a rest. znaki na brytyjskich autostradach, zachęcające do przerwy w podróży i odpoczynku.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa dwóch spraw i matki chrzestnej

Sprawa pierwsza: mam internet! Od samego rana. Nim jeszcze wyszedłem do pracy - sprawdziłem - jest. O tym, jak trudno było o niego i że jeszcze sprawa nie zakończona będzie kiedy indziej.

Teraz zaś - sprawa druga, sprawa matki chrzestnej. Tutaj Cre(w)master opisał swój dyżur na eSce. Jak zawsze pisze świetnie i czyta się go przednio, a skromna przy tem bestja jak mało która. Tak trzymać! Co po komentarzach widać. Jeśli chcecie w całości zrozumiec mój wpis, przeczytajcie jego notkę, moja jest rodzajem komentarza.

Przypomniało mi się pewne zdarzenie z mojej pracy w pogotowiu, jak najbardziej ratunkowym. Tylko wnioski jakby takie inne...

Przez prawie 15 lat (zacząłem jeszcze jako student) pracowałem w pogotowiu. Potem zrobiłem sobie przerwę, bogdaj że pięcioletnią i powróciłem na łono karetkowe już za czasów Kasy Chorej, która postawiła wymagania przed załogami karetek R i trzeba było szukać anestezjologów, żeby miał kto jeździć. Na jednym z pierwszych dyżurów miałem przyjemność pracować z całkowitą dla mnie nowością - ratownikiem medycznym. Kierowca, pielęgniarka - wiadomo. Ale ten, to niby kto? I co umie? Młody jakiś. Przed wojskiem się chroni? Zobaczymy.

Wezwanie było do utraty nieprzytomności. Niedziela, jakoś tak po sumie. Niedaleko, ot, jedną dolinkę przejechać, potem nad krajową "czwórką" mosteczkiem, i na następnym wierszku po prawo, dróżka sama poprowadzi. W połowie dróżki skończył się asfalt, ale kierowca jakoś poradził i ostatnie dwa kilometry przepełzliśmy polną drogą bez szwanku. Kierowca stanął ze dwieście metrów od zagrody, bo tam było już bardzo stromo i mógłby nie wyjechać. Dom stał w połowie stoku, w szczerym polu, jedno tylko drzewo rosło pomiędzy nim a zabudowaniami gospodarskimi, pewnie, żeby łatwiej było piorunom trafić. Ale widoki były piękne. Pogórze b. może nie zalicza się do parków krajobrazowych, ale panorama łagodnych wzgórz i płynącej w dole rzeki miały w sobie nieodparty urok. Tylko ciemne chmury napływające w niezłym tempie z  zachodu jakoś nie napawały optymizmem. Ratownik w szpanerskim pomarańczo-czerwonym odblasku porwał ze trzy walizy, ja wziąłem od pielęgniarki tlen, co będzie dziewczyna dźwigać, kierowca zaczął nawracać, a my ruszyliśmy ku domowi.
W domu - niespodzianka. Nieprzytomny okazał się nieco przytomnym starszym panem, z rozpoznaną wieńcówką,  leczoną domowym sposobem, czyli leki od dochtora raz w tygodniu, bo drogie, za to na codzień rozszerzenie naczyń uzyskiwano prostymi związkami domowego pędzenia, ale dziś nie zażywał, bo niedziela.
Bez wdawania się w szczegóły - pacjent po utracie świadomości, kontakt słaby, skóra blada, pokryta zimnym, lepkim potem, kończyny zimne, tętno na tętnicach obwodowych przyspieszone powyżej 110 na minutę, słabo wypełnione, wargi lekko sinawe, oddech przyspieszony do 32 na minutę, słyszalne bulgotanie. Zanim skończyliśmy czynności podstawowe (tlen - ratownik, ekg - pielęgniarka, wkłucie - ja) stały się dwie rzeczy. Po pierwsze - za oknem lunęło jak z cebra, przed oknem - pacjent się zatrzymał.
Akcja resuscytacyjna odbyła się pokazowo. Zgrany zespół eRki (oni), działali jak kółka w zegarku. Wiedzieli co robić, moje komendy tylko precyzowały jak i kiedy lub ile i czego. Wszystko według aktualnie obowiązujących reguł. Ratownik spisywał się pierwszoklaśnie. Po paru minutach naszych działań pacjent zaskakiwał na moment, ale pozostawiony bez masażu zwalniał i zatrzymywał się znowu. Po którymś takim "zaskoczeniu" pojawiła się u mnie myśl - zabrać go do szpitala, natychmiast. To mniej niż piętnaście kilometrów, przeskoczymy w parę minut. I kiedy próbowałem wyrazić tę myśl słowami, ów młody ratownik medyczny spojrzał na mnie i powiedział "doktorze, spróbujmy tutaj, tu jest wygodniej".

W pierwszej chwili mnie trochę, przyznaję, rzuciło. Po pierwsze - ja tu jestem doktorem, nie? Po drugie - jak się kogoś wyjmie ze szpitalnego oddziału intensywnej terapii, gdzie jest wszystko, co może być dostępne, i wsadzi go do eRki, to czuje się on nieco nagi i bezbronny, bo tego nie ma, tamtego niema, noż, jezusku tłuściutki! A po trzecie - co mi tu, młody, będziesz gadał? Ja twoją matkę mogłem do cięcia cesarskiego znieczulać, jak cię rodziła. Zresztą w pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi mu o deszcz i latanie po błocie po nosze do karetki, a potem z pacjentem nazad. Niestety, jedną z moich licznych wad jest to, że nie wierzę w moją bezgraniczną wiedzę i nieomylność*). Zrezygnowałem z mojej koncepcji. Walczyliśmy zatem o życie pacjenta na podłodze jego białej izby przez następne półtorej godziny, eRka okazało się ma w swoich trzewiach wiele fajnych zabawek, w tym na prąd, na przykład stymulator przezprzełykowy, do których można pacjenta podłączyć i patrzeć co sie stanie. Tu stanęło na tym, że jako tako się ustabilizował i zawieźliśmy go do szpitala w drobnym kapuśniaczku, w który zamieniła się ulewa. A jechaliśmy powoli, jak dyskoteka za konduktem, żeby się nam tylko pacjent nie popsuł. Raz tylko zamigotał, jak nas rzuciło na przejeździe kolejowym, ale zjechaliśmy na stację benzynową, popracowali trochę i kiedy wrócił do siebie (krążeniowo) pojechaliśmy dalej. Na Izbie Przyjęć nadal był nieprzytomny, ale próbował w sposób celowy, choć na szczęście nieskuteczny, usunąć sobie sprzęt medyczny pozakładany mu w prawie wszystkie otwory naturalne (taki anestezjologiczny szyk - w każdą dziurkę wetknąć rurkę) oraz parę otworów zrobionych przez nas.

Miałem przez te kilkanaście minut czas, żeby przemyśleć co zrobiliśmy. I z szacunkiem pomyśleć o młodym ratowniku. Jeżeli nie mogłem ustabilizować pacjenta w domu, w warunkach optymalnych - jasno, ciepło, sucho, rozłożony sprzęt i leki, dużo miejsca, dostęp do prądu - to co osiągnąłbym w pędzącej karetce, rzucany od ściany do ściany, kiedy każda czynność zabiera dwa razy więcej czasu, a dokładność jest tylko przybliżeniem? Czy piętnaście-dwadzieścia minut resuscytacji wykonywanej w formie czynności pozorowanych, bo o większą skuteczność raczej trudno, nie spowodowałoby, że dowiózłbym warzywo?
Albo znacznie zmniejszył szanse na późniejsze wyleczenie?

Pośpiech jest wskazany tylko przy sprzedaży pszczół luzem.

Zawsze po akcji, zwłaszcza takiej, dziękowałem zespołowi. Tym razem oczywiście też, ale szczególnie ratownikowi. I od tej pory wiem już, kto to są ci czerwoni.


__________________________________________
*) mimo, że jestem najlepszym anestezjologiem, pozwalam sobie czasem na jakiś mały błąd, żeby ludzi nie kłóć po oczach