sobota, 20 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa stereotypów

Znieczulałem wczoraj pacjenta ze schizofrenią. Nie przepadam za tym typem pacjentów, bo nigdy nie wiem, co może im się poprzemieszczać w głowie pod wpływem moich leków. W końcu są to jedne z najsilniej działających na mózg, a oni mają już sporo swoich. Zawsze mam wzrost ciśnienia przy wybudzaniu. Kto mi się obudzi?

Ten był miły. Spokojnie siedział czekając na to co zrobię, jedyną oznaką, że coś jest nie tak z jego głową (może pod wpływem leków, nie wiem) było to, że sprawiał wrażenie jakby był "za ścianą". Zadawałem mu standardowe pytania, przez chwilę trwała cisza, na twarzy pacjenta malowało się głębokie zastanowienie nad tym, co powiedziałem, poczem padała odpowiedź tak wolna, jakby każde słowo musiał odszukać w grubaśnym słowniku. W pewnym momencie*), kiedy pisałem coś w licznych papierach wypełnianych przed zabiegiem, poczułem, że patrzy na mnie bardzo uważnie.
- Masz na imię Szaman? - zapytał.
- Tak.
- Tak samo jak chirurg, który będzie mnie operował?
- Tak, tak samo.
- A skąd jesteś?
- Z Polski.
- Tak samo jak chirurg, który będzie mnie operował?
- Tak, tak samo. - I tu zachciało mi się zażartować. - Wiesz, obaj jesteśmy z Polski i obaj mamy tak samo na imię, żeby wszystkim było łatwiej zapamiętać.

Zamyślił się. Czułem, że rozważa to co powiedziałem na jakimś super istotnym poziomie. Wróciłem do papierów.
- Słuchaj. - powiedział bardzo powoli. Poczekał, aż oderwę się od tego co robiłem i spojrzę mu w oczy. Wtedy dokończył. - Ale czy to nie prowadzi do powstawania stereotypów?

Miłego weekendu.

_________________
*) nie wiedziałem, że moment to staroangielska miara czasu i wynosi około półtorej minuty.

niedziela, 14 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa powrotu z Mount Synaj

No, i wróciłem. Łatwo nie było, nie powiem. Ale od początku...

Wyjechaliśmy planowo. Śmy, bo zabrałem Najmilszą, co sama będzie w domu siedzieć. Dojazd do 2/3 zapowiadał się miło. Jeśli kto lubi, jak mu nadjeżdżające z przeciwka samochody świecą po oczach to nawet bardzo. Bo nam przyszło jechać pod prąd. W piątkowy wieczór Ukejczycy jadą "nad morze" czyli do Kornwalii. Nawet w lutym. Może dlatego, że niewiele różni się od innych miesięcy, chyba tylko tym, że słońce zachodzi wcześniej. Natomiast od końca M5 było już gorzej, bo to trasa na ukejską - passe moi le mot - Rivierę. Południowe wybrzeża Devonu miejscowi nazywają Rivierą. Nikt poza nimi tak nie mówi, więc jeśli kiedyś przyjdzie wam testować "brytyjskość" spytajcie o Rivierę. Jak powie, że w Devon, to prawdziwy brytyjczyk*). Moja nawigacja ma taką właściwość, że wyłącza muzykę w aucie i automatycznie przełącza na informacje o warunkach na drodze. Systematycznie zatem informowani byliśmy, które drogi są zakorkowane, gdzie wydarzył się jaki wypadek i których odcinków unikać. Było dobrze, prawie do końca. Dopiero roboty drogowe u stóp Mount Synaj i nakazanie GPS'owi znalezienia objazdu zaprowadziły nas na nocne zwiedzanie miasta, a zwłaszcza nieoświetlonych, wąskich i najczęściej jednokierunkowych uliczek, z których ostatnia okazała się ślepa. GPSik, do tej pory radośnie wykrzykujący dziewczęcym głosem "dwieście jardów i w lewo, potem sto jardów i lekko w prawo" zawiesił się, bąknął "sorry, sir, I'm lost"**) i pozostawił nas samym sobie. Nie z Polakami takie numery! W odwodzie miałem mapkę z google'a, która pomogła nam dotrzeć do celu. Do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy jedziemy dobrze, bo polecany hotel na zdjęciach był rzęsiście oświetlony, a tu ciemno jak w... no, w lutym. Po dotarciu na miejsce okazało się, że obsługa hotelu i owszem, oświetliła go, ale od strony morza, tak, że z lądu nic widać nie było.

Hotel rzeczywiście niezły, ba, wykwintny. W początkach swej działalności obejmował jeden z szeregowych domów wybudowanych w łuku nad małą zatoczką. Potem rozprzestrzeniał się zajmując sąsiednie domy. W recepcji przyjęto nas jak jakich prezydentów czy innych celebrities. Pomóc z bagażami? Och, tylko dwie małe torby? Pokoje zamiast numerów mają nazwy, co w połączeniu z mnogością korytarzy, korytarzyków, półpięterek i klatek schodowych należących do różnych budynków powoduje, że znalezienie tego właściwego wymaga mapy lub GPS'a. W każdym razie nasze instrukcje wyglądałe mniej więcej tak: "od recepcji w prawo, potem w lewo, na schody, po lewej są drzwi do sąsiedniego budynku, do końca korytarza, znowu w lewo, schodkami w dół pół piętra, dalej prosto, minąć schody po prawej, następne drzwi, oszklone tym razem i nowy budynek, skosem przez klatkę schodową, wahadłowe drzwi, ciut w dół i na wprost, nazwę zobaczycie na drzwiach. Trafiliśmy. Pokój, owszem, bardzo sympatyczny, natomiast łazienka przeszł wszelkie oczekiwania. Po pierwsze duża, z ogromną wanną i osobną kabiną prysznicową. Po drugie - ciepła. Umywalka wielkości nie widzianej przeze mnie nigdzie tutaj, z pewnością wygodnie dało by się wykąpać w niej niemowlę, ale kurki z zimną i wrzącą wodą jak zwykle na przeciwległych końcach.

Zeszliśmy na kolację. Jedzenie - pyszne. I to nie to, żebym był głodny. Po prostu pyszne. Kelnerzy, jak na Rivierę przystało, w połowie bardzo opaleni (tzn. połowa z nich opalona), wykwintni i dyskretnie zgadujący życzenia gości. Na kawę i dopicie wina zaproszono nas do lounge, wiecie, miękkie, głębokie skórzane fotele, te rzeczy.

Rano śniadanie kontynentalne, ale z możliwością zamówienia porządnego, brytyjskiego jajka na bekonie, kiełbasek, grzybów i innych niezbędnych do życia, dla bardziej brytyjskich gości, składników.

Szpital, jak szpital. Operatywa szła sprawnie, ludzie byli mili i pomocni, ale orali mną od ósmej do siódmej. I to bez lunchu! Najmilsza spędziła ten czas na włóczeniu się po mieście (+ nowa kurteczka). A wieczorem poszliśmy do - dla kontrastu - Pizza Hut. A to z tego powodu, że wszystkie puby organizowały walentynkowe wieczorki, z tańcami, quizami i innym badziewiem, na które po jedenastu godzinach pracy, przyznaję, nie miałem siły. I tak trafiliśmy do najgorszego Pizza Hut, w jakim było mi dane jeść. Stoliki nie uprzątnięte, kelnerki spędzające więcej czasu na zapleczu niż na sali, pryskające na stoliki jakimś dezynfekującym świństwem i nie wytarłszy rąk podające jedzenie. Dissgusting!

Za to już po dziesiątej dotarliśmy do domu. Tym razem pora była tak późna, że ruchu prawie nie było. Sto mil, czyli 160 kilometrów przeleciało szybko.

To tyle raportu z Mount Synaj. Za miesiąc kolejny wyjazd. Hotel ten sam, kolacja po pracy - na pewno gdzie indziej!


To ten hotel, zdjęcie zrobione w te 15 minut, kiedy nie padało i niebo było czyste.
____________________________
*) drugim testem jest tzw. cricket test czyli znajomość zasad krykieta.
**) przepraszam pana, zgubiłam się

piątek, 12 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa super-planu "Mount Synaj"

Jest kryzys. Trzeba oszczędzać. Tylko, żeby było co oszczędzać, najpierw trzeba zarobić. Pewna logika w tym jest. Z tego też powodu moja szefowa, Strzykawa, postanowiła mnie "sprzedać". Na jakiś czas oczywiście. Żebym dla firmy trochę pozarabiał. Super-plan.

Są takie ośrodki mojej firmy, w których roboty jest więcej niż dni w tygodniu. I one chcą pracować w weekendy. Z tym, że zatrudnieni tam ludzie nie chcą. Trzeba więc znaleźć kogoś, kto by chciał. Najpierw Strzykawa próbowała mi wmówić, że ja chcę. Ona to widzi, że ja chcę i ona wyjdzie mi naprzeciwko. Jak to "nie chcę"? Ona tyle się starała, żebym mógł. Chyba się nie rozumiemy. W co drugą sobotę wstaniesz o 5:00 rano, pojedziesz jakieś 150 kilometrów do Mount Synaj... dobra, wróć, wstaniesz o 4:00, żebyś miał czas na prysznic i śniadanie, pojedziesz do Mount Synaj i zrobisz sesje*).
SesjĘ?
Sesje, bo co ty, głupi, żeby na jedną sesjĘ taki kawał jechać? Ale możesz robić bez przerwy, to zaoszczędzisz na lunchu. Popatrzyłem na nią tak, że zrozumiała, gdzie może schować ten pomysł, co było o tyle bezpieczne, że kolorektal był w pobliżu. Chwilowo był spokój.

Za jakiś czas odwiedził mnie jej zastępca, Krzyś. Ha, ha, pamiętasz ten pomysł Strzykawy, żebyś jeździł do Mount Synaj? Fajnie, że się zgodziłeś, jesteś super gość. Z tym, że nie na pewno. Ja się na nic nie zgadzałem, ale mogę to rozważyć, pod warunkiem, że... i tu padł szereg warunków. Nie, żartujesz chyba - Krzyś nie mógł pogodzić się z faktem, że ktoś nie zgadza się na strzykawowy super-plan. No, to pogadamy jeszcze...

Znowu minęło czasu nie dużo i nie mało, kiedy dostałem emila, że oboje chcą się ze mną widzieć w sprawie wiadomej. Poszłem (bo nie daleko) przygotowany - w kajeciku wszystkie warunki i krótkie wyjaśnienie dlaczego one takie oraz przypuszczalne argumenty strony przeciwnej i powody, dla których są one nie warte funta kłaków. Strzykawa prosi siedzieć, kawkę?, herbatkę?, tak, wiem, że bez mleka, oj, jakie to dziwne, bez mleka, ho, ho, ho. Krzyś też przygotowany do lekcji, wyjmuje swój kajecik i nad spokojną, aromatyczną taflą parującej herbaty zaczynają śmigać
argumenty,
kontrargumenty,
kontr-kontrargumenty,
to ja ci pokażę co masz w kontrakcie,
ja go na to religijnie Św. Procedurą,
no, ale wiesz, że to luksus i inni tak nie robią,
to mi napisz, że ja nie muszę i podpisz,
wiesz, że nie mogę podpisać, schowaj tę Św. Procedurę,
to schowaj kontrakt,
może jeszcze herbatki,
tak, poproszę,
??
jasne, że bez mleka,
myśmy wyliczyli...
ja też
sobota
jest Święta.
no, tak...

NB fajnie się żyje w kraju, w którym funkcjonuje pojęcie unsocial hours. Praca w sobotę, niedzielę, święto lub po 20:00 ma być wynagradzana nie tylko dodatkowym groszem, ale też czasem wolnym. Bo to jest czas, w którym pracownik ma się socjalizować czyli bawić w miłym towarzystwie lub bawić rodzinę. I to jest święte.

Nasza rozmowa doszła do końca. Ustaliliśmy warunki ile razy ja jeżdżę i jak za to mi płacą. Herbatka dopita. Dziś jadę po raz pierwszy. Dam znać po powrocie jak było.

______________________
*) sesja - jednostka czasu pracy doktora w Ukeju, nominalnie wynosi cztery godziny, ale bywa różnie

czwartek, 11 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa Profesura

Się zrobiła wiosna. Może nie do końca, ale zawsze coś. Rano co prawda i minus 1 się trafi, ale potem słoneczko i tylko ten wiatr, co chce łeb urwać...
W tym tygodniu mam zap.. akowany cały grafik. Przyjechał Profesur, Niemiec jeden. Kiedy Piotruś ma wolne, Profesur go zastępują. Albo Piotruś ma wolne, bo Profesur przyjeżdżają? Jakoś tak jest, że oba razem nigdy się nie pokazują. Powinienem patrzeć na Krzyżaka bokiem, ale okazuje się, że pracuje się z nim lepiej niż z Piotrusiem. Profesur wyznaje bowiem zasady kontynentalne, czyli gajdlajnsy mogą sobie być, ale w kiblu. Na sali rządzi Profesur, któren jeden wie co robi, a robi dobrze. A jak się komu nie podoba, to w pole. Przy tem anestezjologa szanuje i poważa i nigdy złym słowem nie rzuca. Pełna kultura.

Pierwszą zasadą Profesura jest, że to pacjentka przychodzi do niego, a nie on do pacjentki. On ma zadany problem zdrowotny rozwiązać jak umie najlepiej, ale to pacjentka ma postępować według jego wskazówek, a nie odwrotnie. I dlatego nie pędzi w dyrdy, żeby dostosować terapię do piątkowego zebrania Brytyjskich Aktywistek na Rzecz Czegokolwiek, ktorego to pacjentka nie może opuścić, ani nie przesuwa terminu na inny, bo w poniedziałek jest przecież ten serial o ogrodach na SKY 146. Nursy mówią, że nieużyty.
Drugą zasadą jest, że operacja może nieść ze sobą nieprzyjemne, uboczne skutki, jak na przykład boli albo są nudności (w skrajnych przypadkach wymioty). Kiedyś zastał mnie, próbującego wijącej się na łóżku dwudziestoletniej pacjentce podać cuś dożylnie i zaczął dopytywać się o co chodzi. Kiedy dowiedział się, że ma nudności, a ja chcę jej podać cuś naprzeciwko, popatrzył na nią bezbrzeżnie zdziwiony i stwierdził: Lady, dwanaście procent pacjentów rzyga po zabiegu. Masz pecha być w tej liczbie. Dolegliwości będą mniejsze, kiedy przestaniesz się wić. Nursy popatrzyły na niego jakby ogłosił, że Ziemia jest płaska, a Słońce krąży wokół niej. Profesur to zignorował, bo dla niego brytyjska nursa jest czymś pomiędzy niemiecką salową a francuską damą do towarzystwa. W każdym razie jego zdanie o nursach innych niż instrumentariuszki nie nadaje się tu do powtórzenia.
Trzecią zasadą Profesura jest, że pracę trzeba wykonać możliwie szybko i sprawnie. I trzeba przyznać, że potrafi to robić. Sześć zabiegów, które Piotrusiowi zajmują czas do 13:30, Profesur kończy o 11:00. Przy pierwszym naszym spotkaniu z nabożnym szacunkiem patrzył na moje pompy i błyskotliwe monitory. Po pierwszym dniu zapytał, czy nie znam przypadkiem takiej metody, co to się wprost ze strzykawki podaje leki, bez tych wszystkich pomp i kraników. Przyznałem się, że pewnie, zęby na tej metodzie zjadłem, ale tutaj Święta Procedura i w ogóle, krzywo na to patrzą. Powiedział mi, co mam z nimi zrobić i z której strony, bo on to chce tak, wiesz, bez tego całego bajzlu. Od tego czasu lista idzie jeszcze szybciej. Po półtora roku nawet Derechcja jakieś uwagi zaczęła robić Piotrusiowi, że ten tu Profesur to cztery laparoskopie robi w czasie, który Piotrusiowi schodzi na tyleż samo wyłyżeczkowań. "Nie jestem przygotowany na taką dyskusję, nie jestem przygotowany." - to tyle Piotruś.

Z Profesurem praca idzie więc gładko i sprawnie, zwłaszcza, kiedy za oknem słoneczko, bo Profesur spieszy się na golfa. Jedyną ujemną stroną anestezjologa w Kornwalii jest bowiem według Profesura to, że nie gram w golfa. Bo on przyjeżdża tu tylko ze względu na golfa. Kiedyś zastałem go w czasie rozmowy telefonicznej. Pogadał chwilę, rozłączył się i mówi: właśnie umówiłem sobie zabieg w mojej klinice, za który wezmę więcej, niż za cały tydzień tutaj.  Zaczęliśmy rozmawiać o jego pracy w Niemczech i zdumiało mnie, że ktoś o takim zakresie operatywy przyjeżdża do Ukeju robić coś, co od biedy mógłby robić młodzik w połowie jego wieku. I wtedy wydało się, że to chodzi o golfa. Tydzień urlopu, opłacona podróż i mieszkanie, trochę prostych zabiegów rano, za które wpada jakieś tam kieszonkowe, a potem... golf.

Tak w niektórych krajach Unii Europejskiej zorganizowana jest praca doświadczonego lekarza.

piątek, 5 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa humoru

Znowu muszę przywołać tu Abnegata i jego konkurs na dowcip. Parę jest tam super i pewnie rozdzieliłbym nagrody inaczej, ale tylko dlatego, że niektóre znałem, więc jakby mniej śmieszne były.

Dziś za to króciutki wpis, dla znających angielski. W naszym kwestionariuszu zdrowotnym, który wypełnia każdy pacjent, jest dla kobiet pytanie o sposoby antykoncepcji. Dziś znalazłem kwiatuszek, który cytuję:

Contraception:  None. (had been taking oral)

Antykoncepcja: Żadna. (brałam do buzi)

Życie jest pełne humoru.

Dopisek o 16:30:
Bo ona miała na myśli środki doustne.
A przy okazji dopisków, właśnie miałem pacjentkę, która zarówno w kwestionariuszu jak i w rozmowie z pielęgniarką zaklinała się, że nigdy żadnej operacji nie miała. No, nie z Szamanem takie numery!
- A ta cesarka w 2008 (!) to nie była operacja? To jak to nazwiesz?
- A, tak, miałam cesarkę, w ogólnym, bo ze wskazań nagłych. A to też operacja?
- Też. A przy okazji - to powiększenie obu piersi, to też nie operacja?
- Ojej, zapomniałam...
- Jak to zapomniałaś? Pojechałaś do prywatnej kliniki w Belgii w zeszłym roku i nie pamiętasz o tym?
- No, jakoś tak wyleciało mi z głowy...

Noż, żeby takie coś wyleciało z głowy... Jak trafi się rzetelny dżip, to przyśle wszystkie informacje.

środa, 3 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa dwóch systemów

O czem innym miało być, ale znowu Abnegat mnie pogania i po piętach depcze drepcząc. To wszystko przez to, że on swoje posty ustawia na 6:00 rano, poganin jeden.

Dziś pisze o dwóch Systemach. Kiedyś już to przerabialiśmy, ale ku nauce i przestrodze polskich lekarzy i pacjentów warto do tego tematu wrócić.

Żeby zrozumieć system ukejski trzeba by wrócić do czasów, kiedy go nie było. Bo NHS powstał i został wprowadzony dopiero po wojnie, tej drugiej, światowej. Wcześniej była tylko prywatna opieka zdrowotna. Szpitale, prowadzone przez różne instytucje religijne i finansowe, zatrudniały głównie pielęgniarki (stąd tak wysoka i niezależna ich pozycja do dzisiaj) i młodych lekarzy, którzy uczyli się zawodu (i którymi owe pielegniarki pomiatały jak mogły, co zostało niektórym do dzisiaj). Ponieważ pielęgniarki i młodzi lekarze byli "z różnych bajek" nigdy nie było podległości nursów komu innemu jak matronie (nasza naczelna pielęgniarka) lub sister (czyli polskie "siostra", w Ukeju oznacza naszą oddziałową. Siostro do pielegniarki mówi się tylko na starych filmach, lub jeśli chce się okazać nadmierny szacunek). Starsi, doświadczeni lekarze, prowadzili prywatne praktyki specjalistyczne i - na różnych warunkach - korzystali z łóżek w szpitalach. Przychodzili wizytować swoich pacjentów i kontrolować przebieg leczenia, i tak powstała i do dziś używana jest nazwa konsultant. Wprowadzenie NHS czyli bezpłatnej opieki zdrowotnej napotkało oczywiście na zrozumiały opór środowiska lekarzy-konsultantów, którym ktoś*) chciał wydrzeć zarobki. Długotrwałe (ponad dwa lata) targi dały jednak konsultantom znacznie wyższe płace niż pozostałym pracownikom. System organizacji szpitalnictwa pozostał jednak bez wiekszych zmian. Pielęgniarki sobie, lekarze sobie. Nursy liczą się tylko z konsultantami. Konsultanci pracują dwadzieścia cztery godziny w tygodniu, jak dobrze pójdzie. W moim szpitalu konsultant chirurg z Egiptu robił dwa (słownie: dwa) zabiegi miesięcznie. Pacjentów na oddziałach leczą niedouczeni Hindusi i Pakistańczycy, pracujący na zmianach ośmiogodzinnych i mający do obłędu opanowaną technologię spychoterapii. Mogą co prawda dzwonić w razie wątpliwości do konsultanta dyżurnego, ale niech spróbują...! Wolą dzwonić do anestezjologa i wciskać mu kit.

System polski oparty jest na systemie niemieckim, pozostałości po zaborach pruskim i austriackim (po rosyjskim nie było co dziedziczyć). Czyli Oberartz, Primariusz, Secundariusz i pelentariusz. Jak w wojsku. Lekarze to oficerowie, pielęgniarki żołnierze. Ordnung!

W systemie polskim odpowiedzialność spoczywa na ordynatorze, a potem na kolejnych podwładnych, zgodnie ze szczeblem. Znam przypadek, kiedy ordynator stracił pracę za coś, co wydarzyło się na oddziale kiedy był na urlopie za granicą. W Irlandii Północnej znany jest przypadek, kiedy zmieniający się co cztery godziny konsultanci nie zauważyli, że stan chorej się pogarsza, aż ostatni, po 32 godzinach, stwierdził zgon. Winnym uznano... szpital. Teraz jest to modelowym przykładem, który dobrze jest przeczytać przed interview, ale system pozostał bez zmian.

W systemie polskim rządzi ordynator. Ma być jak on/ona chce. Wystarczy zatem wiedzieć, czego chce ordynator, by przewidzieć co, jak i czy w ogóle będzie leczone na danym oddziale. Pierwszy ordynator chirurgii w Miasteczku otwierał brzuch do wycięcia pęcherzyka żółciowego tnąc wzdłuż łuku żebrowego. Jego następca uznał to za głupotę i otwierał z cięcia pośrodkowego (od mostka ku pępkowi). Trzeci z kolei wrócił do cięcia wzdłuż łuku. I wraz z nimi zmieniali swe cięcia wszyscy asystenci, mądrze tłumacząc anestezjologom, że to nowe cięcie jest znacznie lepsze od poprzedniego. Można teraz ogladając blizny datować, jak w paleozoologii, kiedy ktoś miał operację.

W systemie ukejskim każdy konsultant robi co chce. O północy przyjęto pacjenta na IT. Nocny konsultant przepisał leczenie i przygotowanie do zabiegu. Rano chory trafił na salę operacyjną. Po powrocie na IT miał już innego konsultanta, który pozmieniał leki zaordynowane przez poprzednika. Po południu trzeci kolejny zmienił te ranne. Czemu? "Bo ja w tamte nie wierzę..." W moim nowym hrabstwie w zeszłym roku na echokardiogram czekało się 75 (słownie: siedemdziesiąt pięć) tygodni. Przypomnę, że rok ma 52 tygodnie. Bo pan konsultant nie miał czasu... Oni zresztą, jak zdradził mi jeden z nich, lubia mieć takie trzy- czteromiesięczne listy oczekujących. Od razu dyrekcja trustu wie, że mają wzięcie i tylu ludzi na nich liczy. Też metoda na podreperowanie ego.

Jeżeli jesteś lekarzem: w systemie ukejskim należy możliwie szybko dojść do posady konsultanta. W systemie polskim należy jak najszybciej... wyjść z systemu.

Jeżeli jesteś pacjentem: w systemie ukejskim należy jak najszybciej wyjść z systemu. W systemie polskim należy dziękować bogu, że nie jest się w Ukeju.

______________________________
*) tym ktosiem był ówczesny premier Clement Attlee, Labour Party, twórca pojęcia Nowe Jeruzalem, państwa wszelkiej szczęśliwości. Upaństwowił także kopalnie, lotnictwo cywilne, gaz, transport drogowy i kolejowy.

wtorek, 2 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa schizoidalnej medycyny

No i się porobiło. Tak u mnie, jak i u Abnegata dobre i złe opinie na temat lekarzy fruwają w komentarzach.

A ja powtórzę za Abim to, co najważniejsze: Uważam, że alkoholików, narkomanów, pijaków, łapowników i pozostałych kryminalistów należy z zawodu usuwać. I nie tylko z tego. I tyle w temacie.

Problem w ocenie medycyny, nie tylko w Polsce, zawsze był zależny od osobistych przeżyć, spotkań z nią czy potyczek. Co ciekawe, kiedy pacjent nie zdrowieje lub umiera zawsze winien jest lekarz, bo nie rozpoznał, bo źle leczył, bo za późno, bo...; natomiast kiedy pacjent zdrowieje całą zasługę przypisujemy bogu - Jasiu miał operację, ale dzięki bogu, już zdrowy. Bardzo częste są te boskie interwencje jak widać. 
 
Lekarz postrzegany był kiedyś, kiedyś jako ten, że zacytuję: superman w białym, rozwianym fartuchu. Tyle, że to się rozwiało, jak ten fartuch...

Opowiadał mi jeden znajomy, że zawsze czyta książki od środka. Z tego powodu, że jest dwa razy bardziej ciekawy: jak się zaczęło i jak się skończy. My zaś zastosowaliśmy tę metodę do życia. Po pierwsze: wraz z rozwojem "cywilizowanego" społeczeństwa odcięliśmy sobie, tak od jakiś stu lat, dwa najważniejsze fragmenty życia - początek i koniec. Tajemnicę narodzin poznajemy dopiero w późnym, jak na procesy poznawcze, wieku i to nie zawsze w sposób właściwy. Powstrzymam się od cytatów. A w domu?
"Mamusia pójdzie teraz do sklepu i przyniesie ci samochodzik."
"Mamusia pójdzie teraz do szpitala i przyniesie ci braciszka."
 Ot, tak. I już. Możemy sobie na filmach obejrzeć, jak to drzewiej bywało, cały zaaferowany dom, wszyscy biegają, zawsze ktoś woła o dużo ciepłej wody (do dziś nie kumam po co im ta woda była), pełne napięcie i... jest! Płacze! Albo i nie. Na przełomie XIX i XX wieku 30% noworodków nie przeżywało lub już nie żyło! To było napięcie! I loteria. Mamusie też często nie przeżywały. A dziś? "Mamusia ci przyniesie..."

Po drugie: nie ma śmierci. "Dziadziuś poszedł do szpitala. Nie, już nie wróci. A ty pojedziesz z ciocią na dwa dni do kuzynki. Przecież ją lubisz..." Jakieś ukradkiem ocierane łzy, no, bo jak z dzieckiem rozmawiać o śmierci? Może się zmartwi, a na pewno nie zrozumie.

Człowiek nie rodzi się i nie umiera. Wiem, że tylko w dzieciństwie, ale to zostaje gdzieś w podświadomości na zawsze. I nie chce z niej wyleźć. Jeśli ktoś umiera, to nie oznacza, że człowiek jest śmiertelny, o, nie! To znaczy, że ktoś coś spieprzył, jakiś konował, pewnikiem pijany był! Człowiek nie może umrzeć bo jest stary i chory*), coś takiego przecież nie istnieje.

Niestety, z drugiej, lekarskiej, strony jest podobnie. My też mamy trudności z powiedzeniem choremu czy rodzinie, że nie podejmiemy się jakiegokolwiek działania, bo nie ma takiej potrzeby lub możliwości. My musimy coś zrobić. Coś. Pamiętam nie jeden wyjazd do pacjenta, który już nie żył, albo bardzo był temu bliski i rodziny żądające: zróbcie coś! Zawsze miałem ochotę zapytać wtedy "a co konkretnie ma pani na myśli? Jakieś sugestie?" Coś. Tajemnicze coś, które jednak niektórzy próbują zrobić. Bo trzeba. Na studiach w czasie ćwiczeń padały przykłady różnych stanów chorobowych i asystenci pytali przerażonych studentów: i co pan/pani zrobi? Gdyby wtedy odpowiedzieć im "nic nie zrobię" to pała murowana i uwagi "to co pan/pani robi na tych studiach?"

Pacjent, a obok niego szaman, medicus, lekarz stali dawniej po tej samej stronie, a na przeciwko nich stały nieznane i groźne siły Natury. Teraz przesunięto administracyjnie linię graniczną - postawiono lekarza na przeciwko pacjenta. Obu wmówiono, że lekarz wie i potrafi, a także wszystko lub prawie wszystko może. Z tym, że lekarz już nie leczy tylko ordynuje, stoi na straży nie Tajemnej Wiedzy Medycznej lecz bramki wejściowej do systemu Narodowego Funduszu Zdrowia z bocznicą do ZUSowskiego wydziału pt. renty i emerytury.

I dopokąd obie strony nie zrozumieją, że oto mają na przeciw siebie stanąć dwaj ludzie, z których jeden chce pomóc drugiemu "nie dla próżnej chwały ani brudnego zysku" dopotąd medycyna będzie brnąć w taśmowy lazaret zniechęconych lekarzy, sponiewieranych pacjentów i tłustych adwokatów od spraw odszkodowań.
_________________
*) albo młody i chory