środa, 22 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa Świąt

Jutro rano wyruszam w drogę. Najpierw do szpitala, zanieczulić pięcioosobową listę, a potem na lotnisko i do Polski. Nastąpi zatem przerwa w pisaniu bloga, bo i zajęć będzie dużo i dostęp do sieci utrudniony.

Zatem już dziś składam wszystkim, którzy tu wpadają stale i tym, który bywają dorywczo, a także tym, co tu pierwszy raz najserdeczniejsze życzenia Zdrowych, spokojnych, udanych Świąt, spędzonych w miłym, rodzinnym cieple, przy zapachu zielonego drzewka, świeczek, błyszczeniu baniek, łańcuchów, jabłek, złoconych orzechów, śpiewów chóralnych i solowych, przy dobrym jedzeniu i piciu oraz - co niebagatelne - z możliwością wyspania się także.

Tym, co na morzu/dyżurze/zmianie życzę spokoju, mało pracy, miłych współpracowników i mało kłopotliwych klientów/pacjentów etc.

A w nowym roku życzę Wam pogodnej rzeczywistości wokoło, sił i odwagi, by podążyć za marzeniami i wytrwałości, by je spełnić. Jednakowoż uważajcie, czego sobie życzycie - możecie to dostać!

Miał być filmik, ale nie będzie, bo nie wiem jak wstawić kod .swf.

Zatem moja ulubiona Katie M. Bo Christmas powinny być tak łagodne, jak piosenka w jej wykonaniu.

niedziela, 19 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawy upadku cywilizacji ciąg dalszy

Ta cywilizacja musi upaść. No, nie ma szans. Bo jest to, jak napisał Abi (oby żył wiecznie) cywilizacja kretynów.

Przeczytałem ze dwa dni temu notkę na WP*), jak to jakaś zwyczajna, kalifornijska mamuśka, Monet Parham z Sacramento, zaskarżyła sieć jadłodajni McDonald's, że wciska się w jej rodzinę, pomiędzy nią i jej dzieci. Dokonuje tego "wciskania" się poprzez oferowanie Happy Meals, czyli zabaweczki dodanej do posiłku. Maya, córka owej mamuśki, domaga się zakupu owego Szczęśliwego Jedzonka w sposób natarczywy, a jeśli mamuśka odmówi staje się "nieusłuchana i obrażona" (w oryg. disagreeable and pouted, gdyby komuś nie pasowało moje tłumaczenie).

Zacząłem się zastanawiać, o co tej kobicie chodzi? Przecież nikt jej wołami do jadłodajni McDonald's nie ciąga, nawet jak już tam się znajdzie, to nikt jej nie każe kupować wszystkiego, czego zapragnie dzieciak - w końcu to ona jest dorosła i ustala zasady. Jak jest więc podstawa prawna skargi? Czy należy zatem oczekiwać, że oskarżone zostaną wszystkie sklepy z zabawkami, które mają wystawy bez firanek i okna od ulicy? Każdy, kto reklamuje 800-częściowy zestaw Lego - do pudła?!**)

Nie. Mamuśce chodzi o to, że wraz z zabawką Maya otrzymuje posiłek, w tym burgera i frytki i to wpędza ją na równię pochyłą zakończoną otyłością i związanymi z tym chorobami oraz brakiem atrakcyjności i koniecznością stosowania długotrwałych, nieprzyjemnych i pewnie kosztownych zabiegów odchudzających.

Nie jestem zwolennikiem jadłodajni McDonald's, ale nie wypowiadam się, bo nie korzystam. Ostatni raz byłem w tymże przybytku w Wiedniu, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a i to tylko dlatego, że było wcześnie rano, jechaliśmy całą noc i tylko tam można było wypić kawę. Jednakże sprawdziłem. Kupując cokolwiek, w tym Happy Meal, można wybierać. I tak - zamiast Coli (najlepszy ponoć odrdzewiacz) można dostać mlecznego szejka, zamiast frytek "apple dip with caramel souce" cokolwiek by to było. A kto w końcu każe małej zeżreć całe frytki? Mamuśka może wszamać połowę, albo w ostateczności (jakże szokująco to zabrzmi) wywalić połowę do kosza. Proste.
Nie wiem, jak jest w Kalifornii, ale znając wszechświatowość firmy sądzę, że podobnie.

Poszperałem dalej i znalazłem, że mamuśka nie jest, jak można by przypuszczać, "zwyczajną, kalifornijską mamuśką". Jest osobą zatrudnioną przez stan Kalifornia w grupie mającej opracować strategię walki z otyłością dzieci, na stanowisku menedżera. Czyli powinna wiedzieć lepiej i w ogóle do jadłodajni McDonald's nie chodzić. Z dzieckiem zwłaszcza.

Mam nadzieję, że nawet jeśli jest to tylko część kampanii prowadzonej przez tę grupę, sąd nie da się wpędzić w maliny. Choć już zakazał McDonald's-owi sprzedaży posiłków powyżej 600 kcal.

Dlaczego uważam, że jest to oznaką upadku cywilizacji, spyta ktoś. Otóż jeśli, zamiast "własnoręcznie"***) czy też lepiej "własnoprzykładowo" nie potrafimy wychowywać dzieci, jeśli zwalamy winę za swoje zaniedbania na innych, wszystko jedno kogo - firmy fastfoodowe, szkołę, kościół i tp.,  i chcemy poprzeć to wyrokami sądu - to nie mamy szans na przetrwanie. Jeśli w TV dziecko od 12 roku życia ogląda, jak ludzie zabijają się w imię niezrozumiałych dla małolata przyczyn, a równocześnie miłość, zwłaszcza fizyczna, może być oglądana od 18 roku życia (nie mam na myśli pornoli tylko sex w dobrym wydaniu) to mamy to, co mamy. I żadne sądy tu nie pomogą.

Zresztą, może tak ma być? Zastanawiamy się, dlaczego nagle upadły wielkie, liczące setki lat cywilizacje w przeszłości. Może wyhodowały sobie stosowną ilość kretynów?

_______________________________________
*) Wirtualna Polska. NB chciałem dziś do tej notki wrócić i okazało się to niemożliwem - wyszukiwarka na WP nie znalazła nic, a w sieci 1900 stron o McDonald's, Happy Meal i procesie, ale żadna z pierwszych 60 o tej sprawie. Google UK podało mi tę sprawę z odnośnikami na drugiej pozycji. Wiem, że WP ma 1900 spraw na głowie, ale jeśli nie da się wrócić do notki czytanej przed dwoma dniami to wsadźcie sobie tę wyszukiwarkę do... frytek z McDonalds, np.
**) jeśli tak, to ja proszę o rozciągnięcie tej odpowiedzialności na sklepy z damską odzieżą - też się wciskają w moją rodzinę!
***) nie mam na myśli używania przemocy!

czwartek, 16 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa upadku cywilizacji

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem - ta cywilizacja musi upaść. Nie ma szans.

Kurd z Iraku, Aso Mohammed Ibrahim w 2003 roku potrącił był śmiertelnie 12-letnia dziewczynkę Amy Houston i zbiegł z miejsca wypadku. Między innymi dlatego, że już miał swój criminal record, nie miał prawa jazdy, ubezpieczenia i wielu innych wymaganych prawem rzeczy.

Przesiedział w więzieniu cztery miesiące i wyszedł, bo mógł odpowiadać z wolnej stopy. Na wolności poznał Angielkę, z którą ma obecnie dwójkę dzieci. W tym czasie w powolnej machinie biurokratycznej Imperium Brytyjskiego toczyła się sprawa wydalenia go do ojczystego Iraku (dwukrotnie odmówiono mu azylu), bo kryminalista wielokrotny, zabił dziecko, uciekł z miejsca wypadku i jeszcze paru mniejszych wykroczeń. I ilekroć Border Agency uzyskiwała zgodę na wydalenie delikwenta - ten zasłaniał się rodziną.

I dzisiejszy wyrok wydany przez Sąd Imigracyjny w dwuosobowym składzie pozwala mu pozostać w Ukeju, bo zgodnie z art. 8 Karty Praw Człowieka ma prawo do życia rodzinnego.

Co tak naprawdę powiedzieli dziś sędziowie? "Skądkolwiek przyjedziesz, nieważne kogo zabijesz, nieważne ile praw złamiesz, jeśli masz dziecko - możesz spokojnie żyć w UK. Możesz mieć criminal records przez wiele lat bez prawa stałego pobytu, jeśli masz dzieci - możesz spokojnie żyć w Ukeju. Prawa rodziny zabitej dziewczynki nie są ważne, ważne są prawa obcego przybłędy."

Ta cywilizacja musi upaść. A kiedy to się stanie, pamiętajcie, że to przewidziałem.

środa, 15 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa wku.. niezadowolenia dużego stopnia

Miało być fajnie. Rano pięć dentals i po południu jedna przepuklina techniką laparoskopową.
Siedzimy, czekamy, gaworzymy radośnie, jak to przed Świętami i nagle orientujemy się, że pacjentów cosik nie ma. Stan wojenny? Lodowiec? Kopne śniegi? Bardziej wyrywna nursa łaps za telefon i dzwoni po ludziach.

Pierwszy na liście bardzo się zdziwił. Jakże to tak dzwonicie, nursie brodziaty? Przecież odwołałem zabieg. Jeszcze w listopadzie. Telefonicznie. Pojawiły się pierwsze objawy wku.. niezadowolenia. Dzwoni do drugiego, a właściwie chce dzwonić. Bo zanim wywołała na ekran monitora kartę pacjenta, jego nazwisko w cudowny sposób... zniknęło z listy. W tym momencie weszła nursa z drugiej sali z lekką pianą na ustach. Ich pierwszy pacjent został skreślony 2 grudnia z listy, ale ciągle figurował na wydrukach. Objawy wku... niezadowolenia znacznie wzrosły.

Zaczęliśmy grzebać w listach i nagle... okazało się, że pacjent z przepukliną pojawia się i znika. Raz na liście jest, by za moment lista świeciła pustką. Kolorektal, jako najbardziej zainteresowany, rzucił się sprawdzać. Znalazł. Pacjent zniknął z listy na pierwszej sali operacyjnej i pojawił się na drugiej, wielkości składziku na narzędzia ogrodowe. Kolorektal zagotował. Tam nie da się zrobić laparoskopii! Bo z trzech niezbędnych rzeczy mieszczą się tylko dwie. Te trzy rzeczy to: sprzęt anestezjologiczny (anestezjolog nie jest konieczny, "zrób se Wi-Fi i kontroluj z korytarza"), chirurg z osprzętem i pacjent. Można wybierać, które dwie chce się mieć, ale trzy za cholerę nie wejdą. Kolorektal nie jest cham i ordynus, więc zagotował z godnością i poszedł na dół, do ulubionej przez dzieci w setkach krajów, Barbie.

A ja zająłem się przeglądaniem moich list i wku.. niezadowolenie ogarniało mnie coraz większe. Dwa piątki - po siedem zabiegów na dentalskich listach, a ja mam po jednym ogólnym. Zamiast mieć wszystko w jeden piątek, będę przyjeżdżał w dwa tylko po to, żeby znieczulić przez 10 minut, no, max 15. A wtorkowa lista z czterema przepuklinami w ogóle mnie nie miała w składzie operującym. Chciałem zadzwonić do Barbie, ale wrócił kolorektal.

Położylismy go na leżance, bo dziwnie jęczał i postawiliśmy na nim czajnik. Dał radę zagotować półtora litra. Herbata, nie powiem, był dobra.

środa, 8 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa kretynów

Ha, ha, Abnegat tutaj otwiera Erę Kretynów. Nie dziwota.

/joke-mode-open

Autko mu się biesi. Migacze mu się nie podobają. Wycieraczki nie pasują. Oj, Abi, Abi. A czego Ty chcesz? Era Kretynów już dawno została otwarta.

Najpierw był migacz. Trzeba go było włączyć, a potem wyłączyć. Dwie czynności. Tym trudniejsze, że musiały być skoordynowane ze skrętem. Wymagane IQ minimum 90. A co z tymi, którzy mają poniżej? A co z tymi, co mają sklerozę? Cierpieli, niewymownie cierpieli, że nie mogą jeździć autkami, aż uproszczono zadanie. Teraz wystarczy tylko włączyć. Jak się już skręci, to wyłącza się samo. Teraz lepiej?

Lepiej, ale nie dobrze. Boć przecież trzeba wyprostować kierownicę, a jadąc na ten przykład autostradą i zmieniając pas nie wykonujemy skrętu. I trzeba pamiętać, żeby wyłączyć kierunkowskaz po zmianie pasa. Wymagane IQ minimum 75. A co z tymi, co mają poniżej? A co z tymi, co mają sklerozę?
Wymyślono więc takie ustrojstwo, że jak się raz i krótko wygnie wajchę, to błyska trzy razy i samo się wyłącza. I na autostradzie starczy mieć IQ 60. Sklerotykami nie trzeba się przejmować, bo i tak zapomną w ogóle włączyć.  A sądząc po częstości używania kierunkowskazów w Ukeju, to większość ma sklerozę.

A poza tym, co to znaczy: "chcę skręcić i się rozmyśliłem"? Żadnego 'rozmyśliłem'. Skręcasz i już. Bo przecież prowadzi Cię GPS, a on się nie myli.

Wycieraczki? Ty się ciesz, że tylko trzy razy robią bzzzyt po szybie. Moje mają taki automat, że im dłużej pryskam wodą, to tym dłużej robią potem bzzzyt. Dochodzi do sześciu, z czego ostatnie dwa już po suchym.



/joke-mode-close

To musi upaść. Tego po prostu nie da się w żaden sposób utrzymać. W imię równości, wolności i braterstwa pozwalamy kretynom na wszystko lub prawie wszystko. Nie wolno dziecku w szkole powiedzieć, że jest tępe. Nie wolno grubej babie powiedzieć, że jest spaślakiem. Zamiast być przeszkodą dysleksja, dysgrafia, dyskalkulia i wszystkie inne dys- stają się pożądaną cechą zapewniającą przywileje i ulgi. Specjalne egzaminy na studia, których można nie pisać ręcznie tylko na komputerze, bo stawianych kulfonów nikt nie przeczyta, a ilość błędów ortograficznych przyprawi o ból głowy każdego, nie tylko polonistkę.

Pewnien profesor na wyższej uczelni w Mieście miał na roku studenta z Afryki. Tenże student nie mógł zdać któregoś z egzaminów, bo, jak tłumaczył, pisał je w nieodpowiednich warunkach. Zatem profesor posadził go w swoim gabinecie, dał trzy zadania do rozwiązania i cierpliwie czekał na wynik. Wynik był, po raz kolejny, negatywny. Na skargę, że znowu biedak nie miał warunków, zrobił wielkie oczy i powiedział z przekonaniem: "Przecież posadziłem pana pod palmą", bo takowa stał za biurkiem. Niestety, były to lata siedemdziesiąte. Dziś oskarżono by go o rasizm i harrassement. Do czego to doszło.

A ja sobie nie życzę, żeby jakiś dyslektyk czy dysgrafik miał jakiekolwiek ułatwienia w czymkolwiek! Bo nie chcę, żeby mój lekarz zamiast dać mi 0.5 mg Atropiny walnął mi 5.0, bo mu się cyferki przestawią. I nie chcę umierać, bo dyslektyczny magister w aptece wyda Kalium cyanicum zamiast Kalium chloratum.

Ostatnio czytałem o "rasiźmie" w obsadzie filmu Hobbit. Bo jakaś aktorka, pochodzenia pakistańskiego, nie dostała roli "ze względu na ciemną cerę", choć była właściwego wzrostu i ukończyła jakąś aktorska szkołę. Bo, qurna!, hobbici byli wzorowani na białoskórych Anglikach i już! Ale zamiast prostego "spadaj" reżyser zaczął przepraszać i tłumaczyć, że nic nie wiedział i to nie on. Dlaczego żaden biały nie zagrał niewolnika na plantacji bawełny w ekranizacji Chaty Wuja Toma się pytam!?*)

Bo ja chcę, żeby spasiony grubas był po prostu grubasem, a nie vertically challenged, a wsiowy głupek był głupkiem, a nie intelektualnie odchylonym czy jakie tam jeszcze określenie wynajdą spece od politycznej poprawności. I nie chcę tu nikogo obrażać - chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po ludziach, czego mogę od nich wymagać i oczekiwać.

Nie każdy biega 100 metrów w 10 sekund, ale nie wymagamy, aby uznano nas za fizycznie ułomnych, bo tego nie robimy.

A ludzie na różnym poziomie intelektualnym znajdą swoje miejsce w społeczeństwie. Przykładem choćby film z ostatnich lat The Blind Side.**)  Polecam, bo dobry.

Ta cywilizacja musi upaść. CBDU.
______________________________
*) choć może wystąpi w sequelu zatytułowanym Wata....  sami sobie dokończcie. Bo wata jest biała.
**) niestety nie wiem pod jakim tytułem pokazywany w eRPe.

wtorek, 7 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa starej kobiety

Nie wiem, czy ten tekst powinien ukazać się dzisiaj, czy raczej w styczniu. Dokładnie 6 stycznia. Bo choć 6 grudnia u nas chodzi Św. Mikołaj, to w Toskanii nie. Za to 6 stycznia...

...była ciemna, styczniowa noc. Wiatr wiał od Alp niosąc mroźne, wilgotne powietrze, osadzając na drzewach i dachach domów ostre szpilki lodu. Jeszcze wieczorem mimo zachmurzonego nieba ci, którzy wyszliby przed dom mogli zobaczyć jasnę gwiazdę po wschodniej stronie nieboskłonu. Z tym, że nikt w taką pogodę nie wychodził. Wieczór dawno już minął, zbliżała się północ. Gęste chmury pokryły niebo zakrywając każdą gwiazdę. Wszyscy skupili się przy rozpalonych w domach piecach, chciwie chłonąc ciepło płynące z płomieni pożerających wysuszone szczapy i wyschłe łodygi winorośli. Grzali dłonie kubkami gorącego wina, roztaczającymi przyjemną woń ziół i letniego zachodu słońca. Słuchali pohukiwań wichury w kominach i bajań niewidomego, wioskowego gaduły. W małej chacie na skraju wsi stara kobieta szykowała się do snu. Duży kawał wygładzonego porfiru, który od południa leżał na przypiecku ostrożnie przeniosła do łóżka i czekała, aż siennik i sześć warstw derek rozgrzeją się na tyle, żeby mogła wtulić się w ciepłą pościel i zasnąć, zanim ta wyziębnie i chłód zbudzi ją przed brzaskiem. Była już blisko chwili, kiedy miała po raz ostatni przed snem rozgarnąć płonące szczapy i przygasić ogień, kiedy rozległo się walenie do drzwi. Z niechęcią popatrzyła w tamtą stronę, bo o tej porze nikt z szanujących się sąsiadów nie wychyliłby nosa za próg. Obcym zaś nie myślała otwierać. Walenie jednak nie ustawało. Ktoś na zewnątrz bardzo był zdeterminowany i nie zamierzał ustąpić. Uchyliła więc drzwi i natychmiast je zatrzasnęła. Za drzwiami byli obcy. Bardzo obcy. W skrawku światła, które na  moment oświetliło scenę za drzwiami, ujrzała trzy ogromne wierzchowce, jakich nikt w Toskanii nigdy nie widział. Z ich wielkich nozdrzy waliła para, ogromne kopyta niespokojnie tłukły w zmarzniętą ziemię. Dwa z nich niosły jeźdzców okrytych szerokimi, czarnymi szatami. Jeźdźców bez twarzy. Pod szerokimi zawojami, w miejscach, w których spodziewała się ujrzeć twarze, ziały czarne dziury i tylko białka oczu błyszczały chorobliwym blaskiem. Trzeci z jeźdźców był tym, który natarczywie walił w drzwi. Stara kobieta oparła się o nie plecami w beznadziejnej próbie uniknięcia spotkania.
"Diabły!" pomyślała przerażona. "Diabły z piekła rodem!"
Uciekać! Jak najszybciej i jak najdalej. Ale jak? Jak ujść czarnemu przeznaczeniu?
Walenie w drzwi powtórzyło się. Tym razem mocniejsze, bardziej natarczywe, powodujące, że całe ciało staruszki wręcz podskakiwało w ich rytmie. Zza drzwi usłyszała jakieś głosy, okrzyki w nieznanym jej języku, ostre, szeleszczące słowa, które jak węże próbowały wcisnąć się każdą szczeliną pomiędzy ościeżnicą a drzwiami do domu, do ciepła i światła.
"Cóż, dziś mi śmierć pisana!" pomyślała stara kobieta i z nagłą determinacją uchyliła drzwi, by w końcu otworzyć je na oścież.
Światło, uwolnione z wnętrza wyskoczyło w ciemność i osiadło jak rosa na przybyszach. Teraz mogła przyjrzeć się im dokładniej. Trzech wielkich jeźdźców nie próbowało jednak wtargnąć do wnętrza. Stali przed domem, kłaniali się nisko i coś próbowali wytłumaczyć. Nie rozumiała ich mowy. Patrzyła na wierzchowce, mgliście przypominając sobie z dzieciństwa, że przecież widziała je kiedyś, w Arezzo, na dorocznym jarmarku. Miały taką śmieszną nazwę. Zaraz, zaraz, jak to było? Jak koń, ale jakoś inaczej. Camello! Tak, na pewno camello, teraz była już pewna. W świetle dojrzała też, że w turbanach na głowach nie siedzą jakieś duchy, lecz czarni ludzie. Może nie tak czarni, jak ci negrzy, których widziała wśród niewolnych, ale ciemni, bardzo ciemni. Powoli uspokajała się. Nie żeby do końca, co to to nie. Co robią czarni ludzie na camelli przed jej domem? W środku nocy? W zawieję? Przyjrzała się lepiej. Nie wyglądali na bandytów. Raczej nie. Bogata uprząż mieniła się nawet w tym świetle kamieniami, złotem i srebrem. Spod wierzchnich okryć, kiedy rozwiał je wiatr, wyglądał złotogłów i drogie brosze spinające szaty.
Mocniej zawinęła się w chustę, przestąpiła z nogi na nogę. Bose stopy zaczynały marznąć, zmarznięta ziemia wysysała z niej drogocenne ciepło. Czy jej się zdawało czy ten stojący przed nią zauważył to i próbował wskazać drzwi, jakby chciał, żeby ich zaprosiła do środka? O, niedoczekanie twoje, cudzoziemcze!
Spojrzała jeszcze raz na niego. Zorientowała się, że stał przed nią i cały czas mówił. Nie słuchała go dotychczas, zajęta próbami opanowania szalejącego serca i przyspieszonego oddechu. Teraz jednak zaczęła go słuchać i... nie zrozumiała nic. Ciemnoskóry uśmiechnął się wyrozumiale, ukłonił po raz kolejny i zaczął od początku. Szeleścił słowami, pokazywał rękoma coś małego, kołysał nimi jakby bawił się czymś. Widziała, jak z wysiłkiem próbuje znaleźć w swoim niezasobnym słowniku słowa, które byłyby jej znajomemi. Wreszcie wśród wichury i parskania camello uchwyciła pojedyncze wyrazy. Bambino. Dziecko. Jakie dziecko? Czy ona wygląda na kogoś, kto może mieć dziecko? Ach, więc to dziecko kołysał w rękach gość. Dziecko? Nie, ona nie ma dzieci. Nigdy nie miała. Może kiedyś, kiedy był młoda, marzyła o bambino, ale teraz? Popatrz na mnie, ja i dziecko? Może w tych waszych czarnych krajach to możliwe, ale nie tu, tu jest Toskania. Re. Re-bambino. Król? Jaki król? Król-dziecko? W tej wsi? Ty czarny chybaś rozum postradał. Znowu zaczęła się bać.
Wysoko nad nią, jeźdźcy siedzący na garbatych wierzchowcach niecierpliwili się. Wiatr przybrał na sile, nie były to zwykłe podmuchy, jakich można oczekiwać w styczniu. Powietrze wirowało, a wraz z nim ostre igiełki lodu, które wbijały się w twarze, wciskały pod ubranie, szukały każdego odkrytego miejsca by przyssać się i wypijać z ciała ciepło.
Neonato, neonato. Czarny znowu próbował nawiązać z nią rozmowę, coraz bardziej zmarznięty, zniechęcony, zły. Wiedział już, że traci czas.
Stara kobieta poczuła chłód. Mróz pokonał już opór chusty, grubej, lnianej koszuli, wbijał swe wąskie, lodowate szpony w ciało. Drżała. Jeden z jeźdźców pokazał jej gestem, żeby wsiadła z nim na camello. Cofnęła się. Powtórzył gest, tym razem bardziej miękko, jakby przestraszył się, że za pierwszym razem był nie dość uprzejmy. Skutek był jednak przeciwny. Przeraziła się.
"Nie, ja nic nie wiem. Idźcie sobie!" Odwróciła się na bosych stopach i skoczyła do chaty. Zatrzasnęła drzwi, zasunęła wystrugany kawał piniowej gałęzi, która służyła za skobel i oparła się o zimne deski. Słyszała, jak jeźdźcy rozmawiają ze sobą, kłócą się, poganiają wierzchowce. A może nie kłócili się wcale? Może tylko chcieli przekrzyczeć wichurę? W końcu wszystko ucichło. Krzyki, stukot kopyt o zmarznięta ziemię. Odetchnęła. Przytuliła się do glinianego pieca próbując zagrzać sine stopy i dłonie, wysuszyć mokrą chustę. Czego oni chcieli? Neonato re-bambino? Nowonarodzone król-dziecko? Jaki znowu król? Tu, we wsi? W jej starej chacie? Jednak nie dawało jej to spokoju. To nie byli byle jacy ludzie. Nie. Zbyt bogate były ich stroje i rzędy niecodziennych wierzchowców. Pewnie zgubili drogę. Jakiemuś bogaczowi w okolicy urodziło się dziecko, jechali na ucztę. Zgubili drogę, chcieli zapytać. Ale król? Skąd tu król? A może jednak? Bogacz jechał do domu z ciężarną żoną, zaczęła rodzić? Wtedy staje się w najbliższym zajeździe, co tam zajeździe, w domu, nawet w chacie.
Niepokój narastał. Czemu nie poświęciła im więcej czasu? Czemu nie pojechała z nimi? Dokąd? Nowonarodzony król. Taka okazja. Król. Taka okazja. Jak ich teraz znaleźć? W nocy, w zawieję. Przecież nawet nie wie gdzie pojechali. Chyba doliną w dół, do Arezzo. Nie, nie, w taką śnieżycę raczej nie jechali by na północ, to pod wiatr, pod śnieg. Nie wiedząc czemu denerwowała się coraz bardziej. Jedna myśl opanowała ją całkiem. Odszukać ich, odszukać to dziecko. Tak, na pewno pojechali na południe, z wiatrem. Nad Lago Trasimeno są rybackie wsie, tam będą szukać. Trzeba iść, dogonić. Nie ma czasu do stracenia. Tylko przespać te parę godzin do świtu. Gdzież pójdzie sama, bosa, w noc, w zawieję. Nie znajdzie drogi, sama zgubi się i zamarznie. Tak, poczekać do rana. Wtedy będzie łatwiej.

Ale rano nie było łatwiej. Choć wyszła o pierwszym brzasku,  było za późno. Śnieg zasypał wszystkie ślady. Szła najpierw w dół, doliną ku jezioru. Ale tam nikt nie widział camelli ani obcych jeźdźców. Podobnie było na północy. Obeszła Bibbienę, poszła na wschód, ale i w Citta di Castello nie miała szczęścia. Na zachodzie w Montevarchi i w Bucine pokiwali głowami, pomruczeli, ale nie urodził się tam żaden król. Stara kobieta miała ze sobą mały tłumoczek z półbochenkiem czarnego chleba i kawałkiem sera, dla siebie na drogę. A na piersiach niosła malutki węzełek z migdałowymi ciasteczkami, które upiekła zaprzeszłej nocy. Te były dla króla. Bo przecież dzieci lubią ciasteczka, prawda? Chodziła po wsiach i miasteczkach, a każdemu napotkanemu dziecku dawała ciasteczko. Może to właśnie ono było królem? Neonato re-bambino?

Odtąd każdego roku, w wigilię Trzech Króli La Befana, stara kobieta, odwiedza dzieci i wypełnia ich skarpety. Każdemu grzecznemu dziecku wkłada słodycze, a niegrzecznemu bryłę węgla.