niedziela, 13 września 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego imperium

Dawno nic nie było kuchennego. A zatem, posłuchajcie...
Z tym przepisem spotkałem się kilka lat temu, bo przewija się on przez książki kucharskie o tytułach "British cuisine...", "Imperial British...", "The Best British..." i tp. Jednak omijałem go szerokim łukiem, bo jedzenie ryby na gorąco na śniadanie jakoś nie budziło mojego entuzjazmu.
Jednak niedawno niejaka Traszka z mojego zakładu strasznie nie mogła się tego cudeńka nachwalić, jakie to pyszne i zdrowe. Pracowała kiedyś u jednej countessy i tam się to jadało często.
Podchodząc zatem jak pies do jeża spróbowałem i ja.

Kedgeree, bo o tym przysmaku tu mowa, znanym też jako kitcherie, kitchari, kidgeree i jeszcze pod paroma innymi, uważany jest za potrawę przywiezioną w czasach królowej Victorii z Indii przez powracających kolonizatorów (nie bójmy się tego słowa) pragnących zachować smaki i zapachy Indii. Rzeczywiście, to się im udało.

Jak to-to przyrządzić, bo jest łatwo i wszystkie składniki są dostępne.


Do przyrządzenia kedgeree potrzebne będą:
300 ml bulionu (najlepiej rybnego, ale warzywny też pasuje)
300 ml mleka
300 g długoziarnistego ryżu (na zdjęciu pełnoziarnisty basmati, nienajlepszy, biały sprawdza się lepiej)
1 cebula drobno poszatkowana
1 łyżeczka średnio ostrego curry, 1/2 łyżeczki kuminu, 1 ząbek rozgniecionego czosnku
300 g wędzonej ryby (makrela w oryginale, tu wędzony łupacz).


Cebulę podsmażamy na maśle z dodatkiem oliwy (lub bez) na małym ogniu, tylko, żeby się zeszkliła.


Dodajemy przyprawy i czosnek, mieszamy, aż cebula oklei się nimi.


Wsypujemy ryż i podsmażamy, aż wchłonie tłuszcz i przyprawy i zacznie się robić z lekka przeźroczysty.


Następnie ja przełożyłem go do slowcookera, ale jeśli robić to wszystko, co poprzednio w odpowiednio dużym garnku, a nie na patelni to można uznać przełożenie za wykonane.


Przełożony ryż zalewamy bulionem i mlekiem, a na wierzchu kładziemy rybę. Gotujemy na bardzo małym ogniu aż ryż wchłonie płyn, a ryba będzie się rozpadać pod widelcem. W opcji slowcookera - ustawiamy na LOW i dajemy 4-5 godzin czasu na dojście.


Na jakieś 20 minut przed końcem gotowania wsypujemy 2 garści mrożonego, zielonego groszku. Tego nie ma w oryginalnym przepisie, dlatego na pierwszym zdjęciu groszku nie ma. To dla tych, co lubią małe zielone kuleczki, W opcji slowcookera robimy to na godzinę przed końcem.


Podajemy z jajkiem na twardo. Można też dodać łyżkę creme fraiche, posiekaną pietruszkę lub coriander. Kieliszek białego wina na życzenie Najmilszej.

Ale dlaczego na śniadanie?!

Smacznego.

poniedziałek, 7 września 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pochodzenia

Dawno mnie nie było, ale okres kanikuł to albo ja jestem gdzieś daleko, albo inni, a ja haruję od świtu do zmierzchu.
A w weekendy chodzimy.
Doszliśmy do wniosku, znaczy Najmilsza i ja, że trzeba się wziąć za siebie, bo starość już puka do drzwi. Niekoniecznie naszych, ale w ogóle.
Abi z ASP biegają, ale to młodziaki są i im stawów kolanowych nie żal. Nam żal, zatem wybraliśmy chodzenie, bo jak się dobrze pochodzi, to się jest zdrowszym.
Czego można zazdrościć tutejszym to przygotowanie "terenu" pod chodzenie. Niemalże w każdym większym sklepie można kupić za grosze książki o chodzeniu po okolicy. I to są trasy od 2.5 do 16-18 km. Wszystkie opisane, oznakowane. Po prostu chodzić, nie umierać.
Zatem chodzimy, jak na tutejsze warunki "średnio" czyli około 10-12 kilometrów w każdą sobotę lub niedzielę, od pogody zależne.
Na ten nieskomplikowany przykład dzisiaj - 13 kilometrów i takie, jak poniżej, widoczki. Bardziej jesienne niż letnie, ale nie wybrzydzam.


Takich tu sporo, bo nikt nie zbiera z lęku o zdrowie. My znaleźliśmy sześć, wszystkie tuż przy drodze, prawie ręką sięgnąć.


No, przecież z Anglii piszę, wrzosy muszą być.


Tych też niemało, uszczupliliśmy więc nieco zasoby...

Przy wiadukcie kolejowym siedział na murku mąż niejaki i wpatrywał się w tory jak w toster. Zatrzymaliśmy się, żeby uzupełnić wodę, zapytałem więc czego wypatruje. Raz na cztery tygodnie tą trasą przejeżdża pociąg, ale nie zwyczajny, tylko parowy, z Bristolu do Plymouth. I on czeka, żeby mu cyknąć fotkę. I on wie, gdzie i kiedy te pociągi jeżdżą i tak się na nie zasadza w różnych miejscach. Bo tych pociągów jeździ sporo. Lokomotywa będzie z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Dwa tygodnie temu miała być taka z lat trzydziestych, ale się zepsuła i czekał dwie godziny, aż przyjechał pociąg ciągniony przez jakąś współczesną. 


Zasadziliśmy się i my. Takie cudeńko jechało.
Fajne jest takie hobby, tylko jakby niekompatybilne z pogodą tutejszą zazwyczaj.

To tyle nadziś.