czwartek, 27 maja 2010

Szaman Galicyjski i Lara Croft

Życie Szamana twarde jest. Dlatego potrzebuje wzorców twardzieli, a będąc dalekim od seksistowskiego spojrzenia na życie, może za wzór wziąć nawet kobietę i do tego nierealną - Larę Croft.*)

Choć Lara Croft jest Brytyjką, córką lorda, jej przygód w Anglii nie ma za wiele. Tylko raz, w Legendzie, pojawia się w Kornwalii. Jednak, jeśli dobrze poszukać, można tu znaleźć tereny, w których czuła by się jak u siebie.

Weźmy dla naprzykładu taki wiadukt Treffry i jego okolice. Jest to unikalna budowla będąca zarówno wiaduktem prowadzącym linię... no, właśnie, jak to nazwać? tramwajową? bo był to pojazd szynowy ale napędzany... wodą!; oraz tę wodę wykorzystaną do poruszania licznych maszyn w dolinie rzeki Luxulyan. Nie do uwierzenia pozostaje fakt, że wiadukt ten wybudowano za pieniądze jednego inwestora, Josepha Thomasa Treffry, w ciągu trzech lat - 1839 - 1842. Pierwszy kamień, ważący, bagatela!, dziesięć ton położono 15 marca 1839 roku. Wiadukt oparty jest na dziesięciu kamiennych filarach, odległych od siebie o 40' (stóp = 12,2 m) i wspartych na pomocniczych podporach i liczących prawie 100' (30,5 m) wysokości. Całkowita długość wiaduktu wynosi 650' (198,1 m). Zbudowany jest w całości z granitowych bloków z pobliskich kamieniołomów. Użyto 200 000 stóp sześciennych budulca (5664 m3), ułożonych przy pomocy bloków i przekładni siłą ludzkich i końskich mięśni.

Wiadukt ma dwa poziomy. Górny, odkryty prowadził linię tramwajową (tramway to coś, co generalnie jeździ po szynach) z Pontsmill przez Carmeers do Luxulyan, gdzie linia łączyła się z "normalną" koleją Newquay - Bugle. Była on przez długi czas jedyną linią kolejową biegnącą ze wschodu na zachód Kornwalii.
Dolny, przykryty poziom był (i jest nadal) wykorzystany do zbierania wody z małych okolicznych strumieni na szczytach wzgórz otaczających dolinę Luxulyan i kierowaniu jej specjalnymi kanałami - górnym i dolnym - na wielkie koła, które napędzały tramwaj i dwa zakłady przemysłowe w dolinie. To się nazywa wykorzystanie źródeł energii odnawialnej, co?!

Do wiaduktu można dojechać zwykłą, dwukierunkową, kornwalijską drogą. A zwykła, dwukierunkowa kornwalijska droga wygląda tak.



Sam wiadukt, ukryty w lesie, robi wrażenie.



To na dole to rzeka Luxulyan. Jakby to ująć - woda płynąca na samym dnie doliny. Na górnym poziomie zachowała się część urządzeń wodnych, np. ten przepust.


Nad kanałami nie robiono mostków, tylko będąc w posiadaniu złomów granitowych, przerzucano je jako kładki. Bardzo poręczne, nie zawsze wygodne.


Sam kanał obecnie leniwie sączy się wśród drzew.  Fragment dróżki, który widać po prawej to szlak dawnego torowiska dla tramwaju. Zachowały się jeszcze fragmenty torów. Są tu tak urokliwe zakątki, że czekam na Abiego, aby je sfotografował. Ma dryg w tym kierunku.



Gdzież jednak pomieniona Lara Croft?
Otóż macie. Jak połączycie te dwa koła zębate z trzecim (dwie lokacje w lewo), i szpuntem znalezionym w lesie -


tu macie zbliżenie tych kół -




i puścicie wodę z kanału na to wielkie koło robocze -



to w domku obsługi, a raczej w tym, co z niego zostało, w kominku, otworzy się tajemne przejście do kolejnego etapu.



To bywajcie! Idę dalej. A jeśli zdarzy się wam być w Kornwalii, zajrzyjcie do doliny Luxulyan. Warto.


_______________
*) nie każdy jest obowiązany wiedzieć kto zacz. Lara Croft jest bohaterką serii gier komputerowych Tomb Raider. Ma duże, niebieskie oczy i wąską specjalizację w zakresie archeologii.

wtorek, 25 maja 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego Węgra

Niedawno odbyły się w Ukeju wybory. Ciekawostkę o jednym z wybranych znalazłem w gazetach. Otóż poszukujący azylu w roku 1978 Węgier, pan Gabor Bartos, został wybrany burmistrzem miejscowości Poynton w Cheshire.




W 1978 roku, nie mówiąc nic nikomu, nawet własnej matce, wyjechał z Węgier, gdzie określano go mianem dysydenta, przyłączywszy się do fanów drużyny piłkarskiej Węgier jadących na mecz do Anglii. Nie jestem fanem, może miało to jakiś związek z mistrzostwami świata w Argentynie? Tu poprosił o azyl i otrzymał go... sześć lat później. Ożenił się z księgową, pracował jako nauczyciel muzyki, ułożył sobie życie.
Mającego 59 lat naturalizowanego Brytyjczyka okoliczna społeczność wybrała na swego burmistrza. Pan Bartos opowiedział swoją historię gazetom, czując się dumnym, że jego wysiłki w integracji z nową ojczyzną przyniosły tak dobre efekty. Wyraził też zmartwienie, że tylu innych emigrantów wybiera życie w gettach, nie chce poznać i w dalszej konsekwencji stać się częścią kultury brytyjskiej.
To wydawać się może ciekawostką i po co o tym piszę? Otóż zaciekawiły mnie komentarze internetowych czytelników gazet, w których pojawiła się ta historia.

"Good man. This is what immigration is all about. You make the absolute best of the country you have adopted /.../ Those that choose to live in ghettos and not blend in, have much poorer, diminished lives because of it.
CLAIRE, nottm, 24/5/2010 12:32 Rating +590"

"Dobry gość. O to chodzi w emigracji. Wykorzystać jak najlepiej możliwości, które zaoferował nam kraj, który wybrałeś. /.../ Ci, którzy wybierają życie w gettach i nie integrują się, mają przez to dużo biedniejsze i mniej wartościowe życie."*)

"This man is a credit to England, his homeland and himself. Nothing more to add!!
- Bert, Deepest Dorset, 24/5/2010 11:50 Rating +501"

"Ten człowiek zasługuje na pochwały od Anglii, swojej ojczyzny i samego siebie. Nic dodać!!"

"This is the kind of immigrant most countries want!!!!
If only the other asylum seekers could only be like him
Karen, Sydney, 24/5/2010 11:52 Rating +483"

"Takich emigrantów życzy sobie każdy kraj!!! Gdyby tylko inni poszukiwacze azylów byli jak on."

"Brilliant ! He should have a job in the cabinet in charge of immigrants and immigration!
Lady Linda, Never never land, 24/5/2010 12:43 Rating +435"

"Wspaniale! Powinien dostać pracę w rządzie, na stanowisku do spraw imigrantów i imigracji!" (Never never land to Australia)

Ale nie wszyscy byli szczęśliwi z takiego obrotu sprawy. Oto przykłady innych komentarzy.

"This man summarises everything that is wrong with this country...
Steven Armstrong, Newcastle upon Tyne, 24/5/2010 12:46 Rating -443"

"Ten przykład jest esencją wszystkiego co jest złego z tym krajem..."

"So why didn't Bartos seek asylum in the nearest safe country.
Slovakia, Poland, Ukraine, Romania, Serbia, Croatia, Slovenia, Austria.
It seems 99.9% of so-called asylum seekers by-pass countless countries just to get to the land of the benefits. And for the last 13 years they have been welcomed here with open arms.
Gordon Bennett, Bristol UK, 24/5/2010 11:07 Rating -259"

"To czemu Bartos nie szukał azylu w najbliższym bezpiecznym państwie. Słowacja, Polska, Ukraina, Rumunia, Serbia, Chorwacja, Słowenia, Austria.
Wydaje się, że 99.9% tak zwanych azylantów omijało niezliczone kraje po to, by dostać się do kraju świadczeń społecznych. I przez ostatnie 13 lat byli tu witani z otwartymi rękoma."

Pomijam tu znajomość geografi polityczno-historycznej, jak istnienie Ukrainy, Słowacji, Serbii, Chorwacji i Słowenii w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale pewnie Gordon przespał te lekcje w podstawówce.
Zwróćcie proszę uwagę na "rating". To ilość głosów internautów popierających (plus) lub niechętnych (minus) danemu wpisowi. Wybrałem tylko najbardziej aktualne. I te pozytywnie wyrażające się o Węgrze mają bardzo wysokie poparcie. Natomiast niegatywne lub pisane przez niedouków mają dużo negatywnych ocen.

W czasie, kiedy pisałem ten post liczby zmieniły się. Pierwszy pozytywny wpis ma teraz rate +632, a pierwszy negatywny ma -467.

Po co o tym piszę? Bo chcę pokazać jak miejscowi reagują na imigrację. Kogo z emigrantów szanują, a kogo się boją. To taki mały obrazek dla lepszego zrozumienia tych, w których kraju przyszło nam żyć.

Ciekawe, jakie w Polsce miałby notowania pan Gabor Bartos? I komentarze w internecie...

_______________________
*) tłumaczenia moje, "na kolanie", chodziło mi o oddanie ducha wypowiedzi

niedziela, 23 maja 2010

Szaman Galicyjski i pewna katedra

Wspomniałem już uprzednio, że weekend spędziliśmy w Cywilizacji. RO*) AS Ptyś i RO Abnegat zaprosili nas k'sobie. Polecieliśmy do Newcastle (opóźnienie było, ale spowodowane mgłą nad Manchesterem). Abi czekał na nas na lotnisku, ale ku rozczarowaniu Najmilszej bez transparentu lub choćby kartki A4 za stosownym napisem. W naszych stosunkach ma to pewne historyczne odniesienia, a to kiedy AS Ptyś wraz z latoroślami przylatywał po raz pierwszy do Ukeju, jeszcze do Północnej Irlandii, wymyśliliśmy sobie, że dla sprawdzenia jej angielskiego podam się za kolegę Abiego, Anglika, który w jego zastępstwie wyjechał po nich do Dublina. Miałem zatem kartkę przygotowaną, ale w ostatnim momencie Abi pękł, serce mu zmiękło (co po poznaniu AS Ptysia zupełnie mnie nie dziwi) i z numeru powitalnego nic nie wyszło.
W drodze z lotniska wstąpiliśmy do Durham, bo po drodze. Tak już jest. Co zobaczymy jadąc z lotniska do Nich, to nasze. Następnego dnia śniadanie w porze lunchu, tupiący kot sąsiada i nie ma mowy o jeździe gdziekolwiek.
Abi pisał o Durham i miał nawet zdjęcia, ale pozwólcie, że i ja dorzucę parę groszy. Durham to jedna z architektonicznych perełek Ukeja, warto więc coś o nim wiedzieć i może zajrzeć tam, będąc w pobliżu.

A Kościół Katedralny Chrystusa, Błogosławionej Dziewicy Marii i Świętego Cuthberta z Durham wygląda tak.



Durham jest siedzibą biskupstwa od 995 roku, katedrę wzniesiono w 1093. Z tym, że początki sakralne są dużo, dużo wcześniejsze. Pierwsza diecezja powstała tu za sprawą Świętego Aidana w 635 roku. Zresztą ta okolica obfitowała w świętych, a których to najsłynniejszym był św. Cuthbert, żyjący w latach 634 - 687. To o tyle ważna postać, iż w późniejszych wiekach był najbardziej czczonym świętym w północnej Anglii, a nawet "kandydatem" na świętego krajowego (wygrał św. Jerzy). Rocznica jego śmierci, 20 marca, jest świętem Northumbrii.

A św. Cathbert wyglądał tak (no, mniej więcej, ale tak go namalowano w katedrze).


Katedra bez legendy? Niemożliwe. No, to macie legendę.
Siedziba biskupstwa była wielokrotnie przenoszona, także do Yorku i Lindisfarne. Jednak stałe najazdy Wikingów spowodowały, że pobożni mnisi postanowili się przenieść w jakieś spokojniejsze miejsce. Zabrawszy w roku 875 trumnę z resztkami świętego wyruszyli na poszukiwania. Szli i szli niosąc na ramionach trumnę, ale nic znaleźć nie mogli. Wreszcie, nieco zagubieni w terenie, postanowili pójść za chłopką, która szukała zaginionej, brązowej krowy (w staroang. dun cow). Kiedy przyszli na miejsce dzisiejszej katedry trumna nagle nie dała się ruszyć i nieść dalej. Tu więc osiedli i wybudowali biały kościół - White Church, na miejscu którego dwieście lat później stanęła katedra. Jedna z ulic okrążająca wzgórze katedralne nazywa się do dziś Dun Cow Lane.

Święty faktycznie miał łeb, bo katedra i towarzyszący jej zamek (do końca XIX w. biskup miał władzę zarówno religijną jak i wojskową, stąd nosił tytuł Bishop-Palatine) były posadowione na wysokim brzegu rzeki Wear, która w tym miejscu zatacza ostry łuk tworząc z brzegu półwysep. Takie położenie czyniło z Durham idealny obóz warowny i miejsce obronno-atakujące w wojnach z pobliską Szkocją.

Dziś rzeka Wear jest miejscem niedzielnych przejażdżek łodzią z towarzystwem ukochanej osoby. A łodzie wyglądają tak.


Kolejnym świętym z listy durhamskiej jest św. Bede Czcigodny (saint Bede Venerable), płodny pisarz, którego szanuję, bo napisał w swoim życiu 60 ksiąg i traktatów, a ja mam problemy z napisaniem jednego postu...). Jego grób znajduje się w Galilee Chapel.
A św. Bede wyglądał tak, kiedy tłumaczył Ewangelię św. Jana.


A Galilee Chapel wygląda tak. Z zewnątrz, bo w środku zdjęć robić nie można, co zdziwiło mnie niepomału, bo w wielu katedrach bywałem, ale takich zakazów nie było. Czasem proszą o nieużywanie flesza, ale żeby w ogóle zabronić?...


Na koniec dwa zdjęcia, które oddają (w założeniu) ciszę i piękno katedry w Durham - cloister i wspaniałe okno rozetowe z witrażem.



I jeszcze dwa, bo kocham detale. Czasem mówią więcej o twórcy niż całość, która przecież jest robiona na zamówienie. Pierwszy to kołatka na północnych drzwiach katedry, obecnie głównym wejściu.


Drugi to scena z legendy o podążaniu za chłopką szukającą krowy.



Cóż, polecam wszystkim wizytę w Durham. Jest co pooglądać, można popływać łódką po rzece Wear (4,- GBP za godzinę, łódka mieści ze sześć osób).

My nie pływaliśmy. Romantyzm przegrał z pozytywizmem, nie pierwszy raz zresztą. Bo trzeba być niepoprawnym romatykiem, żeby spóźnić się na tajską zupę z krewetkami i mleczkiem kokosowym w wykonaniu AS Ptysia (rączkami całuję, mistrzostwo świata!). Potem długie Polaków rozmowy o tym, że podatki, że dzieci rosną (zbyt wolno! - zdanie finansjery, za szybko! - zdanie matek), że jest fajnie i że szkoda, że tak daleko od siebie mieszkamy.
A rano? A rano zrobię jajecznicę... Nie, nie, rano krewetki w pomidorach w wykonaniu Abnegata. Klękajcie narody! Niby wczoraj poszło jakieś 12 butelek, a proszę!, nic się nie cafło, choć krewetka zwierz śliski. Pychotka.

Nie pojechaliśmy więc oglądać York'u. Może to i lepiej... Zawsze dobrze jest zostawić coś niedokończonego, żeby było po co wracać. Tak nakazał AS Ptyś.

Następne spotkanie w realu planowane jest... w Polsce. Cóż, zobaczymy.
_______________________________
*) RO - Realny Odpowiednik

poniedziałek, 17 maja 2010

Szaman Galicyjski i sprawa podróży

Życie Szamana trudne jest. Weekend, zaproszeni przez AS Ptysia i Abnegata, spędziliśmy w S-o-T. Zdjęcia i relacja będą później, a niżej wyjaśni się dlaczego.
Dostać się na prawie-drugi-koniec Ukeja można na wiele sposobów. Żaden nie jest pozbawiony wad.
Własne auto. Można. Czasowo niezależni, kiedy chcemy jedziemy. Z tym, że trwa to dość długo, bo od nas (południowo-zachodnie rubieże wyspy) do Cywilizacji (czyli tam, gdzie mieszka Abi) jest daleko jak od Tater do Kołobrzegu.
Pociąg. Też można. Z tym, że choć sama podróż może i wygodna, ale czasu pożera więcej niż jazda samochodem. O ile w tamtą stronę da się to zrobic w 7 - 8 godzin (bo to sobota), o tyle powrót w niedzielę to 14 - 15 godzin, 4 przesiadki i około pięciu godzin oczekiwania w nocy na dworcach na następne połączenia.
Samolot. Zdecydowanie najszybszy. Z tym, że przy ostatnich obostrzeniach podróż wraz z otoczką trwa i tak 5 godzin. Jasnem jednak jest, że wybraliśmy samolot, starannie wysłuchawszy prognoz przesuwania się chmur popiołowych.
Prawie na miejsce zaleciał nas flybe z Exeter. Tylko godzina spóźnienia, bo nad Manchesterem mgła. Abi odebrał nas z lotniska i co było dalej - w kolejnej notce.
Przemiły czas zleciał tak szybko, że paru punktów programu nie zrealizowaliśmy, a trzeba było wracać. Ostatnie spojrzenie na stronkę flybe w necie - nasz lot leci rozkładowo. Na lotnisko zajechaliśmy w godzinę. Ostatnie buziaczki na parkingu, czarne Audi pomknęło z powrotem, a my weszlismy do hali odlotów. I tu bulba! Nasz lot odwołany. No jakże to tak, jak godzinę temu jeszcze był. Ano, tak. W punktach check-in nikogusieńko, co nawet logiczne, bo jak nie latają, to po co siedzieć. W punkcie linii lotniczych - nikogo, bo po co? Żadnych numerów telefonów, kontaktów, nic. Na szczęście udało mi się zoczyć jakąś panienkę w firmowym uniformie ukrywającą się przed pasażerami, zwłaszcza przed tymi z mordem w oczach, i przemykającą chyłkiem. Zrobiłem minę pasażera KLM, żeby ją zwabić, po czym okrążyłem, obezwładniłem i pytam: "co, robaczku, nie latamy?"
- Nie latamy.
- Kontaktujemy się?
- Kontaktujemy. - Wyjęła skrawek papieru z dwoma numerami telefonów. - Tu dzwoń. Na ten oficjalny nie, bo tam się nie dodzwonisz, tylu pasażerów przebukowuje bilety. Ale na ten drugi możesz próbować.
Próbowałem, aż mi się znudziło. Pewnie dała go wielu innym też. Pomyślałem nawet, że linie odrabiają straty, bo pomyślcie ilu klientów wisi na telefonie o numerze 08..., wysłuchując nagrania pt. Twój telefon jest dla nas ważny, a ty sam jesteś najważniejszy.
Refren brzmi: Z tym, że my mamy cię gdzieś...
Krótki sprawdzian pociągów. Są, i owszem. Pierwszy o 20:36. Dojeżdża na miejsce o 11:36, w poniedziałek. Po drodze trzeba spędzić ponad pięć godzin na zimnych, nocnych peronach stacji pośrednich, a te były by cztery. Następny jest o 21:45. Dojeżdża w samo południe, razem podróż trwa czternaście i pół godziny, ale czeka się tylko niecałe pięć godzin po drodze. Nieźle.
Szybka decyzja. Pożyczamy samochód. Decyzja dobra, ale niestety nie byliśmy pierwszymi, którzy na to wpadli. Herz - nie ma nic. Europcar - nie ma nic. Avis - są ostatnie. Jakaś pani o wyglądzie business woman bierze ostatniego Peugeota 207. Już-już tracę nadzieję, kiedy dopada do niej czarno odziana zażywna jegomość, ciągnąca za sobą dwie monstrualnej wielkości walizy,  z pytaniem dokąd też to ona jedzie. Do Torquay. Radosny uśmiech - my też! To może byśmy razem? Dzielimy koszta po połowie. Jak się jest business woman to się okazję umie wyczuć. Czemu nie? Ale "my"? Znaczy ile was? Was okazało się być czworo. Trójka dzieci w wieku wczesnoszkolnym i mamuśka. Plus dodatkowa monstrualna waliza. I Peugeot 207? Panienka z Avis przysłuchująca się rozmowie rzuca propozycję - ma jeszcze Peugeota 607. Wyjdzie drożej, ale jeśli koszta i tak są dzielone, na łebka wypadnie mniej niż za tę 207-emkę. Dyskusja chwilę trwa, 607 zostaje wypożyczony i w ten sposób ostatnia 207-emka trafia w moje ręce. Był mi ten wóz pisany - cały jest czarny, takie lubię najbardziej.
Jest 20:12 kiedy, po dywagacjach czy pożyczyć GPS'a na jedna noc za 40,- funtów czy też kupić wszechangielski atlas drogowy za 6,50 (wygrał atlas), ruszamy na południe. Najpierw A1(M) na wysokość Leeds, potem skręt w prawo, na zachód, aż za Manchester i tam ponowna zmiana kierunku. Tym razem na południe, M6, która łagodnie przechodzi w M5, kończącą się w Exeter, gdzie czeka pozostawiona na parkingu moja Toyota. Poza kilkudziesięciomilowym odcinkiem A1(M), który akurat jest w budowiem jedzie sie wysmienicie. O tej porze drogi pustawe, pogoda dobra, na głowami piekne, czyste(!) niebo usiane gwiazdami i wąskim rożkiem księżyca. Mamy do przejechania ponad 500 mil (780 km).
W czasie jazdy gadamy o znajomych i o naszej sytuacji w Ukeju. Załatwiamy telefoniczną rozmowę z koleżanką locumem*) w Szkocji i z Tygryskiem w Polsce.
Przychodzą mi do głowy dwie myśli:
- pierwsza, jak to dobrze zainwestować w krajowe linie lotnicze. Przy wyspie rozciągniętej południkowo jak Ukej latanie obniża koszta transportu, oszczędza czas i w ogóle jest super;
- druga, jak to dobrze zainwestować w sieć autostrad. Jechałem kiedyś z Krakowa do Kołobrzegu. Też coś około 750 km. Dojechałem w stanie kwalifikującym mnie natychmiast do łóżka i spać. Dochodziłem do siebie cały następny dzień. Tu zjechaliśmy z autostrady na może 10 mil, ostatnich mil do domu. Trzy-cztery pasma, oświetlenie, niezłe oznakowanie.
Dotarliśmy na miejsce o 5:20 tylko dlatego, że prawie godzinę zeszło nam na odbieraniu Toyoty z parkingu, który otwierają o 4:00 rano, a my byliśmy o 3:00. Nie liczę postoju na kawę, bo to nie jest strata czasu - zmęczenie zabija! Zrób sobie przerwę**). O ósmej zacząłem pracę, nieco tylko bardziej niż zwykle ziewając. I klnąć, bo akurat dziś spalił się ekspres do kawy na bloku operacyjnym!!!! Ale na pełną notkę o naszych przygodach na Północy przyjdzie wam poczekać. Mam dziesięć zabiegów, a potem idę spać.


_______________________________
*) zastępstwo na czas określony
**) Tiredeness kills! Take a break. - hasło ostrzegające kierowców, ustawione w Ukeju w wielu miejscach wzdłuż autostrad i tras szybkiego ruchu.

poniedziałek, 10 maja 2010

Szaman Galicyjski i sprawa długiego weekendu cz. 2

Wczoraj skończyłem na bulwarach nadsekwańskich. A bulwar nadsekwański wygląda tak.


Jeśli pójść, tak ja my to zrobiliśmy, w drugą stronę, trafia się na miejsce cumowania wielkich barek przerobionych na domy mieszkalne. Takie, w jakiej mieszkał William Wharton. Niektóre wyglądały jak stare, przerdzewiałe wraki, ale parę było naprawdę fantastycznie wykończonych. Ciekaw byłem tylko, jak oni tym pływają, bo zacumowani byli w trzech rzędach. A w końcu, jak się wywaliło tyle kasy na barkę, to chyba nie po to, żeby stała wciąż w jednym miejscu, czyż nie?
Pod jednym z mostów, dalibóg nie pamiętam którym, znaleźliśmy widoczek godzien Lary Croft. Na tyle, że oboje z Tygryskiem powiedzieliśmy to unisono zaraz po tem, jak wpadło nam to w oko.



Po dowleczeniu się na Plac Concorde wsiedliśmy w metro i już po chwili zjawiliśmy się na Montmartre.
Wyleżć na ten pagórek to był wyczyn. A na zdjęciu jest tylko jedna z czterech części naszej wspinaczki.



To z kolei był cel Najmilszej i Tygryska, które uwielbiają buszować po małych sklepikach z badziewiem przedziwnym. Fakt, że znaleźliśmy nawet rękę Chopina (z gipsu, nie prawdziwą). Ciekawość, czy jak się kupi jedną, to druga jest gratis? Takie 2 w 1. Poza tym znaleźliśmy tylko lewą, więc zrezygnowaliśmy z zakupu.



Nad całym tym zgiełkiem kawiarniano-straganiastym góruje bazylika Sacré-Cœur. Eklektyczna, że aż strach, ale potrafi przyciągnąć wzrok. Poprzednim razem będąc tutaj obeszliśmy wszystkie galeryjki i pasaże, pooglądaliśmy Paryż z najwyższego punktu (bo wieża Eiffla jest niżej!), tak, że teraz daliśmy spokój. Za to znaleźliśmy nową knajpkę na lunch.



Zdjęcie tylko dla dokumentacji, bo takich knajpek, jak już mówiłem, pełno. Kiedy zastanawialiśmy się nad menu, kelner, który nas osługiwał, Polak Robert, pomógł nam w wyborze dań (dzięki!). Kuchnia francuska ma w sobie coś, nawet w wydaniu barowo-knajpkowym, jakąś lekkość, która bardzo odbiega od "naszej" wyspiarskiej normy. O ile w Ukeju po wyjściu z pubu mam dość jedzenia do końca dnia, o tyle we Francji nie opuszcza mnie przekonanie, że jeszcze coś bym przetrącił i wynika to nie z faktu, że dostałem mało, ale że było to na tyle dobre, że żal się rozstawać ze stołem.
Nieco ciężsi niż poprzednio zeszliśmy ze wzgórza i idąc do stacji metra znaleźliśmy się pod Moulin Rouge. Z kronikarskiego obowiązku fotka, o którą prosili znajomi będący w tym czasie tamże.



I kolejna kolacja w baskijskim lokalu. Tym razem jednak podjechaliśmy do niego "od tyłu" i okazało się, że musimy przejść przez... hmm, nazwijmy to, niezbyt przyjazną białym okolicę. Na ulicach biali byliśmy tylko my i policja, która robiła chyba jakąś akcję, bo kilka radiowozów stało w strategicznych punktach ulic. Panowie policjanci, wyraźnie wykarmieni na stekach a nie sałatkach, przyjrzeli się nam w połowie z uwagą, w połowie ze zdziwieniem, ale ich obecność pozwoliła nam przejść spokojnie te kilka ulic dzielących nas od Basków. Tubylcy zbyt zajęci byli wystawaniem po bramach i patrzeniem na funkcjonariuszy niż zajmowaniem się nami.

Na kolację - powtórka. Tym razem wzięliśmy zakąski, czyli sałatki, na pół, a potem my siekaną cielęcinę, a Najmilsza zdecydowała się na kaczkę w likierze brzoskwiniowym. Smakowała lepiej niż wyglądała. Wino to samo co poprzednio. I deser równie francuski. W przeciwieństwie do Ukeju, gdzie creme brulee podawany jest w kotilkach wielkości dwóch naparstków, tu podano nam ten deser w naczyńku zdolnym pomieścić jednoosobową tartę. A podawał ten sam młody kelner co wczoraj, bo jedyny znający angielski. Najmilsza z Tygryskiem, jak to kobiety, zaraz stwierdziły, że cała obsługa lokalu jest "innej orientacji". Co to ma do rzeczy, jeśli gotują dobrze? Nawet jeśli kucharz, widoczny przez okienko do kuchni, ma karnację, nawet jak na Baska, zbyt ciemną?
A przed północą byliśmy w hotelu, bo rano...



...ten biało-żółty potwór zabrał nas z powrotem do Londynu. Fajnie jest jechać naprawdę wygodnym pociągiem, z lotniczymi fotelami, i widzieć, jak auta jadące autostradą z prędkością 130 km/h zostają w tyle. Tygrysek z Prezesem polecieli jeszcze wcześniej pomarańczowo-białym samolotem do Balic.
A w Londynie z jednego dworca na drugi, kolejny pociąg i jazda do domu. Mieszkamy w Kornwalii, nad morzem. I to ostatnie zdjęcie pokazuje, że tu pociągiem rzeczywiście jedzie się nad morze.



Wracając do początku moich wpisów na temat długiego weekendu. Polskim lekarzom nie jest wcale źle. Stać ich na wiele, w tym na weekend z rodziną w Paryżu. Tylko muszą mieć na to czas i siły... a trzy etaty dzielone pomiędzy szpital, przychodnię, pogotowie i co tam jeszcze nie dają na to szans.

Do następnego razu...

sobota, 8 maja 2010

Szaman Galicyjski i sprawa długiego weekendu

Co jakiś czas z różnych zapisków internetowych dowiaduję się, że polskim lekarzom jest źle. Że muszą dużo pracować, dwa etaty to prawie norma, że mało zarabiają, że NFZ ich gnębi, dobijają dyrekcje szpitali i temu podobne teksty. Otóż tym wpisem chcę dać namacalny przykład, że nie na pewno. Polskim doktorom się powodzi całkiem nieźle.
Weekendy należy spędzać po pierwsze z rodziną, po drugie w jakimś miłym miejscu i po trzecie na luzie.
Wychodząc z tych założeń postanowiłem z okazji dwojga imienin i dwojga urodzin spotkać się z rodziną, pójść na spacer nad rzeką, powłóczyć się leniwie wśród straganów z drobiazgami maści przeróżnej a kolorowej oraz zabrać rodzinę na kolacje*).

Zatem, korzystając z długiego weekendu pierwszo-trzecio majowego zaprosiłem Najmilszą do Paryża. Niespodziewajką dla niej był zaproszenie cichcem Tygryska z Prezesem. Tym razem my testowaliśmy dojazd koleją, a młodzi samolotem. Gdyby nie to, że na dworzec mamy daleko i trzeba było spędzić dodatkową noc w hotelu, żeby wyjechać rannym pociągiem, bylibyśmy szybciej niż oni. W końcu 2:45 to nie tak dużo, prawie jak Kraków-Warszawa.

Paryż przywitał nas bardzo dobrą pogodą. Było słonecznie, nie za gorąco jednak i nad Sekwaną wiał przyjemny wiaterek.

Zaczęliśmy od Luwru




i poszliśmy na południe, czyli przez Sekwanę mostem Artystów



Ciekawostką tego mostu (potem okazało się, że nie tylko tego) są małe kłódeczki mające w założeniu świadczyć o przytwierdzonym na stałe uczuciu. Na kłódeczkach są imiona, czasem daty i serduszka (po lewej). Jeśli jednak tak, to jak interpretować zdjęcie po prawej? Tylko trójkącik czy już orgietka?











Po drugiej stronie rzeki powędrowaliśmy na Mountparnas. Chyba oczekiwaliśmy czegoś więcej, ale w długi weekend uliczki tutaj zamieniły się na ciągnący się targ owocowo-kwiatowo-drobiazgowy, bo straganów było mnóstwo z wszelakim towarem. Będąc tu jak nie zjeść lunchu w La Bonaparte?



Zawsze będąc w Paryżu przynajmniej raz jemy croque-madame. Zamiast opowiadać jak to smakuje zamieszczam video-przepis jak to się robi. Szybkie, smaczne i za każdym razem - €9.99



Takich knajpek wychodzących na ulicę nie tylko na Mountparnas było mnóstwo. Cały Paryż wyszedł na chodniki i spędzał czas przy kawie i kieliszku wina.
Naszym celem w tej części miasta był kościół Saint Sulpice. Chłopcy zawsze są chłopcami**) i musiałem zobaczyć ten kościół, w którym dzieje się część Kodu Leonarda Da Vinci. Niestety, akurat teraz jest tam remont i mam tylko jedno zdjęcie i to nie najlepsze, bo fontanna się wali. Z tym, że nie widać rusztowań. Coś za coś.



Następnie przyszła kolej na Ogrody Luksemburskie. Pełne ludzi rozłożonych na trawnikach (zupełny brak tabliczek "Nie deptać trawy" - ta cywilizacja musi upaść!) i ławkach, bawiących się puszczaniem łódek i obserwowaniem kaczek.


A wszystko to w cieniu Pałacu Luksemburskiego.



Posiedzieliśmy, pooglądali, zwłaszcza rabatki z kwiatami, bo takich kolorów tulipanów nie widziałem nigdy. Na zdjęciach wyglądają nie dokońca jak w rzeczywistości gdzie były prawie czarne, ale może to był raczej bardzo bardzo ciemny burgund lub fiolet. Zresztą zobaczcie sami.








W powrotnej drodze zahaczyliśmy o Ille de la Cite. Pozostając nadal w atmosferze Kodu zajrzeliśmy na sam koniuszek wyspy. To tu właśnie został spalony na stosie ostatni Wielki Mistrz Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, Jacques de Molay. Teraz jest tu milutki skwerek.



O pozostałych atrakcjach Wyspy pisał nie będę, bo zachwyty i zdjęcia katedry Notre Dame, Pałacu Sprawiedliwości i tp. są banalne i każdy może o nich poczytać, a ja powinienem unikać (a przynajmniej starać się unikać) banałów.
Kolacja była potem. Wybraliśmy baskijską knajpkę nieopodal naszego hotelu, bo przyznaję, że kuchni Basków nie miałem okazji do tej pory próbować. Menu zaskoczyło mnie "od progu". Dziewięćdziesiąt procent dań, pomijając desery, to była kaczka. Na każdy możliwy sposób, a nawet na parę niemożliwych. Na przystawkę poszła sałata z wątróbkami kurczaczymi i grzankami z kozim serem. Pyszne (w Ukeju nie ma ogólnie dostępnych kurczaczych wątróbek, odezwała się we mnie tęsknota za nimi), a do tego dostaliśmy po wielkiej misie tegoż, tak, że na dwoje by starczyło. Na główne danie Najmilsza zaryzykowała siekaną cielęcinę z papryką, ja pozostałem przy steku. Tygrysek z Prezesem też skłonili się ku wołowinie. Do tego zimne, białe wino, też z rejonu Midi-Pyrenees. Żyć, nie umierać! Było już późno kiedy wróciliśmy do hotelu, a trzeba było odespać, żeby mieć następnego dnia siły na dalsze wędrówki.

Niedziela była przeznaczona na Luwr. Szybkie śniadanko w hotelowym barze i jazda! I noż qurna, Stasek!
To była pierwsza niedziela miesiąca - wstęp do Luwru za friko. Kolejka szesnaście razy zakręcona przed wejściem, potem wzdłuż murów dziedzińca, sięgająca przez drugi dziedziniec aż na ulicę. Skromnie licząc jakieś dwa kilometry. Ludzie tak w połowie zapytani ile stoją, odpowiadali, że dwie godziny. Spojrzeliśmy raz, drugi, krótki kurs wyobraźni co dzieje się w środku, bo wychodzących jakoś dużo nie było i niestety - rezygnacja. Wybraliśmy przechadzkę bulwarami nad Sekwaną.

Ale o tym w następnym poście.

BTW - czy ktoś wie, czy istnieje ograniczenie objętości posta? Nie chce mi ładować nowych obrazków...
________________________________
*) tu nie ma błędu, chodzi o dwie kolacje.
**) co jest milsze niż "są dziecinni"