czwartek, 26 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa listu otwartego od Abnegata

Szaman Abnegatowi pozdrowienia.


Zaczęło się od jednej sprawy prawnej, a teraz przeszliśmy łagodnym łukiem do tematów ogólniejszej natury. Widać miał ex-minister Ziobro rację, że w medycynie sprawy są rozwojowe. Niech i ja się też rozwinę.

Wszystko (lub prawie wszystko) o czym piszesz jest z pewnego punktu widzenia słuszne. Że trzeba pomagać, że sumienie, że system... Ja to rozumiem, nawet jeśli nie zawsze się z tym zgadzam. Nadal uważam, że łamanie prawa jest łamaniem prawa i powinno być tak nazwane głośno, nawet jeśli nie będzie ukarane lub kara będzie symboliczna. Ten sąd po prostu "uciekł" od wydania orzeczenia nazywającego rzeczy po imieniu. Sędziowie też ludzie. Jakkolwiek by czyn ten został nazwany to albo jedni albo drudzy skoczyli by im do gardeł. To nie był, jak chcą niektórzy z komentatorów na naszych blogach, wyrok salomonowy. Wyrok Króla Salomona był mądry i zmuszający podsądne kobiety do działania. Wyrok w tej sprawie jest tchórzliwą rejteradą sądu przed nieprzyjemnościami ponoszenia odpowiadzialności publicznej zań. EOT

Przyjmijmy chwilowo, wszak rozprawiamy teoretycznie, że pani doktór miała rację. Pomogła, to pewne. Ale jaka to pomoc? Co się stanie z tymi ludźmi, kiedy ona, na ten nieskomplikowany przykład, wyjedzie na urlop? Albo zachoruje? Albo umrą wszyscy kombatanci w jej rejonie? Albo skończą się recepty IB? Powie menelstwu "won"? I znajdą się w punkcie wyjścia. Nadal żadnej sensownej pomocy, żadnych widoków na przyszłość. I nadal działający bez zmian system, który będzie "produkował" następnych im podobnych. Czyli: dobre pobudki, naganne działanie, całkowity brak myślenia "na przyszłość".

Piszesz o katrupieniu żuli. Człowiek jest istotą społeczną, co jest tylko bardziej elegancką formą słowa "stadną". Życie w stadzie jest korzystniejsze dla jednostki, bo daje większą szansę przeżycia niż życie w samotności. Nie ma róży bez kolców. Kolcami w tym przypadku są (brzydkie słowa) obowiązki i odpowiedzialność. Kto tych obowiązków spełniać i odpowiedzialności ponosić nie chce - sam wyklucza się ze stada. Duża część menelstwa leczonego za nasze pieniądze przez panią doktór sama wykluczyła się ze stada lub też nie wykazała żadnych chęci powrotu, jeśli znalazła się tam nie z własnej woli. Dobra, Jolu, nie wiem, nie znam szczegółów. Zatem odwołam się do Twoich wspomnień, Abi. Ile razy jeździłeś karetką do rodzin menelowatych bomisiów i ile razy widziałeś jakiekolwiek próby poprawienia przez nich swego losu inne niż wyciągnięcie brudnej łapy po kolejną zapomogę, kolejną receptę, darmowy transport? Ile razy oni, patrząc na Twoje poorane znojem czoło, pochylone z troską nad cierpieniem ludzkiem, nie widzieli romantycznego uzdrowiciela tylko "popatrz, q..., jaki frajer, chce mu się robić, a i tak g...o ma". Bo on miał. Bez pracy, bez odpowiedzialności, bez wysiłku. Sięgał do wspólnych pieniędzy z okrutnym wrzaskiem "bo mi się..." Moim zdaniem, może bezwzględnym, dla tych, co tam żyją z własnego wyboru, sprawa powinna być prosta - chcesz tam być? Oki, ale ponosisz konsekwencje. Wszystkie. Do ukatrupienia włącznie. Chcesz się z tamtąd wyrwać? Proszę, stwórzmy jakąś drogę powrotu. Zgodną z prawem i w ramach systemu. I koniec. EOT

Dyskomfort psychiczny. Być janosikiem czy mówić "won"? Katrupić meneli przez zaniechanie czy nająć myśliwego? Straszna alternatywa - deptać ideały i olać ciepłym moczem czy kraść.

W głębinach rosyjskich pustkowi była mała, żydowska osada. Leżała daleko od głównych dróg, zupełnie zapomniana. Kiedy urodziło się dziecko zgłaszano ten fakt w urzędzie wtedy, kiedy akurat ktoś był w mieście. Czasem lata po narodzinach. W pewnej rodzinie urodził się syn. Żona mówi: zgłośmy, że urodził się rok później, będzie z nami rok dłużej, zanim wezmą go do wojska. Mąż mówi: zgłośmy, że urodził się rok wcześniej, prędzej pójdzie do szkoły, wcześniej zacznie nam pomagać. Nie mogąc uzgodnić stanowisk poszli do rabina. Rebe wysłuchał ich i zapytał: a nie możecie podać prawdziwą datę? Spojrzeli po sobie zdumieni. Jak to, prawdziwą?

No właśnie. Może by tak zacząć pracować "prawdziwie"? Dla mnie, poza wszystkim co już napisałem, działalność pani doktór wpisuje się w ogólne przyzwolenie na bylejakość i dziadowstwo. Tak ogólne jak i szczegółowe. Zarówno w konstruowaniu systemu, który robiony jest na dziś, bez pomyślenia co będzie jutro (chyba, że jutro wybory), a już na pewno nie pojutrze, jak i w codziennej pracy, gdzie właśnie obcieramy d..ę szkłem. Pisałem o tym w poprzednim wpisie, nie będę powtarzał. Rozmawiałem kiedyś z kolegą urynologiem. Narzekał, że w ciągu dwóch godzin musiał przyjąć w przyszpitalnej poradni trzydzieści osób. Bawiąc kiedyś na nartach w Malej Fatrze spotkałem panią nerwolog, która przyznała przy słowackim piwie, że zdarza jej się przyjmować stu pacjentów dziennie. W czasie letniej kanikuły bywałem nad morzem, koło Darłowa, we wiosce liczącej 200 osób zimą, gdzie pani doktor z ośrodka zdrowia w czas sezonu letniego (12 ośrodków wczasowych po kilkaset osób) mówiła, że gdyby nie pieczątka to wieczorem nie wiedziałaby jak się nazywa. To są przykłady tych, co nie potrafią powiedzieć "nie" i naprawiają sztukują system sami, na własną rękę. Trzydzieści osób w dwie godziny? Czyli 4 (słownie: cztery) minuty na specjalistyczną konsultację. Sto osób w osiem godzin? Już lepiej, 4.8 minuty, jeśli lekarka nie robi przerw na sikanie, kawę czy choćby spojrzenie za okno przez chwilę. Osiem i pół tysiąca ludzi zamiast 200? Noż qurwasz-pałasz!

A gdzie jakość? Zarówno lekarz jak i pacjent godzą się na byle-jakość, byle zaliczyć kolejnego pacjenta, odbębnić wizytę, dostać receptę. To my, lekarze, ponosimy odpowiedzialność za to, że daliśmy sobie wmówić, iż jesteśmy odpowiedzialni za organizację opieki zdrowotnej w tym kraju. I pozwoliliśmy, aby wmówiono to innym. Otóż NIE! Ja jestem odpowiedzialny za to, i wyłącznie za to, co robię. Jeżeli moja konsultacja ma trwać dwadzieścia minut, to czas pracy dzielę na dwudziestominutowe odcinki i tylu i TYLKO tylu pacjentów przyjmuję. Inaczej jestem odpowiedzialny za robienie dziadowstwa i pracę na "odp... się". I lekceważenie chorych. Pomijam ludzkie traktowanie pacjenta, humanitaryzm, wysłuchanie żalów i tp. A jeśli jest więcej pacjentów? To zatrudnijcie dodatkowego lekarza. I gó..o mnie obchodzi skąd go weźmiecie i za ile*).

Społeczeństwo w wolnych i demokratycznych wyborach wybiera swoich przedstawicieli, którzy zasiadając w Organach Ustawodawczych mają m.in. organizować opiekę zdrowotną. Jeżeli wybieramy ciuli, którym opieka nad Kowalskim czy Nowakową wisi u d..y, bo mają swoją lecznicę rządową, to czy jest to moja wina? To se wybierzcie takich, którym nie wisi. I niech oni napiszą takie ustawy, żeby było dobrze. To nie jest świetlista droga do wszechszczęśliwości. Ale jest to demokratyczna droga zgodna z prawem. Na wyborach sprawy się nie kończą. Trzeba tych, co wybrani, naciskać i sprawdzać. Muszą czuć, że patrzy się im na ręce, muszą czuć nasz, wyborców, oddech na karku. Jesteś w kraju, gdzie tak się właśnie dzieje, a więc nie jest to niemożliwe. O swoje trzeba walczyć, a nie stać na stanowisku, że ONI robią swoje sobie, a MY nasze sobie. I najlepszym przykładem jest podana przez Ciebie, Abi, sprawa meldunku. Dało się? Może da się więcej.

Poza tym czy to tak trudno zrozumieć, że lekarz w Polsce**) NIE MA umowy z pacjentem? Pacjent ma umowę z NFZ, ja mam umowę ze szpitalem. Jeżeli derechtór szpitala mówi mi, że nie ma pieniędzy, więc mam nie przyjmować chorych, to co, ja jestem wienien? Może z własnych mam płacić? Albo pracować za darmo, na wolontariacie (bo zrzec się wynagrodzenia nie mogę, tak mówi kodeks pracy)? Pacjentowi nie podoba się, że musi czekać dwa miesiące na wizytę u specjalisty? Niech zaskarży NFZ, że za mało zakontraktował, a nie wydziera się w rejestracji na lekarza czy rejestratorkę. Terapia czegoś-tam jest za droga i NFZ nie refunduje? Czy to też wina lekarza i niech coś poradzi? Najlepiej skrzyp i kwiat paproci.

Stać nas w opiece zdrowotnej na tyle-a-tyle. I koniec. Więcej nie ma***). A zabieranie komuś, bo akurat nie patrzy, nie jest quite cricket****). To tak, jakbyś oddał samochód do przeglądu, a odebrał go bez dwóch kółek, bo mechanicy z litości dali je jakiemuś biednemu, co go nie było stać.

Niech każdy robi to, co do niego należy. Lekarz ma leczyć, menago ma zarządzać. Nie mieszajmy kompetencji i odpowiedzialności, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Dziękuję za udział w dyskusji, tym co po mojej stronie i tym co po przeciwnej. Dalszych części nie przewiduję (chyba, że wynikną z innej dyskusji), bo zacząłbym się powtarzać.

Wpadnijcie jeszcze, choć laptop nadal mam zdechły, buuuu....

__________________________
*) oki, może 'za ile' mnie też obchodzi
**) poza prywatną praktyką, oczywiście
***) może gdzieś jest, ale to nie lekarz ma szukać tylko menadżer
****) /idiom ang./ nie całkiem w porządku

środa, 25 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa wpisu Abnegata

Podobnie jak Abnegat miałem dać to do komentarzy na jego blogu, ale się rozbudowało zbyt i jest tu.

UWAGA! tekst zawiera treści brutalne, osoby o wrażliwych sercach lojalnie o tem ostrzegam.

Jak słusznie, Abi, powiedziałeś w swoim komentarzu, wszyscy płacimy*) "podatek na leczenie" szumnie zwany "ubezpieczeniem zdrowotnym". W ramach tego podatku mamy zagwarantowane, że w razie choroby zostaniemy przyjęci u lekarza lub do szpitala i otrzymamy należną, acz wynikającą z zasobów finansowych szpitala, pomoc. Wysokość opłacanej "składki" nie ma tu najmniejszego znaczenia. Podatek ten pobiera od nas Instytucja Państwowa, pod groźbą kar różnistych a dotkliwych. Wiem, że z racji zawodu (czyli wielu lat ciężkiej pracy na studiach i potem) stoję po tej stronie średniej, że to ja dopłacam do leczenia innych, a nie mnie dopłacają. Rozumiem pojęcie "solidarność społeczna" i wiem, że nie ma nic wspólnego ze "sprawiedliwością społeczną". Rozumiem, że gdybym zamiast płacić składki do ZUS wkładał je na konto to stać by mnie było na coroczną operację zastawek w sercu lub "balonikowanie", a i tak zostałoby mi na niezłe wakacje. Jednak jako obywatel rozumiem potrzebę wspomożenia tych, którzy są po drugiej stronie średniej. Z drugiej strony jako obywatel Państwa ściągającego ode mnie haracz mam również prawo po pierwsze wiedzieć jak ta kasa jest wydawana i po drugie dlaczego otrzymuję za nią to samo, co Menel Nicniepłacący (niezależnie z jakiego powodu nie płacący). Mam też prawo domagać się, aby moje-nasze pieniądze były wydawane według jakiejś, jasno określonej przez owo Państwo, zasady-umowy. Nie mam wpływu na treść tej zasady, ale chcę ją znać i chcę, by była przestrzegana. Jeśli zatem ktoś wydaje je niezgodnie z tą umową, domagam się od Państwa (jako powiernika pieniędzy) aby jego inne Instytucje - prokuratura i sąd - skopały temu komuś przykładnie tyłek. To jest prosta, jak futerał na cepy, zasada ogólna. Są pytania?
Tyle co do prawa.

Teraz co do emocji. Ty wyciągasz sprawy szczegółowe. Że akurat ta pani doktór to, a ktoś inny tamto. Że zaoszczędziła więcej niż ukradła. Że nie dla siebie. Skarcony przez Jolę, że trzeba więcej o sprawie wiedzieć, nie wypowiadam się. Ale nazywam złodziejem dlatego, że ktoś kradnie, niezależnie czy 500,- czy 5,- złotych i niezależnie czy dla siebie czy dla cioci.

Trochę danych z historii, młodzieńcze. ;-)

Kiedy zaczynałem pracę w moim szpitalu pracowałem na aparacie do znieczulenia wyprodukowanym w 1936 roku w Amsterdamie (firma Loos & Co.) i znieczulałem eterem. D-tubocurarynę zobaczyłem w trzecim roku pracy, przedtem była kapana skolina w kroplówce. Monitorowanie? Dwupalcowo-oczne - dwa palce na tętnie chorego i gały wlepione w co tam było widać spod szmat, czy aby nie siny. Jedyne dwa monitory (tylko ekg) były na sali R, a jedyna dyżurująca tam nocami pielęgniarka zostawiała chorych i szła na blok operacyjny, kiedy trzeba było operować, bo była tylko jedna. Widziałeś Relog w działaniu? Mieliśmy na cały szpital trzy.

Pewnego lata w latach osiemdziesiątych, konkretnie w sierpniu, w moim liczącym 625 łóżek szpitalu zostało DWOJE anestezjologów - koleżanka i ja. Przez cały miesiąc pracowaliśmy na okrągło - 32 godziny pracy, 16 godzin wolne. I od nowa. Mamy pięć sal operacyjnych, trzy zabiegowe i sześć łóżek na OIT. Zdarzało się, że znieczulałem na trzech salach jednocześnie. Byłem nawet z siebie dumny, że tak udało się zorganizować pracę, że nie było wyraźniejszych przestojów.

Polska była kiedyś odbiorcą darów z Zachodu, także sprzętu medycznego. Najgorsze były jednorazowe strzykawki z Anglii. Po dziesiątej sterylizacji tłok zupełnie się rozpadał i były do wyrzucenia.

Zgroza i Har-Magedon, tak? Rany boskie! Kto pozwolił!? Nie widzisz związku ze sprawą pani doktór? A on jest.

Wspólnym mianownikiem tych wszystkich spraw jest - passe moi le mot - obcieranie dupy szkłem.

Bo wy zawsze sobie poradzicie..., bo przecież powołanie..., bo ludzkie zdrowie i życie. I naciągaliśmy sobie dupę za dwadzieścia groszy, żeby jedną strzykawką obsłużyć pięciu chorych, żeby znieczulać na antykach i lekami z demobilu, żeby jeden pracował za dwóch lub trzech. Bo to, wicie, rozumicie, mało pieniędzy, mało ludzi, cza se radzić. Zamiast ten zas...tany system zmieniać, my sztukowaliśmy go własnym ciałem, czasem, zdrowiem psychicznym i kombinatoryką. Młody jesteś, ale może znasz z opowiadań.

Dziś już nie jestem taki pewien, czy wtedy robiłem słusznie. Bo w 1997 roku, zdawało by się nagle i niespodziewanie, wybuchł strajk anestezjologów. I co? Pan Minister Zdrowia i wszelkiej pomyślności nagle(!) znalazł w szufladzie standardy co do ludzi i sprzętu, znalazł pieniądze na realizację tych standardów, i pracowałeś, mam nadzieję, w innym świecie. Bo, qurna, trzeba czasem uderzyć pięścią w stół.

A skutkiem działań takich, jak pani doktór jest to, że nadal nikt nie zajmie się systemowo tymi menelami. Bo po co? Zawsze znajdzie się jakaś dobra dusza, co złamie prawo, wypisze receptę i będzie git. Można nawet na to przymknąć oko (z początku). W końcu co się ciskać o parę groszy? I system pozostaje bez zmian. A gdyby tak, zamiast artykułów o janosikowej dochtórce, w codziennej prasie pojawiały się artykuły o znalezionym menelskim trupie? Tak co drugi dzień, na przykład. Z porządnym dziennikarskim śledztwem, czemu do tego doszło? I z tymi wyliczeniami, które tak dziarsko przedstawiłeś, co taniej, co drożej? I z nazwiskami odpowiedzialnych za to urzędników lub posłów czy innych starostów. Nie ma czasu, kto będzie za tym chodził? Trzeba działać dziś, już. Zgadzam się, paru pacjentów pani doktór umrze zanim coś się zmieni. Ale czy w przeciwnym razie będą żyli wiecznie? Znowu mamy obetrzeć dupę szkłem? Pomagajmy w ramach istniejącego systemu, jeśli system nie działa - zmieńmy system. Może przy takim podejściu zaczniemy bardziej zwracać uwagę na to, co mówią kandydaci w czasie wyborów? Zaczniemy ich potem rozliczać? A nie będziemy stać i narzekać i ignorować system, wyrywając gdzieś tłuste kąski na własną rękę. Czas dorosnąć?

Kiedy się rodzimy nikt nie daje nam gwarancji, że nasze życie będzie radosne, a my zawsze młodzi, piękni i bogaci. Byli, są i będą wśród nas starzy, chorzy, słabi, samotni. I są też społeczeństwa, które dawno wymyśliły co z nimi robić. Są organizacje pożytku publicznego. Chcesz pomóc? Wpłać na ich konto swój**) 1%. One na pewno lepiej go wykorzystają niż Państwo. A ponadto co roku publikują wyniki i rozliczenia finansowe. Nie ma tam marmurów i limuzyn. Możesz sprawdzić, co się z tym procentem stało. I dać więcej, lub dać komu innemu. Mało? Pomóż jako wolontariusz, hospicja czekają. Nie lubisz instytucji? Pomóż komuś w okolicy, sąsiadce, znajomej. Zawsze kogoś znajdziesz.

I będzie to zarówno prawnie jak i moralnie czyste.

_________________________
*) oj, naiwny, naiwny
**) podkreślam swój

wtorek, 24 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa Janosikowej

Awaria trwa nadal. Z tym, że udało mi sie dorwać do kompa i przeczytać, co też piszą znajomi blogowicze.

W ostatnim wpisie Abnegat opisał sprawę dr Rosiek-Koniecznej.
Otóż pani doktór, jako ten Janosik, zabierała NFZ-owi pieniądze i rozdawała biednym. Wypisywała recepty pod hasłem "inwalida wojenny" dla nieuprawnionych, acz biednych pacjentów. Wyłudziła w ten sposób od NFZ ponad 100 tyś. złotych. Sąd umorzył postępowanie ze względu na... niską społeczną szkodliwość czynu.

Abnegat przytacza przykłady ze swego bogatego doświadczenia, ile kosztuje państwo, czyli tak naprawdę nas, zaniedbanie leczenia czy brak profilaktyki powikłań.

Ciekawa jest dyskusja, która wywiązała się pod tym postem. Większość uważa, że pani doktór Janosikowa postąpiła słusznie i słusznie postąpił Sąd, w odniesieniu do umorzenia.

A ja mówię NIE! I to zdecydowane NIE.

Pani doktór, powodowana litością, czy tam jakim innym uczuciem, rozdawała nasze pieniądze po uważaniu. ZUS zabrał komuś świadczenia? To okradnijmy NFZ! Bo to co ona robiła to jest kradzież*). Łatwo jest rżnąć świętego głupa, rozdając cudzą kasę. Zusy, śmusy, enefzety, jedna banda złodziei. No to dalej, złupić ich do cna, a co? Kto ma lepszą pozycję, ten większy kawał im wydrze.

Dla mnie to jest największa krzywda, jaką komunizm wyrządził Polakom. Oduczył nas, a żyje już trzecie skażone tym pokolenie, poszanowania prawa. Zostawił relatywizm. Prawem jest to, co mi się podoba, co mnie wzrusza, co mi pasuje. Co mi nie pasuje, obchodzę szerokim łukiem. Bo przecież prawo to nie my, to ONI, obcy. A obcym wstęp wzbroniony. Kim jest pani doktór, że jej wolno, w tej chwili z przyzwoleniem wysokiej instalacji, oszukiwać i kraść? Czy ja też mogę jak znajdę okazję?

Wszyscy z oburzeniem i niechęcią myślimy o lewych zwolnieniach spędzanych na nieopodatkowanej robocie, w Niemcach na ten przykład. Dreszcze mamy słuchając o rentach kupionych za pieniądze. Wkurzają nas tabuny bomisiów**) w przychodniach, sanatoriach, aptekach. O ubezpieczeniu rolników nawet nie wspomnę.

A równocześnie pochwalamy janosikowstwo i jawne oszustwo w imię... no, właśnie, w imię czego? Janosik zbój był łokrutny, mordował i gwałcił, ale przeca taki kochany był chłopczyk... Czym różni się wyłudzona recepta od wyłudzonej renty? Czy od dzisiaj zgodzimy się wspólnie płacić rentę Maciascykowej, której (za parę tysięcy) doktor Franek wypisał papiery na rentę, bo bidula przeca, stary pije, a czworo maleństwa mają w domu?

Wyrok sądu jest legitymizacją kradzieży wspólnych pieniędzy na potrzeby jednostek, które arbitralnie zostały wybrane przez kogoś, kto pośrednio mógł z tych pieniędzy uszczknąć.

green_emili pisze: "A co do leku i refundacji- zobacz jak żyła Anka bez Tysabri i dlaczego bawimy się w zbiórkę."

No właśnie, dlaczego? Nie łatwiej byłoby gdzieś ukraść? Nie szło podstawić lewego kombatanta, wystawić fałszywą receptę? Jakoś bardziej Ci po drodze zorganizować zbiórkę, czyż nie?

Ja nie chcę bronić systemu, urzędasów, głupoli zza biurek. Ale prawo jest prawem tylko wtedy, kiedy jest przestrzegane. Inaczej powieśmy kodeksy w kiblu, grube są, to na długo starczą. Proponuję zacząć od kodeksu drogowego. Zielone, czerwone, żółte, jazda, jak kto chce. Tylko potem nie narzekać!

Są, coraz popularniejsze także i w Polsce, organizacje pozarządowe. Są grupy pomocy. Te trzeba wspomagać, przez nie wywierać naciski na parlamentarzystów, a przez nich na tworzenie prawa. Tak działają społeczeństwa obywatelskie. Nie poprzez lekceważenie i relatywizację prawa, ale przez jego zmienianie tak, żeby służyło temuż społeczeństwu.

Kto z was był i kiedy na spotkaniu z posłem waszego okręgu, nie ważne z jakiej partii? Kto napisał do jakiegoś posła list, zebrał podpisy pod inicjatywą obywatelską? Nie wolno sankcjonować postępowań bezprawnych. Bo jeśli ona mogła i nic, to czemu ja nie mogę? Gdybyż chociaż sąd rozpatrzył sprawę, przeprowadził rozprawę i uznał panią doktór winną, a potem pomanewrował karą, to było by co innego. Ale umorzyć? To znaczy - nie ma sprawy. Można kraść, byle publiczne pieniądze. Od prywatnych wara!

_____________________________
*)Dobra, wyłudzenie, ale dla prostoty przyjmijmy, że kradzież.
**) dla niezorientowanych, określenie pochodzące od pierwszych słów tych potworków: "bo mi się należy."

sobota, 21 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa awarii technicznej

Niestety, Siły Wyższe stanęły mi na drodze. Straszliwa awaria rozłożyła mój laptop i powędrował on do serwisu. Z tego powodu tego weekendu wpisów nie będzie. Bardzo przepaszam i obiecuję się poprawić.

czwartek, 19 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa krwawa jak mało kiedy

Duży szpital, zwany Dwie Wieże, bo architekt z braku miejsca w poziomie wyciągnął ku niebu dwa czternastopiętrowe wieżowce położony był na południowo-wschodnich rogatkach miasta. Mając do obsłużenia prawie trzy hrabstwa zmuszony był do pracy w dniach zazwyczaj wolnych, czyli w soboty i niedziele. Szczególnie oddziały operacyjne, które poza tym, że dyżurowały na ostro, w weekendy odrabiały to, czego z planu nie zdążyły zrobić w tygodniu.

Na jednej z licznych sal operacyjnych chirurgii dziecięcej trwa właśnie zabieg. Półtora roczny dzieciak, chłopczyk jak malowanie, patriotycznie rudy, ma przykrótką jedną nóżkę. Podjęto zatem decyzję, żeby mu tę nóżkę operacyjnie wydłużyć. U takiego małego obywatela jest to robota precyzyjna, ale potem, w procesie wzrostu, kość się nadbuduje i problemów nie powinien mieć. Chyba, że...

Chłopczyk jest synem Świadków Jehowy. Jest ich w Prowincji spora grupa, nawet parę razy mnie odwiedzili. Natychmiastowe przejście na najczystszy polski uratowało moje niedzielne przedpołudnia. Rodzice zażyczyli sobie kategorycznie, aby nie przetaczać dziecku krwi, ze względu na przekonania religijne. Stosowny wpis został popełniony w historii choroby i podpisany przez oboje rodziców i konsultanta-ortopedę. Z tym, że jak na całym świecie, konsultant w dyżurce zwanej common room obgląda rozgrywki Gealic Football*), zapijając każdą akcję kawą, a operuje któryś z jego asystentów. Dla rozjaśnienia sytuacji dodam, że asystent ów jest beżowy. Oznacza to, że ambicje ma dużo większe niż wiedzę i umiejętności. Dlatego też, napotkawszy na trudności techniczne, zamiast zawołać o pomoc, złapał się za ciężki sprzęt budowlany i rozpoczął ciesiółkę, co skończyło się rozszczepieniem kości udowej na wiórka oraz wydarciem żywcem dziury w tętnicy udowej. Jak sikło! Ja pie... wam mówię... To był sik, co ma wszystkie siki pod sobą! Konsultant przygnał prawie odrywając się od ziemi, wskoczył w fartuch, dwie pary rękawiczek, bo myć się nie miał czasu i rozpoczął nerwowe próby odszukania najpierw tętnicy udowej, a potem dziury. Krzyczał coś w międzyczasie do beżowego i tu ze wstydem się przyznam, że chyba oglądałem nie te filmy, co powinien oglądać szanujący się inteligent, bo co nieco rozumiałem (i dlatego, że rozumiałem, nie napiszę co to było, zresztą nie warto, bo albo konsultant przesiąkł do cna poprawnością polityczną, albo ukejczycy nie mają za grosz wyobraźni i fantazji).

Tak to jest, jak się pracuje w zespole, że jak jest kłopot, to mają go wszyscy. Pozostawmy zatem obu chirurgów po ich stronie zielonej przegrody, zwanej barierą krew-mózg i zajrzyjmy do anestezjologa, któren zaczął się jak w ukropie zwijać, żeby te nożowniki miały jeszcze kogo operować. Póki się dało lał płyny obojętne i krwiozastępcze, ale kiedy z rany zaczęła się lać różowa woda nie zdzierżył i zawrzasnął o krew.

Natychmiast nursa towarzysząca na sali (bo o pielęgniarkach anestezjologicznych to tu nie słyszeli) ze świętym oburzeniem na twarzy własnem ciałem zasłoniła dostęp do telefonu, bo przecież rodzice zakazali pod groźbą klątwy. Pozostałe trzy rozpoczęły dyskusję, że może jednak zadzwonić do rodziców i zapytać. Któraś przypomniała sobie, że widziała ich w korytarzu na oddziale, kiedy była po dziecko. Któraś zasugerowała, że na pewno się nie zgodzą.

- Krwiii! wył anestezjolog jak ranny łoś i nie wiadomo było czy chodzi mu tylko o tę dla małego czy też chce utoczyć ze sióstr juchy, bo dyskusja robiła się coraz bardziej zaciekła, ale nie prowadziła do niczego praktycznego. W desperacji postawił mnie, abym bronił twierdzy, a sam wybiegł gdzieś myląc pogonie. Wrócił po chwili taszcząc dwa worki uniwersalnej krwi i osocze. Takie zapasy są tu na większości bloków operacyjnych, bo zamówić i dostać krew na cito nie jest łatwo, a już na pewno nie cito. Nursa towarzysząca dostała na ten widok piany, ale, że nic zrobić nie mogła (chyba tylko bić się z lekarzem) z gestem Piłata umawającego ręce wyszła z sali. Podejrzewam, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że poszła napisać Raport o incydencie klinicznym.

Dzieciak przeżył dzięki przetoczonej krwi. To pewne. Nie znam dalszych losów jego ani jego nogi. Ale sprawa miała dalszy ciąg dla anestezjologa. Rodzice złożyli skargę do Rzecznika Praw Obywatelskich, Rady Nadzorczej szpitala, policji, prokuratury i bugwi gdzie jeszcze, że podeptano ich rodzicielskie prawa i wolność przekonań religijnych. Przegrali wszędzie.

Ciekawostka i jednocześnie zagadka: anestezjolog też oberwał. Proszę w jednym zdaniu odpowiedzieć za co. Czas - trzy dni. Czekam.

Napisałem tę notkę po notce o moich wątpliwościach co do praktycznego zastosowania Moralności i Postępu w medycynie. Jedna z czytelniczek (pozdrawiam, szkoda, że anonimowo) zostawiła komentarz, który przypomniał mi o opisanej sytuacji.

NIE jest moją intencją porównywanie jej sytuacji z jakąkolwiek inną. Nie znam szczegółów, to było po prostu na zasadzie skojarzenia.

W opisanej przeze mnie sytuacji rodzice przegrali, bo Sąd stwierdził, że nie mają prawa robić ze swego dziecka męczennika (użyto w sentencji słowa martyr). Mało tego. Sąd rozciągnął swoje stanowisko na wszystkich innych związanych z dzieckiem. Nikt nie ma prawa robić z niego męczennika. Rodzice, dziadkowie. Ale też lekarze i pedagodzy, na przykład.

Właśnie. Jak bardzo rodzice są "właścicielami" dzieci? Jak daleko ich zdanie należy respektować, w którym miejscu powiedzieć 'basta'? Czy można bezgranicznie zaufać miłości rodzicielskiej i wierzyć, że rodzic zawsze i bezwzględnie chce dla swojej pociechy dobra? Jak to "dobro" zdefiniować, kto ma to zrobić, kiedy i na jakiej podstawie? Wolę i decyzje matki czy ojca uznać za wiążące bezapelacyjnie? A co powiedzą na to dzieci wykorzystywane, katowane, poniżane psychicznie i fizycznie we własnych domach? Bite, głodzone, gwałcone, pozbawione nadziei?

Mamy Prawo. Tylko czy nadąża ono za codziennością? Czy prawo pozbawione podbudowy moralnej jest skuteczne, czy też zadaje ciosy na ślepo, równomiernie broniąc i krzywdząc? Ile czytaliście historii o odebraniu praw rodzicielskich tam, gdzie działo się to z krzywdą dzieci?

Gdzie jest granica? Wie ktoś?

Wpadnijcie jeszcze.


______________________
*) bardziej przypominający rugby niż piłkę nożną

środa, 18 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej matury

Jarek był normalnym chłopcem. Jak inni jeździł na rowerze, grał w piłkę, spotykał z dziewczyną. Dobrze się uczył, pomagał rodzicom w gospodarstwie. Duże nie było, więc i praca nie odciągała go od normalnych rozrywek osiemnastolatka.

Jednak pewnego dnia, kiedy pomagał mamie plewić w ogródku, poczuł tępy ból w lewym udzie. Rozmasował, bo to pewnie przykurcz od niewygodnej pozycji. Przeszło. Z tym, że wróciło. Następnym razem w czasie meczu. Długo się bronił, żeby nie zejść z boiska. W końcu dał za wygraną. Ból był coraz silniejszy, a grali o przysłowiową czapkę gruszek. Do rana ból minął. Powracał jednak stale, za każdym razem silniejszy i na dłużej. Wracał zwłaszcza po wysiłku, ale też zakradał się niepostrzeżenie nocą, budził ze snu. Przestał bać się ibuprofenu i aspiryny. Doktor najpierw zlecił silniejsze leki przeciwbólowe, potem dołączył antybiotyk, a jak to nie pomogło kazał zrobic rentgena. Po tym rentgenie było Centrum Onkologii w Krakowie i leczenie. W tym leczeniu najgorsze było to, że nogę trzeba było uciąć. A nie był to koniec - bardzo, bardzo nieprzyjemne było leczenie potem. I nieskuteczne. Kolejne amputacje. Lewe przedramię. I chemia, od nowa.

W końcu Jarek wrócił do domu. Osiemnaście lat. Bez nogi, bez ręki. Z guzem, który rósł i siał komórkami raka po całym ciele. Rower kurzył się w szopie. Piłka leżała gdzieś w kącie podwórza. Tylko dziewczyna przychodziła. W każdym razie tak długo, jak długo chciał z nią rozmawiać. A potem były trzy miesiące ciemne, jak jesienna noc nad Galicją. Najpierw szarość i słota, a potem wszyscy przygotowują się do Bożego Narodzenia. Zmrok zapada wcześnie, wiatr huczy za oknem, a ty zastanawiasz się, czy to co słyszysz to dzwonki u sań czy Ponury Żniwiarz ostrzy kosę.
Byłem u niego wtedy po raz pierwszy. Smutny, zaszyty w swoim pokoiku na pięterku, ciasnym, wykrojonym z jakiegoś dawnego stryszku. Pogadaliśmy o objawach, zaproponowałem postępowanie, podrzuciłem parę pomysłów ułatwienia mu życia. Miał wspaniałych rodziców. Rozmawiali otwarcie o tym, co ich męczyło, trzeźwo oceniali sytuację, kiedy trzeba prosili o pomoc. Mało zbędnych łez i użalania się nad soba. Zapytałem Jarka czego oczekuje. To takie moje standardowe pytanie. Żeby to co robię było nie tym, co wyczytałem w książkach, ale tym czego chory naprawdę potrzebuje. Nie zrozumieliśmy się. Mój błąd, powinienem dokończyć "ode mnie". Bo Jarek odpowiedział: "chciałbym zdać maturę".

Zdawało mi się, że jestem niezatykalny. Źle mi się zdawało. Zatkało mnie. Chciałem zawołać "chłopie, masz pół roku życia przed sobą i pół roku do matury, chcesz cały ten czas poświęcić nauce? I po co?". Powiedziałem, oczywiście, profesjonalista: ależ oczywiście, Jarku, to wspaniały pomysł.

Twardy był. Mieliśmy, jak można było oczekiwać, lepsze i gorsze okresy. Sięgnąłem nawet po pomoc Tygryska, naszej pani psycholog, która odwiedzała Jarka sama lub razem ze mną. Dużo mu pomogła, odblokował się i nawet zaczął znowu przyjmować tę pannicę, która, o dziwo, nie zrezygnowała z wizyt.

Maturę zdawał przed specjalną komisją w domu. Na wyniki trzeba było czekać. Słabł coraz bardziej. Nie zgodził się na paliatywną radioterapię w Mieście, nie chciał wyjeżdżać z domu. Ostatnie wyniki matury, zdanej na wysokim poziomie, dostał na dzień przed śmiercią. Trzeba było widzieć tę radość i dumę z jaką pokazywał mi papiery z komisji. A następnego dnia telefon, że już nie trzeba przyjeżdżać...

Miał raka, na którego umarł. Ale żył do końca tak, jak jego rówieśnicy. Oni na boisku gonili za piłką, on grał w jakieś FIFA 2000 na komputerze. Oni gonili się po polach i lasach, on strzelał potwory w Quake III. Oni spotykali się z dziewczynami, on miał swoją, która przychodziła pogadać. Oni zdawali maturę, on też zdał.

Żył. Rak był w nim, ale jakby obok, na zewnątrz normalnego życia. Nie pozwolił, aby stał się czymś, co zmieni jego życie, odbierze mu sens, wartość, kolory. Nawet jeśli położył do łóżka ciało, nie położył tam Jarka.
Dla mnie jest przykładem mówienia życiu - wiem, twoja decyzja jest ostateczna, ale póki co, ja sobą rządzę.

Wpadnijcie jeszcze.

wtorek, 17 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnych drgawek

Jeden z dyżurów w szpitalu na Wyspie Katarzyny. Wieczorem przywieźli młodego człowieka po wypadku motocyklowym. W Ukeju można prowadzić po wypiciu alkoholu. Przeliczając na dorosłego człowieka normalnej budowy dwie pinty piwa do kolacji można bezpiecznie wypić*). Tutejsza młódź przelicza to jak każda młódź po swojemu, więc czasem cztery czy pięć równa się dwa. Chłopczyna przywalił w coś głową, co jest typowym urazem motocyklistów i teraz dochodził do siebie na ICU. GCS miał 9-10, nie wiadomo czego było w tym więcej: urazu czy piwa.

Koło północy zadzwoniła po mnie pielęgniarka.
- Przyjdź zaraz, bo on ma drgawki.
Poważna sprawa. Drgawki po urazie głowy mogą być wstępem do transportu do Belfastu i zaglądnięcia chłopczynie do rozumiu. Ruszyłem tedy ostro, trza życie ratować.
Skoszarowani byliśmy, dyżurni, w baraczku, całkiem przyjemnym zresztą, nieopodal szpitala. Najgorsze zawsze było wyjście z ciepłego mieszkanka i przebycie szybkim truchtem parkingu dzielącego baraczek od głównego budynku. Zawsze tam wiało, padało i było zimno. Z miłym uczuciem ogarniającego ciepła wchodziło się do szpitala. Może o takie podświadome konotacje chodziło autorom?

Tym razem po wejściu na ICU jakoś nadal czułem zimno. Czyżbym przemarzł tak bardzo? Nie, chyba niemożliwe, ale ciągle czuję jakiś cug ciągnący po halterach. Patrzę na naszego młodzieńca. Drgawek nijakich nie widzę, natomiast telepie go jakby febra.
- Co tu tak zimno? pytam.
- Bo on ma goraczkę, to go chłodzę.

Jasne, kolejny gajdlajns. Jeśli pacjent ma goraczkę najpierw obniżamy ją metodami fizycznymi. W tłumaczeniu na język praktyczny: rozbieramy do majtek, odkrywamy i otwieramy na oścież okno. W końcu listopad, musi zadziałać. Jeśli ma dreszcze wołamy anestezjologa, że chory ma drgawki. Wtedy anestezjolog go zwiotczy, zaintubuje i podłączy do respiratora. W wyniku tych jakże skomplikowanych działań chory przestanie mieć dreszcze i z powodu braku produkowania ciepła - schłodnieje. Tyle teorii. Bo w praktyce przylazł jakiś bosonogi lekarz ze stepów Azji i...

- Zamknij to okno i go przykryj - mówię.
- Nie, bo ma goraczkę. I drgawki.
- Nie ma drgawek, tylko dreszcze, bo mu zimno.
- Drgawki ma. I ty musisz go zaintubować.

Zawsze szanowałem pielęgniarki**). Mam świadków. Ale żeby mi jakaś błękitna mówiła, że "musisz", kiedy nie ma wskazań, to już za dużo nawet jak na mnie.

- Nie muszę. Zamknij okno i przykryj go kocem.

Z półmroku nocnego ICU wychynęły dwa sztylety jej spojrzeń. Niedoczekanie twoje, zdawały się mówić.

- Bo zadzwonię do konsultanta. Rozpaczliwa próba zmuszenia mnie do poddania się jej woli przez zastraszenie. I mój radosny uśmiech.
- Dzwoń. Tomasz ma dyżur.

Nie jestem pewien czy to, co usłyszałem było jękiem zawodu, czy może wiatr za oknem tak zawodził. Generalnie miły ze mnie facet. Zabijam tylko w obronie własnej.
- Zrobimy tak - mówię. Jest 23:40. Przykryjesz go kocem i zamkniesz okno. Ja tu będę stał razem z tobą. Jak do północy będzie miał drgawki to go intubuję, jak nie, to zostaje jak jest, ale nie otwierasz okna.

Każdy, kto pracował w RP w szpitalu, przyzna, że negocjowanie z pielegniarką sposobu postępowania z pacjentem, jest czymś, o czym nigdy nie słyszał, nie mówiąc o tym, żeby to widział. I to świadczy o mojej szamanskiej zdolności do adaptacji w niesprzyjającym środowisku.

Zamknęła okno, przyniosła koc. Usiedliśmy na stoliku, bo fotel był tylko jeden i żadne z nas nie zdecydowało się go zająć. Zresztą, ze stolika lepiej było widać. Chłopina się powoli uspokajał. Drżenia przeszły, oddech zwolnił i wyrównał. Za dziesięć północ. Widzę katem oka, jak kobita obok cuś tam skrobie tak, żebym nie widział. I dfobrze. Niech notuje zmiany, będzie dowód. Tętno pacjentowi zwalnia do normalnego. Super. Północ. Żadnych drgawek, żadnych zaburzeń oddychania czy krążenia.

- Dobra - mówię do nursy. Ma jeszcze drgawki?
- Nie ma. Zmięła kartkę z zapiskami i wrzuciła do kosza.
- Mogę iść?
- Możesz.

Gdybym miał ją zaraz zgwałcić w ciemnej uliczce i po rzuceniu nią o ziem i zdarciu sukni zapytał "czy mogę", jej "możesz" miałoby chyba więcej ciepła.

W tej chwili z sasiedniego boksu zawołała ją koleżanka. Miała podać swojemu pacjentowi jakiś lek i potrzebowała świadka, że podaje to co trzeba. Moja nursa wyszła. Pełen wewnętrznej dumy, że jednak się nie dałem ruszyłem i ja ku wyjściu. Jednak po dwóch krokach zawróciłem i wyciągnąłem z kosza jej zapiski. Szaman musi być dobrze poinformowany, a czasem to co zniszczone zawiera więcej informacji niż to, co na wierzchu. Poza tym dobre wychowanie na Klossie i Stirlitzu robi swoje.

Clinical Incident Report... On the day of ...***)

Żmijowe plemię. No, ale jednak wyrzuciła.

Wpadnijcie jeszcze.

______________________
*) jak wszystkie wyliczenia statystyczne sa to wartosci przykladowe i jakakolwiek zbieznosc z rzeczywistoscia jest calkowicie przypadkowa i niezamierzona. Po alkoholu prowadzic sie nie powinno! niezaleznie od obowiazujacych przepisów.
**) czas przeszly, bo to bylo w Polsce
***) /ang./ Raport o incydencie klinicznym. W dniu... - typowy poczatek donosu na doktora.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego odszkodowania

Szpital zapłaci odszkodowanie za uratowanie życia dziecku.

Wiadomość z wczoraj tutaj. Dla nas szok. Wystarczy przeczytać komentarze.
Anioły i mordercy.

Lekarze stwierdzili nieprawidłowości w tętnie płodu. Kiedy dziecko urodziło się, nie oddychało, a jego serce czynnościowo znajdowało się w stanie zatrzymania krążenia*). Zabiegi reanimacyjne trwały około 40 minut. Przywrócono krążenie, pewnie oddychanie. Siedmioletni dziś Michael jest ciężko upośledzonym umysłowo i fizycznie dzieckiem.

O podobnej sytuacji nauczają na tutejszym kursie ratowania żyć ALS. Idący ulicą człowieczek nagle upadł. Akurat przechodził mimo jakiś wolny od zajęć doktór. Pchnięty niewytłumaczalnym impulsem ratowania innych rozpoczął czynności reanimacyjne, równocześnie ktoś z mobila wezwał karetkę. Karetka przyjechała, radośnie kontynuowała działalność doktora, któren pełen poczucia dobrze spełnionego obowiązku oddalił się do domu. Niestety, z pacjenta pozostało warzywo. I rodzina oskarżyła owego doktora, bo gdyby on nie rozpoczął akcji reanimacyjnej, to pacjent z godnością udałby się do przodków, a nie wegetował za ciężką kasę w ośrodku dla przetrwałych**).

Kto miał rację wtedy? A kto ma ją dziś? Czy liczy się ilość "życia"? A może ważna jest też jakość?

Dawno temu było proto. Żyje. Nie żyje. Pomiędzy tym cienka, niech będzie że czarna, kreska. Potem pojawiła się współczesna medycyna. Sztuczne oddychanie mniej lub bardziej skuteczne. Zewnętrzny masaż serca. Prąd. Leki. Intensywna terapia. Nadal skuteczność reanimacji jest niewielka, kilka-, kilkanaście procent, ale jest to przecież dla kogoś 100% żyjącego dziecka, męża, matki. Cienka czarna linia zaczęła się poszerzać. Zamieniła się w spory obszar pomiędzy życiem a śmiercią. Czerń kreski rozmyła się w szarość.

Wiemy już, że nie umieramy w całości 'na raz'. Najpierw umiera mózg. Po pół godzinie serce. Jakieś dziesięć minut po nim nerki. Chrząstka żyje jeszcze dwa dni. Stąd wzięły się przerażające legendy, że zmarłemu rosły włosy. Stąd też wzięła się transplantologia, a przynajmniej jej część.

Jeśli w czasie, kiedy umierający przebywa w "szarej strefie***)" zapewnić prawidłowe utlenowanie krwi i dostarczanie odpowiednich składników pokarmowych, narządy można utrzymać przy życiu, mimo, iż mózg przestał funkcjonować. To może trwać latami, jak wykazują doświadczenia z Włoch (np. Eluana Englaro) i USA. I liczni ludzie żyjący z przeszczepami, mimo, że ich "poprzedni właściciel" dawno już nie istnieje.

Takich szarych stref jest w medycynie więcej. Wszędzie tam, gdzie ludzkie życie spotyka się z nie-życiem. Na początku i na końcu.

Aborcja. Czy niezapłodnione jajo jest potencjalnie człowiekiem? A plemnik? Czy baca łonanizujący się do strumienia na prawdę posyła dzieci na kolonie nad morze? Kiedy zlepek komórek staje się odrębną istotą, z akcentami na odrębną i istotę? A in vitro? Wybieramy spośród sześciorga ludzi czy spośród sześciu komórek? W Ukeju uznaje się bardzo starą zasadę - jeśli "to coś" w macicy nie jest zdolne do samodzielnego życia pozałonowego, nie jest człowiekiem. Dlatego aborcję można przeprowadzać do 22 tygodnia ciąży. Co będzie, jeśli nauczymy się utrzymywać płody przy życiu poniżej 22 tygodnia?

Technika i Umiejętność, dwa rącze ogiery postępu, rwą w oszałamiającym galopie do przodu. Na bok, śledzie! Nauka jedzie. Zdysocjowały już życie (wewnątrzmaciczne) i zdysocjowały śmierć. Za nimi kuśtykają, kaszląc i posapując, zagubione w mgłach szarych stref, staruszki Etyka i Moralność. Dystans między nimi wzrasta z każdym rokiem, z każdym nowym odkryciem. Spod końskich kopyt zamiast krzesanych skier lecą pytania. O życie, śmierć, bogów, sens tego wszystkiego.

Dlatego tylu mamy wokół nawiedzonych, do których przemawiają bogowie, tych, którzy wiedzą z niezachwianą pewnością i pouczają innych. Chcą wrócić do prostej, czarnej kreski. Może dlatego ubierają się na czarno?

Nie zgubcie się. Ale też nie bójcie się szukać własnej drogi.

Wpadnijcie jeszcze.
____________
*) prawidłowe tętno noworodka to 140 ud/min. Tętno poniżej 80 ud/min uważa się za zatrzymanie krążenia.
**) to tylko potwiedza stare szamańskie przysłowie: Nie ma takiego dobrego uczynku, który nie zostałby wcześniej czy później przykładnie ukarany.
***) to nie ta "szara strefa" o której najgłośniej

niedziela, 15 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego donosu

Dyżury, złaszcza te pierwsze, w Ukeju spędzałem w napięciu, przeglądając różne wytyczne i opisy procedur. Każdy dzwonek telefonu przyprawiał mnie o szybsze bicie serca, nie dlatego, że "co to może być?" tylko "co ona do mnie mówi?"

Jak żywa stała mi w pamięci opowieść kolegi anestezjologa, któren wyjechał był do Niderlandów na sześciotygodniowe saksy. Otóż drugiego dnia pobytu dostał on telefon, że bardzo proszą go o znieczulenie na bloku operacyjnym im. tu niesamowity bulgot z nieprawdopodobnym zestawieniem głosek*) o godzinie 21:00. Nazwa zabrzmiała w telefonie w taki sposób, że kolega nie do końca był pewny, czy wie, o którą salę chodzi. Zaczął więc konstruować pytanie, ale zanim udało mu się przypomnieć sobie, jak po niderlandzku brzmi "Obawiam się, że nie do końca panią zrozumiałem..." milusia panienka już zdążyła odłożyć słuchawkę. Popędził więc o 20:45, żeby się nie spóźnić, jak mu się wydawało w kierunku sali o nazwie podobnie brzmiącej i... ciemno, głucho, nikogo. Porozglądał się więc wokoło, nerw go szarpał straszny, że pomylił sale, rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć z jednej strony**) ów bulgot, z drugiej strony plan szpitala i dopasować jedno do drugiego. Patrzy na zegarek - 20:55. Dalej wkoło ciemno. Nerw coraz bardziej go szarpie. Gdzie tu pędzić? Kogo pytać? I jak zapytać, kiedy nie umie powtórzyć czego szukać? Zegarek! 20:57. Rany boskie! Jak nic wyleją, a przedtem (i potem) będą się śmiać, że Polaczek się zgubił w holenderskim szpitalu. Zgroza! 21:00! I nagle...

FIAT! Niech się stanie światłość! Zajarzyły świetlówki, drzwi otwarte, wózek z chorym wtacza się wraz z personelem (tzn. personel się nie wtacza). Jedziemy z tym koksem! Kiedy już było po zabiegu, kolega złapał oddech, uspokoił rozedrgane nerwy, to przyznał się do swoich nerwów przez piętnaście minut. Ogromne zdziwienie? Za piętnaście dziewiąta? Po co? Umawialiśmy się na dziewiątą. I o dziewiątej wszyscy byli na miejscu. Po co wcześniej?

Ja miałem trochę więcej szczęścia. Lud irlandzki miły jest i wie, że są na tym pięknym świecie ludzie, którzy go nie rozumieją. Zgodnie z naukami wyciągniętymi z filmów (w całym Wszechświecie, jeśli ktokolwiek cię nie rozumie, należy mówić po angielsku po prostu głośniej i wolniej) mówią powoli. Telefon zadzwonił o dwudziestej trzeciej. Panienka poprosiła w tutejszym narzeczu, żebym przyszedł i rzucił okiem na pacjentkę na chirurgii. Poszłem***).

Dziewczę lat około trzydziestu, typowa kandydatka do wycięcia pęcherzyka żółciowego. Leży spokojnie na łóżku, wokół którego kłębi się nerwowo kilka pielęgniarek.
- W czem rzecz? pytam.
- Ano, pacjentka śpi.
- Generalnie to chyba nic zdrożnego o tej porze? Nawet fajnie, będzie wypoczęta na rano.
Kłąb się bardziej skłębił, nerwowość jakaś zaiskrzyła, widać, że z mojej odpowiedzi niekontente. Jedna wyrwała się z kręgu, dopadła pacjentki i nuż ją klepać po dłoni.
- Janet, Janet. How are you? /Jak się czujesz?/
Janet otwarła oczki, spojrzała dość sennie i udzialiła odpowiedzi: very well /bardzo dobrze/.
Wyraz jeszcze większego niukontentowania pojawił się na twarzach pielęgniarek i natychmiast próbowały ją zagłuszyć.
- Ona przecież nieprzytomna jest.
- Jakżeż nieprzytomna, kiedy odpowiada i to sensownie?
- Musisz ją wziąć na intensywną. Bo my się z nią nie możemy dogadać.

Aaaa! Tum was czekał z mokrą ścierką! To o to chodzi!
- Ale mam pełny skład. A poza tym nie widzę powodu.
Jedna zniknęła za przepierzeniem, reszta na wyprzódki, że nieprzytomna i zaraz mam ją zabrać.
- No jak nieprzytomna, kiedy nie? broniłem się ze wszystkich sił.

Przyszedł dyżurny chirurg, SHO, czyli młodszy, jakiś beżowy, który wolał nie dyskutować i wtrącał tylko pojedyncze "oczywiście" i "tak" nie zwracając uwagi kogo w danym momencie popiera. Pojawił się SHO z interny, bo skoro pacjentka jeszcze nie operowana, to może da się cuś ukręcić z interną. Zwlókł się starszy dyżurny chirurgii, staff grade jak ja, ponad dwumetrowy Litwin, wysłuchał babskiego rejwachu i zadecydował, że jego kolega z Polski ma rację. Jakby kij wsadził w mrowisko. Rój rozpoczął od nowa kłębienie się wokół pacjentki, potrząsanie za rękę i pytania "jakże ci?" przybrały na częstotliwości, wrogie spojrzenia pod moim adresem były tak ostre, jak posypane tłuczonym szkłem. Na całe szczęście dla mnie rzuciły się na "swojego" doktora, tak, że miałem czas przejrzeć w spokoju dokumentację i znaleźć przyczynę tajemniczej senności. Otóż, mój kolega, Tomasz, wizytując przedoperacyjnie chorą, zalecił jej lek nasenny na noc. Ponieważ wierzy w uzdrawiającą moc snu, dał jej górną dawkę. Jakoś umknęło jego uwadze, że pani ma astmę i bierze na nią leki, które nasilają działanie leków nasennych. Oba zażyte wieczorem dały obraz, jaki przyszło nam podziwiać. Wpisałem co uważałem, zleciłem podanie odwracacza, powoli, frakcjonowane dawki, w kroplówce, żeby nam pacjentka jednak spała, ino mniej i poszedłem do siebie zostawiając Litwina i beżowego na pastwę NHS'u.

Moja radość, że tak ładnie mi poszło trwała tylko godzinę. O północy kolejny telefon wezwał mnie na chirurgię. Poczłapałem, bo czytanie o procedurach w NHS ma cudowne właściwości nasenne. Niebieskie ptaki znowu krążyły wokół łóżka pacjentki, co rusz któryś przysiadał klepiąc ją w dłoń i pytając z troską, jakże się ma.
- Co teraz? zapytałem łagodnie.
- Dalej śpi. Musisz ją zabrać na intensywną.
- Nic z tego. Mam komplet, a poza tym nadal nie widzę powodu.
Tym razem napad był frontalny i bezlitosny. We trzy naraz rzuciły się na mnie nie dając mi dojść do głosu. Ratunek przyszedł z niespodziewanej strony. Czwarta, co zniknęła za przepierzeniem, wyszła za chwilę i zaczęła dawać znaki pozostałym, żeby dały spokój. Jak na chwilę przycichły potwierdziła, że mam komplet (zdążyła zadzwonić) i że najlepszy mój pacjent jest dużo gorszy od tej ich Janet, tak, że wymiana nie wchodzi w grę. Trochę napięcie opadło, ale nie mogły tak przegrać bez walki.
- A ja słyszałam jak tu szedłeś. - wystartowała jedna. Ja pracowałam w Australii i RPA. Tam, jak się wezwało anestezjologa to on biegł, a ty tak powolutku...
Do bzdetów nie biegam, z zasady. Ja też nie zamierzałem poddać się bezkrwawo.
- Pracowałaś w Australii i RPA, świetnie. A czytać umiesz?
- No... umiem... - takiej jazdy po bandzie się nie spodziewała. Tutejszy doktór bałby się oskarżeń o niestosowne zachowanie, molestowanie, poniżenie, wyszydzanie. Ja byłem wtedy jeszcze naiwny.
- To dlaczego nie przeczytałaś moich zleceń i nie wykonujesz poleceń? - oj, naiwny, naiwny, naiwny, dziecko w kwiecie sił. Zdwało mi się, że pielęgniarki, jak w Polsce, wykonują zlecenia wpisane w kartę. Otóż nic właśnie! Chyba, że wpisze konsultant. Inne zlecenia to tylko sugestie, ewentualnie materiał do przemyśleń i dyskusji w dyżurce pielęgniarskiej, nic więcej.
- Bo ty tam napisałeś takie lekarstwo, co ja go nie znam! - przygwoździć mnie chciała.
Podszedłem do szafki z lekami i mówię: otwórz. Otwarła.
- Tu leży, proszę. Wyjąłem pudełeczko. Krew najpierw napłynęła jej do twarzy, potem spłynęła w dół, na szyję i pewnie gdzieś na dół, nie wiem. W oczach czaił się mord. Zdecydowanie.
- Ale ty go kazałeś w kroplówce! Kiepska obrona. Widzę, że garda opada nieco, więc unik, zwód i cios z prawej.
- BNF****) ma? Ma. Pokaże. Pokazała.
- Tu proszę jest opisana cała metoda, którą ja napisałem w zleceniach. Ponawiam pytanie: czytać umie?
Zawiesiwszy to pytanie w powietrzu jak miecz Damoklesa poszłem*****) do siebie.

Do rana był spokój. Zbudziłem się wcześnie, świt był śliczny, mroźny, ale słoneczny. Po małej kawce zacząłem się zastanawiać, co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem. Dyżur kończę o dziewiątej, mam dwie godziny dla siebie. I mnie, jak Abnegatowi, pojawiają się czasem avatary. Tym razem był to ktoś z dalekiej przeszłości, ktoś mówiący o lenistwie.

Pewnego razu w więzieniu spotkało się pod celą dwóch osadzonych.
Za co siedzisz? Za kradzież, a ty? Za lenistwo. Coś ty, za lenistwo wsadzają w tym kraju? Tak. Jakże to było? Było przyjęcie, a na nim alkohol. I taki facet, co opowiedział dowcip polityczny. To ja też. To on lepszy. To ja jeszcze lepszy. To on cięty. To ja jeszcze bardziej. A po przyjęciu poszedłem do domu. I myślę: zadzwonić do SB? Ee, napity jestem, trzecia w nocy... rano zadzwonię. A on się nie lenił.


Wyjąłem więc papier, wsadziłem do drukarki i popełniłem pierwszy w życiu donos. Że ja, anestezjolog z Polski, jestem rozczarowany i zdegustowany pracą pielęgniarek z oddziału chirurgii, które nie dość, że zawracają d..ę bzdetami, to w dodatku nie znają leków stojących w szafce na oddziale i nie potrafią ich prawidłowo zastosować (co stanowi zagrożenie dla pacjentów) oraz nie wykonują poleceń (co tym bardziej stanowi zagrożenie dla pacjentów), nie potrafią określić stanu nieprzytomności u pacjentów (co dodatkowo stanowi zagrożenie dla pacjentów), i że takiego braku profesjonalizmu nie widziałem od stepów akermańskich aż po klify Donegalu. I że zapytuję uprzejmie, czy ja mam to zgłosić do NMC*****) czy też derekcja sama w swoim zakresie to uczyni?

Przekazałem kopię Mateuszowi, niech wie chłopina co się na dyżurach wyrabia. Pokręcił nosem, że się czepiam, ale przyjął.

Dwa dni później przyszedł, uśmiechnął się do mnie szeroko i mówi: ty się tu przyjmiesz, Szaman.
- To wiem, ale czemu?
- Bo one też napisały donos na ciebie, ale dzień później. I twoje na wierzchu.

Nie leńcie się. Wpadnijcie jeszcze.

________________________
*) w Europie Zachodniej wiele szpitali, oddziałów i sal operacyjnych nosi nazwy od zasłużonych lekarzy czy innych działaczy lub świętych.
**) polski anestezjolog!
***) poszłem, bo było blisko, jakby było daleko to "poszedłem"
****) British National Formulary - biblia leków i zastosowań.
*****) patrz ***)
******) odpowiednik Izby Pielęgniarskiej

sobota, 14 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego Zakonu

Dziś, jak to przy sobocie, cuś letkiego. Ot, piątek, trzynasty dzień miesiąca. Albo wymordowanie Templariuszy przez króla Francji Filipa IV Pięknego i papieża Klemensa V, na ten nieskomplikowany przykład. Cuś wesołego po prostu.

Najsampierw trochu matematyki, a detalicznie algebry. W 400-letnim cyklu kalendarza gregoriańskiego mieści się 146 097 dni; liczba ta jest podzielna przez 7; w każdym więc cyklu ten sam dzień (licząc kolejno od początku cyklu) przypada w ten sam dzień tygodnia. Jednakże liczba miesięcy zawartych w cyklu gregoriańskim, 4800, nie dzieli się przez 7, wobec czego poszczególne dni tygodnia przypadają na dany dzień miesiąca z niejednakową frekwencją. Na przykład 13 dzień miesiąca najrzadziej wypada w czwartek, a najczęściej w piątek. Różnica nie jest wielka (trzynastego przypada w czwartek 684 razy, w piątek zaś 688 razy), usprawiedliwia jednak zdanie, że trzynastego najczęściej wypada w piątek. Jeśli zaś tak, to dlaczego uważa się, że jest to szczególnie feralna kombinacja? W końcu najbardziej prawdopodobne zjawisko trudno przyjąć za szczególnie zły omen! Chyba, że jest tak nam źle...

Zakon Templariuszy, czyli Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona był pierwszą prawdziwie europejską instytucją. Był organizatorem pierwszych paneuropejskich banków operujących czekami podróżnymi i pełnił rolę ochrony dla podróżnych. Poza tym prowadził gospodarstwa rolne i przemysłowe na terenie całej Europy. Może znak Zakonu powinien być w znakach EU? OK, nie przesadzajmy, dwóch facetów na jednym koniu? Wtedy to był znak ubóstwa i wzajemnej pomocy, a dziś..? Parada równości?

Całą akcję zaplanował i logistycznie przygotował Guillaume (Wilhelm) de Nogaret, kanclerz i szef królewskich służb specjalnych, postać - delikatnie powiedziawszy - kontrowersyjna.

Oto niektóre z jego dokonań. Król Filip i papież Bonifacy VIII trwali w zaciekłym sporze. Zaczął się on od zatargu o pieniądze (podatki od kleru - już wtedy!), a doszedł do zasadniczego konfliktu o zakres świeckiej władzy papieża nad królami. Na konsystorzu w 1302 roku Bonifacy zapowiedział, że strąci Filipa z tronu jak niegrzecznego chłopca, a Francuzów przyrównał do świń. We wrześniu 1303 roku de Nogaret, na czele komando złożonego z Francuzów i włoskich oponentów papieża napadł na miasto Anagni, w którym rezydował papież, i aresztował Bonifacego. Wywiezienie uwięzionego papieża do Francji uniemożliwili mieszczanie i pospólstwo Anagni. Uwolnili oni Bonifacego po dwóch dniach; zmarł on jednak po kilku tygodniach wskutek doznanego szoku (a niektórzy twierdzą, że także od obrażeń fizycznych). De Nogaret wytoczył mu pośmiertny proces o herezję, bezbożność i sodomię. Procesy, a także wyroki przeciw zmarłym nie były czymś nadzwyczajnym w ówczesnych sferach władzy. Zdarzało się nawet wykopywanie zwłok w celu ich przykładnego ukarania.

Po krótkim pontyfikacie następcy Bonifacego, Benedykta XI, prawie rok trwające konklawe wybrało w czerwcu 1305 roku na papieża arcybiskupa Bordeaux, Bertranda de Goth. Reklamował się on jako przeciwnik króla Filipa, ale jako papież Klemens V okazał się jego wiernym sprzymierzeńcem i do końca swego pontyfikatu nigdy nie opuścił Francji, od 1309 roku rezydując w Awinionie. Teraz mówi się o "niewoli awiniońskiej", ale to była niewola dobrowolna (kupili miasto dość tanio, w 1348, za 80 tyś. złotych guldenów), i ze strachu przed rzymskimi kardynałami.

W lipcu 1306 roku de Nogaret zorganizował i precyzyjnie przeprowadził pierwszą masową łapankę: aresztowano, a następnie wygnano z Francji wszystkich Żydów, zaś skonfiskowane im przy okazji mienie zasiliło pustawy skarbiec Filipa Pięknego.

Historia najnowsza, jak widać, taka nowatorska nie jest, różni się tylko skalą i zastosowanymi technikami.

Templariusze, jak wszystkie zakony, byli wyjęci spod wszelkiej władzy, podlegali bezpośrednio papieżowi. Aby uzyskać papieską zgodę na ich aresztowanie, de Nogaret (uwolniony już przez Klemensa od kar kościelnych za napad na Bonifacego) spreparował przeciw nim standardowe oskarżenie. O herezję, bezbożność i sodomię. Widać nie miał nic innego w repertuarze, albo stosował stary, skuteczny schemat.

Aresztowanych templariuszy poddano straszliwym torturom. Nawet przyzwyczajeni do "zwyczajów" współcześni uważali je za "potworne". Wielkiego mistrza zakonu, Jakuba de Molay, przesłuchiwano nocą z 13 na 14 października, w podziemiach paryskiego Templum. De Molay załamał się na torturach, przyznał do winy, napisał nawet list wzywający templariuszy do przyznania się (co było niewątpliwym sukcesem inkwizycji, albowiem wielki mistrz był niepiśmienny). Dowodzi to, tak na marginesie, że kary cielesne w szkołach powinny być utrzymane.

Nie we wszystkich królestwach Europy Templariuszy spotkał ten sam los. Ociągały się Portugalia, Irlandia, Szkocja i Anglia. Ta ostatnia tak bardzo, że paryska inkwizycja oferowała Edwardowi II swą pomoc. W końcu jednak najbogatszy i najlepiej zorganizowany zakon rycerski uległ zagładzie, a jego majątek wzbogacił króla Francji. Z jednym wyjątkiem: spora flota templariuszy, stojąca na kotwicy w La Rochelle jeszcze w czwartek 12 października, zniknęła bez śladu przed piątkowym świtem i nikt jej więcej nie widział.

Kiedy Jakub de Molay wylizał się z ran zadanych w czasie przesłuchania, odwołał swoje zeznania, był więc ponownie przesłuchiwany, znów się przyznał i znów wszystko odwołał. W rezultacie jako zatwardziały heretyk został spalony na stosie w marcu 1314 roku, wzywając przed śmiercią na sąd boży Filipa IV, Klemensa V i Wilhelma de Nogaret. Współczesnymi wstrząsnęło to, że żaden z tej trójki nie dożył Bożego Narodzenia AD MCCCXIV.

Dlatego właśnie, od tego czasu, jeśli w trzynastym dniu miesiąca jest piątek, to trza uważać. Na policję, zwłaszcza tajną.

Wpadnijcie jeszcze.

piątek, 13 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa matczynego okrucieństwa

Najczęściej przytaczanym przykładem miłości bezwarunkowej jest miłość matczyna. Matki kochają swoje pociechy nawet wtedy, kiedy pociechy z nich żadnej, a często wręcz przeciwnie, same kłopoty. Ileż to razy słyszeliśmy czy czytaliśmy o wyrodnych dzieckach, co to własną matkę dla paru groszy pobiły, niekiedy i ze skutkiem śmiertelnym.

A tu, w Ukeju, całkowicie przeciwpołożnie. Mamuśka synka swego nieletniego wykorzystała. Nie słyszeliście? To posłuchajcie.

Niejaka Lisa Hayden-Johnson*), lat 35, z hrabstwa Devon, przez sześć lat zmuszała syna**) do udawania kaleki. Jeździł na wózku inwalidzkim, oddychał tlenem z butli i nawet miał założoną rurkę do żołądka celem odżywiania.

Robiła wszystkich - doktorów, celebrities***), organizacje charytatywne i pomoc społeczną - w Bola przez sześć lat. Matka i syn spotykali się z Toni Blair'em na Downing Street, a z rąk Księżnej Cornwalii, Kamilli (tej od Księcia Filipa) synek dostał nagrodę za dziecięcą odwagę w Opactwie Westminsterskim.

W tym czasie mamuśka zgarniała kasę za wywiady i zdjęcia od wszelekiej maści kolorowych pisemek. Napisała też do Simona Cowell'a z X Factor (tutejszy Idol chyba, nie wiem, nie oglądam) i dostali rodzinną wejściówkę na wszystkie programy. Od pomocy społecznej wyciągnęła 130 tysięcy funtów, co daje 20 tysięcy rocznie. Tyle wynosić może pensja pielęgniarki. Dostała też specjalny samochód i dodatek pielęgnacyjny. Od organizacji charytatywnej wyłudziła bilety na wycieczkę morską, przekonując organizatorów, że chore dziecko poczuje się lepiej w podróży.

Jak udawało się kobiecinie przez sześć lat wodzić za nos ekspertów medycznych ze szpitalal w Torbay, Szpitala Dziecięcego w Bristolu i Szpitala Great Ormond Street w Londynie i przekonać ich, że jej syn jest najbardziej chorym dzieckiem w Ukeju, tego nie wiem. Eksperci zaś wolą milczeć, lub zeznawać przy drzwiach zamkniętych. Nie jestem przekonany, że chodzi im tylko o dobro nieletniego. W końcu rozpoznali u niego porażenie mózgowe dziecięce, mukowiscydozę, zaburzenia połykania (stąd gastrostomia), alergię na gluten i cukrzycę. Dzieciak jeździł do szkoły na wózku inwalidzkim z pompą żywieniową w plecaku i butlą z tlenem. Mamuśka była tak przekonująca, że nawet rodzeństwo biedaka uważało, że nie pożyje on długo. Kiedy jeden z policjantów za bardzo zbliżył się do odkrycia prawdy, oskarżyła go o napaść seksualną, żeby się go pozbyć.

Wpadła, jak wielu, przez chciwość i zbyt dużo pomysłów. Przez chciwość, bo wreszcie któryś z doktorów (Dr John Broomhall z Torbay) zwrócił uwagę, że dziecko otrzymuje za dużo leków i w ogóle za dużo leczenia. Przez pomysły, bo chcąc dostać nowy samochód zgłosiła na policję, że seksualnie napastował ją jakiś motocyklista i boi się jeździć starym autem, żeby jej nie rozpoznał.

Po przeczytaniu artykułu naszły mnie różne myśli. Głównie smutne. Abstrahując, że to wszystko była lipa. Czy w Polsce ktokolwiek posunął by się do czegoś takiego? Chyba nie.
Z ZUS-u nic by nie dostał, albo prawie nic, bo po co w umierające dziecko pchać kasę?
Samochód do wożenia wózka, za darmo? Wolne żarty.
Takie dziecko w "normalnej" szkole? Z tlenem i pompą żywieniową?
Chyba tylko można by liczyć na parę artykułów w tabloidach, ale nic więcej.

Wniosek ogólny: to wszystko z dobrobytu. Lepiej być biednym. I mieć ZUS.

_______________________
*) Tu się podaje pełne imię i nazwisko, niech sąsiedzi wiedzą. Bo któż się domyśli o kogo chodzi w tekście: "Jarosław W., syn byłego prezydenta Polski..."?
**) A danych synka nie wolno, bo nieletni. Wiadomo tylko, że ma 9 lat. Ciekawość...
***) jakoś mi się palce połamać chciały przy pisaniu "celebrytów".

czwartek, 12 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego pokoju

Dawniej to było byczo. Wyjechał człowiek na saksy i jak wrócił to i chałupę postawił i na jakąś bryczkę starczyło. A teraz...

Teraz to nawet trudno mówić o saksach. Europa jest jak duża Polska. Można pojechać tu i tam, i pracować, mieszkać, dziecka do szkół posyłać. Mówią, że daleko do tej Europy. Jakbym z mojego galicyjskiego miasteczka pojechał dla naprzykładu do Szczecina, to dojazd zajął by mi tyle samo czasu, co do UK. Ino nie po naszemu tu mówią. I tyle. Ale jak po naszemu w polskim telewizorze co poniektórzy mówili, tom ich też nie rozumiał. I jeszcze gorzej było. Bo tu jak nie rozumiem, to se myślę, żem gupi i lecę po słownik, a w Polszcze, tom od razu wiedział, że ony gupi jest. I żal duszę*) ściskał.

Jak już człowiek wyjedzie i zacznie pracować, to musi się przystosowywać do zastanych okoliczności. O jednej z nich chciałbym dziś opowiedzieć. Generalnie jest to opowieść dla blokersów, czyli ludzi z bloków operacyjnych, ale jeden z wniosków może być dla każdego.

W Ukeju panuje od 165 lat kult "anaesthetic room**)" czyli pokoju przedoperacyjnego. Pacjent dostarczony na blok operacyjny nie wjeżdża bezpośrednio na salę, ale do tego właśnie pokoju. Tam się go podłącza do różnych maszynek robiących ping, zakłada się wkłucia dożylne, poczem wprowadza w stan odurzenia zwany znieczuleniem ogólnym. Kiedy wszystko hula w najlepsze zawozi się delikwenta na salę operacyjną, przekłada na stół i... krew się leje.

Na pierwszy rzut oka klawo, jak cholera, Egon***). Z tym, że nie na pewno. Od pierwszego dnia, kiedy zobaczyłem ten wynalazek, zastanawiałem się po co to.

Po pierwsze na sam czas transportu trzeba pacjenta poodłączać od wszystkiego - oddychania, monitorowania, kroplówkowania. Przez jakieś półtorej minuty, czasem dłużej, nasz pacjent lata sobie jako ten Aleksjej Leonow****) zupełnie bez nadzoru i nie wiadomo, co się z nim dzieje.

Po drugie jest to dodatkowa praca dla personelu, bo trzeba niekiedy ważącego sporo a bezwładnego człeka targać z wózka na stół, a przecież my się za umysłowych najęli, nie fizycznych.

Po trzecie zdarzyło się nie raz, że jakoweś nieszczęście w tym czasie spotkało pacjenta. A to kroplówka się wykłuła, a to jakaś inna ważna rurka wypadła, a to przenosiny ciut długo trwały, a to ktoś zapomniał czegoś na powrót podłączyć. Różności różniste.

Krążyłem wokół tego tematu parę miesięcy, siedziałem w internecie, zbierałem wyniki audytów i badań prowadzonych w UK (bo poza ukej nikt prawie tych pokoi nie używa). Wszystkie wyżej opisane nieszczęścia i parę jeszcze innych kiedyś komuś się zdarzyło. Dobra nasza. Powoli wszystkich przekonałem, że to nie jest najlepszy pomysł. Z początku szło opornie, ale poza przedstawieniem znalezionych materiałów pomodliłem się do Św. Procedury, jedną-dwie pielęgniarki namówiłem na pielgrzymkę do sanktuarium, w którym odbywało się szkolenie z "przenoszenia ręcznego", gdzie się naumiały, że przenosić nie powinny i udało się. Tylko jeden, ginekolega ukejski, stwierdził, że on się nie zgadza, bo "nie jest na to przygotowany". Pogodziwszy się z faktem, że przewróciło by mu to życie na nice, a w wieku emerytalnym kolega jest, dałem spokój. Jednak na ogólnym zebraniu lekarzy w centrali mojej firmy poruszyłem temat ponownie, naiwnie wierząc, że można by spróbować napisać nową Św. Procedurę, że przenoszenie chorych niebezpieczne i kłopotliwe jest, i by go zaniechać. Większość lekarska, pewnie dlatego, że z zagranic, przyznała mi rację. W największe zdumienie wprawiło mnie jednak wystąpienie koleżanki z... Polski. Od razu wystąpiła przeciw (a nawet PRZECIW). Bo ona zawsze używa pokoju anestezjologicznego i w ogóle. Zakotłowało mi się pod czaszencją. Et tu, Brute?... Przeciw swojemu?... Jużem szabli dobył. Jużem jej gas zakrzyknął. Aż tu nagle powiedziała jedno jeszcze zdanie i emocje mi opadły jak przebite wodne łóżko.

"Bo u nas na klinice to pani profesor nigdy nie wyobrażała sobie, że można inaczej."

Otóż to. Polska. Czy tak dawno wyjechałem, czy taką mam słabą pamięć? Pisałem już o tym. Każdy na swój strój. Wyobrażenie pani profesor jest ważniejsze od rzetelnych badań, audytów, statystyk. Jest argumentem w dyskusji. Jest decydujące.

Jeżeli czasem zastanawicie się, czemu polska medycyna nie liczy się w świecie, a równocześnie lekarze Polacy znajdują w owym świecie zatrudnienie i są chwaleni i lubiani, to może odpowiedzią będzie, że nie ma czegoś takiego, jak "polska medycyna". Jest medycyna pani profesor X, pana profesora Y, kliniki w Z, ale one nie mają ze soba wiele wspólnego. I dlatego firmy "łowców głów" nie siedzą w kolejce przed profesorskimi gabinetami.

Jak myślicie, wyjdziemy kiedyś z tego?

Wpadnijcie jeszcze.

________________________
*) ze względu na możliwą obecność nieletnich fragmenty anatomiczne zastąpiono duchowymi o podobnym brzmieniu.
**) co wcale nie oznacza nieestetyczny pokój
***) oryg. skide godt, Egon. Starsi pamiętają z czego to cytat.
****) Znaczy się Aleksjej nie latał bez nadzoru. Jakże to tak, tyle kilometrów od rodiny i bez nadzoru, sam?



środa, 11 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa sześciu zdobionych szklanek

Anestezjolog służy do zwalczania bólu. Tak ogólnie jak i w szczególności. Stąd zastosowania anestezjologa są rozliczne. Aby temu sprostać anestezjologowi trza się uczyć. Na pewnym etapie mojego rozwoju medycznego miałem dość "latania na przyrządy". Tak nazywają coponiektórzy naszą codzienną pracę. Pacjent otulony w zielone całuny pozwalające tylko na obglądanie jego wnętrza, a z boku anestezjolog wgapiony w monitorki robiące ping. Jak ping za częste lub za głośne i przeszkadza w czytaniu Harlequina, trza się ruszyć i cuś dodać*). Kontakt z pacjentem, w porównaniu do innych specjalności**) mizerny, ino te maszyny i maszyny. Zatem, żeby bardziej zbliżyć się do człowieka, zająłem się medycyną paliatywną. Szesnaście lat mija, jak się zająłem.
Pamiętam, jakim zaskoczeniem było spotkanie z paliatywnymi z UK, Dr Robertem Twycross'em i jego zespołem. Ich podejście do wielu spraw zmieniło moje spojrzenie na medycynę, w tym i anestezjologię z intensywną terapią, na stałe. Bardzo wiele im zawdzięczam, to pewne. Nauczyłem się, że choć nigdy nie na stanów "tu już nie mamy nic do zrobienia", to nie w każdym "musicie coś zrobić", poznałem tajniki rozmawiania w trudnych sytuacjach i przestałem się owego rozmawiania bać. I chyba, jak nigdzie indziej, zobaczyłem jak pokrętne i dziwaczne są ludzkie poczynania w obliczu Tego, Który Mówi Tylko Wielkimi Literami***).

Pewnego ranka zastałem w Poradni zgłoszenie wizyty domowej do młodej kobiety. Zgłoszenie, co w tamtych czasach nie było częste, nie pochodziło od lekarza specjalisty czy rodzinnego. Zgłaszającym był mąż.

Mały, ceglany domek na skraju miasta. Dookoła jeszcze ślady budowy, jakieś narzędzia, kupa piachu, części rusztowań. Wchodzę po surowych, betonowych schodach, jeszcze bez poręczy. W środku standard - w przedpokoju boazeria na połysk, wykładzina, wieszak w kształcie rogów. Młody mężczyzna, który otworzył mi drzwi prosi do pokoju, a sam próbuje opanować może trzyletniego brzdąca, w którym przestrach przed obcym przegrywa właśnie walkę z ciekawością. Wchodzę do pokoju, standard jadalni orzech-mat z zestawem TV, pusto. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi prowadzą dalej, więc tam zaglądam, nikogo. Za to na środku pokoju stoi wysoka może na nieco mniej niż dwa metry drewniana konstrukcja z drewna i sklejki w kształcie piramidy. Spod spodu wystają cztery nogi jakiejś leżanki czy łóżka.
Wchodzi gospodarz i zdejmuje dwie ścianki konstrukcji ukazując leżącą pod spodem kobietę. Ciemne włosy mocno przerzedzone, zapadnięte policzki, wielkie oczy, które wyglądają na o wiele starsze niż ich właścicielka. Mimo, że okryta grubym, włochatym kocem, widzę, że chudzieńka.

Zaczynamy rozmowę od tematów ogólnych, skąd o nas wiedzą, czego oczekują. W tym czasie przeglądam dostępne dokumenty. Trochę ich mało. Rak jajnika, liczne przerzuty. Wyniszczenie widzę sam. Zagaduję o chorobę. Wie nadspodziewanie wiele, kiedy rzuca medycznymi terminami wiem, że robi to nie po raz pierwszy i je doskonale rozumie. Pytam o resztę dokumentacji.
Nie mamy, panie doktorze.
Jak to? Czemu?
Patrzą na siebie przez chwilę w milczeniu. W końcu on mówi.
Bo żona się nie leczy, to znaczy - poprawia się - nie chodzi do doktora.
Zatkało mnie. Ma dwadzieścia osiem lat. W domu drobiazg pęta się po podłodze, aktualnie ssąc łapę jakiegoś futrzastego psa czy kota, nie widzę dokładnie. Nowy dom. Pierwszy dokument z datą sprzed roku. Może wtedy jakaś chemia, lampy, bugwico. Czemu? Znowu jakiś wsiowy doktor w porę nie rozpoznał, zbagatelizował?

Historię ujawniają powoli, jakby skokami, to w przód, to w tył, ale nieuchronnie zmierzają do końca. Niestety, doktór rozpoznał. I zareagował prawidłowo, natychmiast kierując gdzie trzeba. Tam potwierdzono diagnozę i zaproponowano leczenie. Ale pacjentka po dwóch dniach zrezygnowała, wypisała się i pojechała. Najpierw do domu, a potem do Warszawy. Bo we Warszawie jest Pan Profesor. I on leczy. Wszystko leczy ten Pan Profesor. Kazał zbudować piramidę o podanych wymiarach i pić wodę. Ale nie zwyczajną, tylko namaszczoną ręką Pana Profesora. I co tydzień mąż jeździł do Warszawy po tę wodę. I jeszcze po granulki jeździł, ale one chyba nie pomagały, bo coraz słabsza była, aż nie miała sił tych granulek cudownych połykać. Wtedy któraś z sąsiadek powiedziała o naszej poradni. Cóż to szkodzi, przecież dochtór przyjedzie i powie, co z temi granulkami robić, jak ona sił nie ma połknąć.

Słuchałem tego i w gardle rosła mi taaaka gula. Zastanawiałem się, czy gdybym zabił tego Pana Profesora, to czy sądzili by mnie za zabójstwo człowieka czy nie? A zabiłbym, co publicznie tu przyznaję, ze szczególnym okrucieństwem.

Dałem jej pełne leczenie objawowe. Pytała, czy to przypadkiem nie jaka chemia (nie w znaczeniu chemioterapii tylko leków produkowanych przemysłowo), bo Pan Profesor powiedział, że jak będzie brała leki inne niż naturalne, to jego leczenie przestanie działać. Zapewniłem ją, że są całkowicie naturalne. W końcu morfina z opium, a to z maku pochodzi, więc sumienie mam czyste. Resztę preparatów zbyłem milczeniem.

Byłem jeszcze u nich kilka razy, aż raz dom zastałem zamknięty, a sąsiadka powiedziała, że wszyscy na pogrzebie.

Ze trzy miesiące później mąż wpadł do poradni. Podziękować chciał i zostawił dla mnie sześć szklanek do piwa, ręcznie zdobionych, bo prowadził zakład zdobnictwa szkła. Żona chciała, żeby dał. Stoją u mnie na najwyższej półce, tam, gdzie nikt nie sięga. Próbowałem z nich pić, ale ilekroć wziąłem je do ręki, jakoś wilgotno mi się w oczach robiło, a w gardle znowu pojawiała się i rosła ta gula z pierwszego dnia. Kiedy zaś chciałem się ich pozbyć, wyrzucić czy dać komu, to widziałem jej niewspółmiernie duże oczy wpatrzone we mnie z białej, wyniszczonej twarzy, w cieniu tej cholernej piramidy, z której do końca nie chciała wyjść. I nie mogłem jej zrobić przykrości.

Wpadnijcie jeszcze.
__________________________________
*) albo ująć - zależy od wysokości dźwięku ping, tego uczą na specjalnym kursie do dwójki
**) poza noworodkarstwem, które ma wiele wspólnego z weterynarią, nie rozmawia się z wyrywającym się pacjentem, tylko z właścicielem.
***) teraz wiecie, czemu ON jest u góry strony.


wtorek, 10 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego lorda

Szaman przeczytał dziś w gazetach poważną dyskusję na temat "chrońmy Ziemię". Zielonych wszędzie pełno, coraz to nowe mają pomysły, już nie wiadomo z czego trzeba będzie zrezygnować, żeby tę Matkę-Ziemię chronić. Najprościej byłoby zrezygnować z życia i pewnie tego kiedyś od nas to zielone plemię zarząda. Jednakże tym razem jeszcze nie, w każdym razie nie od razu.

Niemniej jednak Lord Stern of Brentford, profesor ekonomii w London School of Economics, doradca rządu Jej Królewskiej Mości, namawiał mnie do zrezygnowania z jedzenia mięsa. Przejścia na wegetarianizm. Jarzynki i owocki. Słyszałem o tym nie raz. Witaminki, błonnik, te rzeczy. Tym razem jednak profesor nie namawiał mnie do porzucenia wołowego gulaszu, jagnięciny Rogan Josh i steczyka z tak prozaicznych powodów. Otóż uczony mąż ten, przebywając pewnie w bliskości krowy lub owcy, stwierdził organoleptycznie, że w procesie przyswajania trawy produkują owe zwierzątka gazy, które wydobywają się z ich podogonia, a zawierają metan, dwudziestokrotnie bardziej skuteczny w powstawaniu efektu cieplarnianego niż osławiony morderca niewiniątek - dwutlenek węgla.
Przestańmy jeść mięso krów i owiec (świń nie ruszał; albowiem gdyby spróbował w angliczańskim kraju zaatakować bekon, sam stałby się "gatunkiem skazanym na wymarcie"). Zamieńmy pastwiska w grządki z marchewką. Będzie mniej metanu. Będziemy chronić Ziemię.

Co będzie, kiedy dowie się ten światły mąż, że 20% ludzi ma w przewodzie pokarmowym bakterie produkujące metan? Widoczny pod postacią tzw. "bengali"?

Strach się bać...

Gdybym usłyszał to od Józwy Pijaka popod sklepem w moim miasteczku, może bym się uśmiał. Józwa usłyszałby od kumpli od Starosiarkowego "co ty, Józwa, pi...". Tu natomiast powiedział o tym Lord. I zaczęła się dyskusja w mediach, odezwała się szefowa Związku Wegetarian, weganie także zarówno nie pozostali w tyle. Wszyscy traktują poważnie pomysł Jego Lordowskiej Mości.

No, żeby was chudy Mojżesz! Ratujmy Ziemię? Co za bzdury. Nie żebym był przeciwny ekologii, chociaż z kontaktów z przyrodą wybieram leżenie na gorącej plaży, kiedy w jednym ręku mam książkę, a w drugiej długi, zimny drink; lubię ptaszki, kwiatuszki i małe zwierzątka, ale ekolodzy, qurna, dajcie żyć.

Ratujmy Ziemię! Słyszeliście coś bardziej tandetnego? Coś bardziej aroganckiego? My mamy ratować Ziemię. Ziemia ma parę miliardów lat*). Przeżyła kosmiczne burze, bombardowanie meteorów, wybuchy wulkanów, ruchy kontynentów, tsunami, pożary i zlodowacenia. Nawet zmianę biegunów. A my co? Istniejemy jakieś 60 tysięcy lat, a i tak liczą się tylko ostatnie dwa stulecia. I Ziemia se bez nas nie poradzi? Jesteśmy jak pchły na końskiej d... Upierdliwi, ale niegroźni. To raczej my wyginiemy, a nie Ziemia. Strząśnie nas ze swej powierzchni jak koń odgania gzy.

Pełno wokół ludzi, którzy upierają się, żeby coś ratować. Jeśli już nie całą planetę, to chociaż wymierające gatunki. Ale uczciwie - czyż nie jest to działanie Natury, że one wymierają? Podobno 90% wszystkich żyjących kiedykolwiek gatunków wymarło. I to nie my je zabiliśmy. Same wymarły, bo nas jeszcze nie było. Ale Ratujmy ślimaki!

Zapraszam na filmik. Polskie napisy.



Wpadnijcie jeszcze.
_________________________________
*) Tu zdania uczonych są podzielone. Wiedząc, że według Biblii Adam został stworzony szóstego dnia istnienia naszej ziemi, i biorąc pod uwagę chronologię rodzaju ludzkiego, która została opisana w Księdze Rodzaju 5:11 staje się jasne, że Biblia naucza, iż ziemia ma około 6000 lat, do czego można dodać lub odjąć kilkaset lat.
A co z popularnym obliczeniem wieku ziemi na 4,6 miliarda lat, które zostało zaakceptowane przez większość naukowców, i o którym naucza się w większości naszych instytucji naukowych? Naukowcy postulujący młody wiek przyznają, iż nie są dziś w większości, ale są zdania, iż ich ilość jeszcze wzrośnie, kiedy więcej naukowców ponownie zbada dowody i przyjrzy się z bliska zaakceptowanemu ogólnie prawu.
Ostatecznie wiek ziemi nie może zostać udowodniony. Niezależnie od tego, czy ziemia ma 6000 lat, czy 4,6 miliardów, oba te poglądy (i wszystkie inne) bazują na wierze i przypuszczeniach. Jakkolwiek wyglądały sprawy, zawsze istnieje jakiś dobry powód, abyśmy ufali Słowu Bożemu bardziej, niż słowom naukowców-ateistów, którzy stworzyli ewolucyjną teorię stworzenia.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa spóźniona ale szczera do bólu

Ten tekst miał być wczoraj, ale uległszy podszeptom własnej, czarnej duszy i łaknąc rozgłosu i pochwał, napisałem o anestezjologii. Co nie oznacza, że zapomniałem o tym temacie.

Irlandia Północna. Zdecydowałem się na pracę w tym kraju nie od razu. Pod czaszką tkwiły wyniesione z TVP obrazy Ulsteru - Londonderry z brytyjskimi żołnierzami skulonymi za wozami pancernymi, snajperzy ulokowani strategicznie na dachach, wybuchy i płonące domy w Belfaście. Ludzie w kominiarkach z koktajlami Mołotowa w rękach. Ale ja wtedy chodziłem do podstawówki, może do liceum. Dawno.

Zaś w uszach tkliwie zawodziła Enya o pamięci żyjącej w drzewach, druidach, i że may it be, a wtórował jej Clannad i jego Atlantic Realm. Czy lud, który wydał takie głosy może być zły?

Przyjechałem do Północnej Irlandii wiosną 2005 roku. Spokój, cisza, zieleń, której ilości odcieni nie mogłem sobie wyobrazić*), uśmiechnięci, życzliwi ludzie. I mała ciekawostka, którą w naiwności swojej tłumaczyłem ciekawością miejscowych, tym, że jestem z innego kraju. W pierwszej trójce pytań, w każdej rozmowie, padało nieodmiennie pytanie o wiarę i przekonania religijne. Mój szef, Mateusz, objaśnił mi to zjawisko: w Republice Irlandii nikt cię o religię nie zapyta, bo wszyscy mają być katolikami. W Anglii nikt cię o religię nie zapyta, bo jest tam tak wiele religii, że wszystkim wisi w co wierzysz. W Północnej Irlandii każdy cię zapyta. I wiele zależy od odpowiedzi.

W miarę pobytu otwierały mi się oczy na szczegóły drobne, ale liczne. Oto w piętnastotysięcznym mieście marki Wyspa Katarzyny jest z tuzin szkół podstawowych, tyleż samo średnich, albo i więcej. Dziecków tyle robią? Ee, chyba nie. Widać różne szkoły, bo dzieciaki każde jedno w innym mundurku posuwa co rano. Inny emblemat na klapie, inny krawat. Tylko gołe nóżęta u dziewcząt pod minispódniczkami tak samo sinawe zimą. Musi bieda. Pytam Mateusza, ki czort? Owóż jedna szkoła dla chłopców katolików, druga dla chłopców protestantów, takoż i dla dziewcząt po dwie, plus dwa koedy dla innowierców lub takich co ich na tamte nie stać. Hmm... dziwne.

Pamiętam, jak wraz z moją koleżanką, ona we dwa miesiące po przyjeździe, ja nieco dłużej, znalazłem się na oficjalnym przyjęciu w szkole.

Ciekawostka dla polskich nauczycieli: dyrektor szkoły średniej zaprosił był wszystkich polskich lekarzy z Wyspy Katarzyny na szkolną fetę, aby im tę szkołę z najlepszej strony zaprezentować i aby swoje dziecka do niego na nauki posłali. Były sandwicze, hinduskie ciepłe przekąski i wino, a wszystkiego pod dostatkiem.

I tam owa koleżanka, z miną pierwszej naiwnej wypaliła w rozmowie do wielkiego, brodatego pediatry "but you English always..."**) Nie dane jej było dokończyć. Cały wianuszek ludzików stojących przy nas nagle zamarł, powiało grozą, a rzeczony pediatra wysyczał jak ranny grzechotnik "I'm Irish"***) i nagle zostaliśmy sami na środku sali z dziwnym poczuciem, że przez środek szkoły przejechały sanie Królowej Śniegu.

Kolega Zibi, cycny chirurg, ojciec dwójki budrysów, wymyślił sobie młodszego posłać do szkoły koło domu, bo mu się spodobała. Powiedział o tem Mateuszowi.
- A co potem z dzieckiem chcesz zrobić?
- No, pójdzie jak i starszy, do St. M.
- Krzywdę zrobisz synowi - mówi Mateusz. Jak pójdzie do St. M. to potem do tej samej co starszy sam pójdzie, bo wszyscy jego koledzy pójdą do innej.
- Jakże to tak? - pyta Zibi.
- Bo ta podstawowa jest "innej wiary" i nikt ją ukończywszy nie idzie do tej, co twój starszy. Proste jak budowa cepa.

W czas wyborów wiózł Mateusz mnie i Małgorzatę, inną moją koleżankę, do sąsiedniego szpitala, by nas tam przedstawić. Jedno z osiedli Wyspy Katarzyny obwieszone było flagami. Nie dziwne by nam to było, gdyby nie to, że flagi były... Republiki Irlandii. To prawie tak, jakby na Śląsku wywiesić flagi ze swastyką. Mateusz powiedział tylko: "nie chodźcie w te okolice teraz, a i później też raczej nie".

Mili i spokojni ludzie, życzliwie nastawieni do przybyszy. Mer miasta zrobił spotkanie z przyjezdnymi, na które dostałem zaproszenie jako przybysz, i głośno wołał ku swoim, by okazali nam zrozumienie, co im, Irlandczykom, powinno przyjść łatwo, bo przecież i oni nie mieli miejsca dla siebie w ojczyźnie i wśród obcych byli emigrantami. Oficjalnie to mówił, bez krępacji i po angielsku.

Pokazał mi Mateusz nowe centrum kulturalne na Wyspie Katarzyny, szkło i aluminium, otwarte przez Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
- Fajne, mówię, ale jak się wam udało je wcisnąć w starą zabudowę?
Spochmurniał, co u niego rzadkie bywało i po powrocie do szpitala dał mi materiały.

To było 8 listopada 1987 roku, Rememberace Day. Dzień Pamięci. Jego symbolem są maki, które rosły niezakłócenie na polach pierwszej wojny światowej. Sztuczne maki wpina się w klapy marynarek i gorsy sukienek. Pod pomnikami poległych na pierwszej i drugiej wojnie światowej, a także w bardziej współczesnych konfliktach (Falklandy, Afganistan) składa się wieńce z maków (sztucznych), grają orkiestry, defilują weterani (często o lasce) i młodzi kadeci.
Tak też i było wtedy, pod pomnikiem, u wjazdu na wschodni most. W ścianie czytelni, co była koło pomnika, PIRA***) zamocowała olbrzymi ładunek wybuchowy. Tak koło 20 kilogramów. W czasie uroczystości, o godzinie 10:43 odpalili zapalnik. Wybuch rozwalił mur, a lecące lotem koszącym cegły trafiały w tłum i zabijały kogo popadnie. Na miejscu zginęło 11 osób, parę zmarło później w szpitalu. Rannych historia nie policzyła. Tylko jedna ofiara nie była cywilem. Wybuch uszkodził też stojący obok budynek, który rozebrano i w jego miejscu stoi dziś centrum kultury.
W tym samym dniu planowano podobny wybuch w Tullyhommon, gdzie ofiarami miała być młodzież z Boy's Brigade i Girl's Brigade trzymająca wartę przy pomniku. Ten ładunek, czterokrotnie większy niż na Wyspie, na szczęście nie wypalił.
Wielkość ładunków wskazuje, że ataki te musiały być sankcjonowane przez Generalne Dowództwo IRA i Sin Fein (partia polityczna, której "zbrojnym ramieniem" jest IRA), choć oczywiście ci się tego wypierają.

Kiedy indziej Mateusz pokazał mi w tym drugim mieście miejsce po starym, hmm, domu towarowym(?). W budynku tym, w słoneczny sierpniowy dzień w 1998 roku, w samo południe, kiedy ludzie robią zakupy i zjadają lancze, podłożono i odpalono ładunek wybuchowy. Zginęło 29 cywili, nikt mundurowy.

Siedem lat przed moim przyjazdem. I ja się dziwię? Tu krew lała się ulicami, prawdziwa, czerwona.

Na pewno czytaliście w necie o ostrzelaniu jednostki wojskowej 7 marca 2009 roku. Zginęło dwóch żołnierzy, czterech zostało rannych i ranny został m.in. Polak, dostarczyciel pizzy. Ten atak firmowała RIRA (Real IRA), a Polak został ostrzelany, bo uznano go "za kolaboranta".

Pewnie nie czytaliście o bombach podkładanych pod samochody policjantów, polityków i sympatyków, bo to nie są materiały na newsy międzynarodowe. To się tu dzieje. Codzień.

Przegrana bitwa pod Kinsale w 1601 i ucieczka ostatnich gaelickich earlów w styczniu 1602 są symbolami utraconej przez Irlandię niepodległości (ostatnią prowincją był Ulster, czyli nieco więcej niż obecna Irlandia Północna). W następnych około stu latach ziemie utraciło ponad dwie trzecie Irlandczyków, większość dzięki Crommwellowi. Odzyskali niepodległość, częściowo, w 1916. Okupacja trwała więc 314 lat. Po tylu latach obie strony mają ręce umoczone po pachy we krwi.

Rememberance Day. Dzień Pamięci. 8 Listopada. Maki czerwone jak krew. Krew na chodnikach, którymi idę do pracy. Ostatnia wojna w Unii Europejskiej? Oby jak najszybciej zakończona. Bo zwycięzców tu nie ma i nie będzie. Przybędzie tylko ofiar.

Wpadnijcie jeszcze.

_________________________
*) mężczyźni rozróżniają szesnaście kolorów, zielenie są dwie - jasna i ciemna. A Irlandczycy uważają, że jest 40 odcieni zieleni
**) (ang.) bo wy, Anglicy, to zawsze...
***) (ang.) Jestem Irlandczykiem.
****) Provisional Irish Republican Army. IRów jest kilka frakcji, trudno się czasem w tym połapać.


niedziela, 8 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa Aleksieja Leonowa.

Pamiętacie to nazwisko? 18 marca 1965. Ten pierwszy raz.

Dziś będzie, przy łykendzie, o lotach kosmicznych, ale że to daleko, ten kosmos, to o takich tu, na Ziemi.

Kiedy piękna kobieta*) prosi trza się stosować.

Gdzie tu, qurna, na Ziemi znajść ten kosmos? Bo ja już chcę lecieć!

Nie ma nic prostszego. Wystarczy poddać się operacji w znieczuleniu ogólnym. Pacjent na stole operacyjnym, przygotowany do znieczulenia ogólnego, niezależnie od tego jak duża czy mała ma być operacja**), jest jak Aleksiej Leonow, który 18 marca 1965 roku wyszedł ze statku Woschod 2 w przestrzeń kosmiczną. Jak on, tak pacjent jest zależny od kogoś, kto czuwa nad pracą jego organizmu, kontroluje parametry życiowe, dba o dostarczanie tlenu, odprowadzanie dwutlenku węgla, moczu, pilnuje temperatury, ciśnień, stężeń i przepływów zarówno płynów jak i gazów oraz szeregu innych rzeczy, o których pisać nie będę, bo czytający anestezjolodzy bez tego wiedzą, a nie-anestezjolodzy się zakałapućkają, więc po co. Małe i większe rurki łączą pacjenta ze światem żywych, jak Aleksieja ze statkiem. Są jednak pewne różnice pomiędzy pacjentem a Aleksiejem. Pacjent pozbawiony jest odruchów obronnych i zdolności oddychania, a tu go rżną nożamy, wycinają mu różne kawałki, szarpią, ziębią, ot, jak to chirurdzy. W dodatku jest chory i niewytrenowany, a Leonow przeszedł niezły trening, a zwykły katar wyeliminowałby go z lotów.

Po zastanowieniu przyznaję, że pacjent ma gorzej.
Czy zatem jest to bezpieczne? Bez treningu, bez wsparcia sztabu ludzi, ośrodka Houston i tepe?
Tak, bardziej bezpieczne niż przejście na drugą stronę ulicy w niektórych polskich miastach.

Po pierwsze primo: anestezja w epoce lotów kosmicznych jest lotem w kosmos***). Równie bezpieczna. Lepsza niż własne łóżko. Bo zgodnie ze statystyką, ludzie najczęściej umierają we własnym łóżku, a nie na stole operacyjnym.

Po drugie primo: ilość "intelygentnych inaczej" lub niedorobionych w tej specjalności medycznej jest najmniejsza. Dlaczegóż to? Bo tu kontakt werbalny z chorym ograniczony, pacjent na ogół w stresie i tak nie pamięta dusiciela, więc chwała nikła, a w dodatku kasa żadna****). Zatem wszystkiej maści orły i sokoły, raczej w innych specjalnościach lądują.

Po trzecie primo: aparatura, której używamy jest nowoczesna, ma mniej niż 40 lat! (Właśnie czytałem artykuł, że wycofano czerdziestoletni aparat do znieczulenia w którymś warszawskim szpitalu). Na poważnie - jest nowoczesna i bardzo bezpieczna. Każdy aparat po włączeniu przeprowadza samoczynnie test wszystkich układów i w razie jakiejś większej obsuwy odmawia współpracy. Dodatkowo każden jeden odpowiedzialny anestezjolog przeprowadza przynajmniej raz w tygodniu pełny test poprawności działania całego zestawu. Czy ktoś z nas robi to w swoim samochodzie? Przegląd cotygodniowy? Dlatego tyle osób ginie na drogach. A przecież jeździmy wszyscy, co dnia...

Po czwarte primo: leki też są bezpieczne we właściwych rękach. Jeśli znieczulenie prowadzi anestezjolog - nie ma problemu. Jeśli kto inny, bywa różnie. Wiecie, gdzie jest najwięcej powikłań (w tym śmiertelnych) przy znieczuleniach? W gabinetach stomatologicznych. Nie będę rozwijał tu dlaczego, ale tak mówi statystyka.

Znieczulenie w dobrym szpitalu prowadzone przez dobrego anestezjologa (a mało jest nie-dobrych, szybko się wykruszają) jest bezpieczne. Tylko wiele zależy od pacjentów. Trzeba się przyznać jakie i kiedy zażywamy leki, kiedy jedliśmy i piliśmy ostatni raz, jakie mamy choroby przewlekłe i przeszłość medyczną. Pełna współpraca.

Podstawowa zasada - anestezjologa okłamać to jak lwa w d.pę całować - przyjemność żadna, a niebezpiecznie.

Większość powikłań i "działań niepożądanych" wynika z tego, że to co mówił chory "nie polegało na prawdzie". A im mniejszy zabieg o tym więcej rzeczach "zapominamy" powiedzieć.

Co pod rozwagę teraz i na zawsze poddaję.

Do następnego.

_________________________________
*) GoS jakoś mi się z kobietą kojarzy, nie wiem czy dobrze.
**) Są duże i małe operacje. Znieczulenia są tylko duże.
***) Abnegat zaraz ściemni, że bardziej do nurkowania podobna, ale ja wolę ku górze, w gwiazdy, a nie w otchłań.
****) Nawet jak chirurg mówi pacjentowi, że trzeba dać dwa razy więcej, "bo anestezjolog..." to zazwyczaj ten ostatni nawet o tym nie wie. Ja nie wiedziałem, aż mi powiedziano.

czwartek, 5 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa komety

Dzisiejsza notka spóźniona jest nieco, a wszystko przez kometa. Nie widzę innego wytłumaczenia tego, co ostatnio się dzieje. Najperw komet ów przeleciał nad środkową Anglią i uwalił Abnegata (o, tutaj), a dziś leciał nad Kornwalią.

Zabiegów zgłoszono, jak to bywa, dziesięć. Jeśli cztery z tego są brzuśne, to zabawy na cały dzień po kokardki.

Równo z ósmą wszedłem 'nablok' i przygotowałem się i sprzęt do pracy. Już o 8:25 gotowy, łopatki ściągnięte, pośladki zwarte, idę na spotkanie przeznaczeniu czyli na pre-op. Bulba! Pierwsza pacjentka dopiero co przyszła, właśnie się przebiera, a wystrachana tak (to wiem z opowieści), że łojesoo. W jej boksie siedzi psiapsiółka, która przyszła ją za rękę potrzymać, zanim ja się za nią wezmę. Wymieniliśmy grzeczności dla zabicia czasu, a tamta dalej się przebiera.
Weźmy się za drugą z listy, bo wcześniej przyszła.
Pani nawet się ucieszyła, że nie będzie długo czekać. Idziemy. Szybko, sprawnie, z niemiecką dokładnością. Dziś albowiem operuje profesor z Niemiec, o którym też będzie, ale w osobnej notce.
Wracam po pierwszą. Gotowa, przebrana, wystraszona. Próbuję coś zagaworzyć, coś krzepiącego powiedzieć, ale ona w takiej panice, że chyba w ogóle nie słyszy co mówię. Dziewczątko młode, siedemnastoletnie, procedura szybka, będzie dobrze. Dostała leki jak w tabelce stało i... jak u Abnegata - nic. Patrzy na nas, my na nią. Ki czort? Jeszcze raz, powtórzona dawka. Jakby przysnęła nieco, maskę dała sobie włożyć, profesor działa "na dole", a ja przeliczam dawki jeszcze raz, bo ileż będę ja teraz budził? Wyszło mi, że pół godziny. Toż mnie żywcem zjedzą! Taka przerwa w działalności gdy lista długa grozi śmiercią lub kalectwem! Skręcam co się da jeszcze zanim profesor skończył, a ta myk, oczęta otwiera i na mnie spogląda. Szczęściem nieco jednak półprzytomnie. To i ja patrzę na nią, jakbym tak zawsze miał i niczemu się nie dziwował i uprzejmie pytam, czy aby nie wyjąć jej maski krtaniowej. Z początku kręciła głową, sądzę, że nie wiedziała o co pytam, ale dała sobie wyjąć. W międzyczasie profesor skończył. Uff...
Następna kobiecina do laparoskopii. Jadziem z tym koksem. Wkłucie, pompy, gadka-szmatka o tym gdzie pracuje, jak fajnie jest na świecie i odpłynęła wielkim autem. No, myślę sobie, kłopoty się skończyły. Głupio pomyślałem. Okazało się, że kobietka, która spełniała wszelkie normy wynikające ze Św. Procedury, czyli wagę, wzrost i BMI ma do przyjęcia, zgromadziła większość tej wagi w brzuszku i przy najszczerszych chęciach nasz trokar jest za krótki, żeby się dostać do środka. W końcu jakimś cudem, za trzecim podejściem i przy powłokach zgniecionych na racuszek - jest! Sąśmy w środku, działamy, tylko cuś się brzucho zapada co chwilę. No tak, jedna z próbnych dziurek sięgnęła otrzewnej i gaz nam uchodzi jak z przebitej dętki. Łojesoo! Zaproponowałem, żeby upchać gazikiem tę dziurkę, dać przepływ gazu na full i szybciej ruszać rękami, to powinno wystarczyć. W końcu, kto jest na sali najlepszym specjalistą od ciśnień i przepływu gazów? Anestezjolog, wiadomo. Udało się, jakoś zrobili.
Następnie miała być krótka procedura diagnostyczna u kobiety w wieku balzakowskim, plamiącej od czterech miesięcy. Się zdarza, dziwów nie ma. Kobitka śpi, profesor wraża jej instrument podglądacki zwany hysteroskopem i... no, już nie łojesoo, tylko łoqurwa! Na ekranie telewizyjnym 37 cali przekątnej - ciąża. Niestety, w aktualnej chwili się roniąca. Rzadko która ma szansę przeżyć histeroskop. Szybki a nerwowy rzut do historii choroby. Próba ciążowa ujemna, w wywiadzie pacjentka czterokończynowo się zapiera, że o ciąży mowy nie ma, bo ona to nic i z nikim i przenigdy. Jezusku tłuściutki! Przyjdzie mi uwierzyć, że jako ta luzytańska klacz w Portugalii, stanęła na klifie, spódnicę zadarła i się rzycią wypięła ku atlantyckiemu wiatrowi, któren to ją zapłodnił. Jak to dobrze być anestezjologiem i mieć gdzieś te wszystkie tłumaczenia, co to teraz będą się ciągnąć miesiącami...
Następna laparoskopia poszła, o dziwo, sprawnie, tylko pacjentka zeznała, że ona uczulona jest na leki. Nie do końca wszystkie, bo na ten nieskomplikowany przykład, na aspirynę to nie, ale już na inne to bardzo być może. Na jeden dzień miałem dosyć. Łaskawa pani, mówię, na te, co my tu mamy, to nikt jeszcze uczulony nie był. Jeśli więc szanowna pani będzie, to się w periodykach naukowych opisze i sławy pani doznasz, jak amen w pacierzu. Uwierzyła. Dostała co trzeba, zasła i obudziła się koncertowo. Jak ją na recovery odwiedziłem bardzo była kontenta, że jednak nie jest uczulona. Pewnie w myślach już układała listę zabiegów do zrobienia, skoro takie się możliwości otwierają.
Po lanczyku kolorektal wziął się za przepukliny. Jest sprawny, szybki, lubię z nim pracować, bo wie co robi i nawet jak w czasie zabiegu gada, to nie przerywa roboty. Tylko złe znowu do mnie wróciło. Za chińskiego boga nie mogłem gościowi założyć maski krtaniowej tak, żeby nie było przecieku. Przy tradycyjnej wentylacji ręcamy nie byłoby to problemem, ale jak się ma technikę, czyli mechaniczny wentylator, to za chwilę w mieszku pusto i technika wyje jak kojot. Można niby skompensować przepływem, ale gazów idzie wtedy, a idzie. Nawet posunąłem się do tego, że śródoperacyjnie wymieniłem mu tę rurkę na większą. Nic to, przeciek jak był tak był. I nie dał się upchać gazikiem ;-) Ale po obudzeniu pacjent był szczęśliwy i bardzo nam dziękował za wszystko. No i dobrze.
A potem jeszcze cuś, co miało być ganglionem albo tłuszczakiem na stopie okazało się prawdopodobnie paskudnym raczyskiem. Z tym, że to dopiero po badaniu mikroskopowym wyjdzie, więc może nie martwmy się na zapas.

Na dziś dosyć. Idę pograć w badmintona. Do następnego.

środa, 4 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa nielegalnego basenu

/Scena przedstawia typowe angielskie osiedle w typowym angielskim miasteczku. Świeci słońce, śpiewają ptaszki, jest bosko. Orkiestra gra "Marzenie" R. Schumanna/

W pewnym małym angielskim miasteczku żyła była sobie pewna pani. Mieszkała w terraced house, czyli osiedlu domków ściśle przylegających jeden do drugiego. Z tyłu za domkami były malutkie ogródki i kawałek wspólnej łączki. Pani owa miała synka, co nie jest dziwne raczej. Chcąc sprawić dziecku nieletniemu trochę radości nabyła drogą kupna dmuchany basen o średnicy czterech i pół metra i głębokości 52 cm. Kiedy lato było gorące*) nadmuchiwała basenik, napełniała wodą i wystawiała za domem, aby mały miał możliwość ochłody i mógł się trochę pochlapać. Poza jej synkiem maluczkim korzystały z owego basenu także i dzieci z sąsiedztwa, ku swojej uciesze i radości matek, że dziecko ma co robić i socjalizuje się z rówieśnikami, co w angielskim wychowaniu ma duże znaczenie.

Lata jednakowoż płyną, chłopiec z baraszkującego maluszka stał się nastolatkiem i basen tak jakby stracił był wzięcie. Pani zatem spuściła wodę, powietrze uleciało ze ścian konstrukcji i po zakonserwowaniu basen wylądował na strychu.

Nie powstrzymało to pędzącego czasu. Młodzieniec dorósł, rozpoczął życie towarzyskie na poziomie także rozrodczym i po latach wrócił do mamusi ze swoim rozkosznym maluszkiem.
Pani, teraz już babcia, kiedy nastało ostatnie upalne lato*) przypomniała sobie o basenie złożonym na strychu. Wywlokła plastikową powłokę, nadęła za pomocą pompki elektrycznej nabytej w HomeBase i nalała wody.

Cóż za radość! Dziecię mogło się pluskać w basenie, znowu w towarzystwie drugiego pokolenia sąsiadów, bo Pani, teraz Babcia, nie widziała przeszkód, aby dzieci dzieci sąsiadów, które kiedyś wraz z jej synkiem korzystali z basenu nie miały robić tego i dziś.

/Światła przygasają, jakby nadciągnęły chmury, z tyłu sceny błyskawica i słychać grzmot. Wiatr zawodzi w konarach drzew i burzy toń basenu. Orkiestra gra motyw ze "Szczęk" J. Williamsa/

Pani, teraz Babcia, trzyma w ręku list z Magistratu. W liście tym Wysoka Instalacja przesyła groźby, do dwóch lat więzienia włącznie, nie licząc kar finansowych. Pani, teraz Babcia, oskarżona jest o prowadzenie publicznego basenu bez posiadania uprawnień ratownika wodnego. I jeśli w ciągu wyznaczonego terminu nie zatrudni ratownika i nie wystąpi (oraz nie uzyska) stosownych atestów i zezwoleń zostanie przykładnie ukarana. Do tego Wysoka Instalacja czyni jej wiadomem, że poinformowała Inland Revenue, bo może Pani, teraz Babcia, uzyskuje jakieś nieopodatkowane dochody z prowadzonej działalności.

Syn Pani, teraz Babci, spuścił powietrze i wylał wodę. Koncepcja zatrudnienia ratownika na basenie dmuchanym została oceniona przez fachowców od ratowania żyć z wody jako kwalifikująca Panią do Bodmin**), natomiast zrobienie stosownych uprawnień przez Panią, teraz Babcię, nie wchodziło w grę.

Dzieci mogą radośnie chlapać się, ale w kałuży. Rano dostaną Danona, a wieczorem, to żaden kłopot, mamy przecież Ariel.

/Światła gasną zupełnie. Orkiestra gra "The Jester***)" Eric Tingstad i Nancy Rumbel, z albumu Pastorale/


_________________________
*) W Rozumieniu Tutejszego Ludu
**) patrz wpis tu

***) Błazen