środa, 16 października 2013

Szaman Galicyjski i sprawa bogactwa

W poprzednim wpisie napomknąłem o bogactwie i oszczędności. Jest jeszcze sprawa szczęścia. Weźmy dla naprzykładu totolotka. Albo tęczę, na końcu której znajduje się garnek wypełniony złotem.



Taka tęcza pojawiła się nad szamańskim szpitalem. I to podwójna, znaczy - kumulacja. Kasy nie było, ale i tak miałem dobry dzień.

poniedziałek, 14 października 2013

Szaman Galicyjski i sprawa oszczędności

W dzieciństwie naiwnym, w oparciu o opowieści dorosłych i innych dzieci, wyobrażałem sobie, że lud zamieszkujący na zachód od Łaby pieniędzy ma jak diabeł gwoździ*).
W okresie octowo-chińskoherbacianym wyjeżdżający i powracający zza Wielkiej Wody utwierdzali mnie w tym przekonaniu, choć przecież jakąś tam mądrość z zakresu ekonomii społecznej posiadłem i zdawałem sobie sprawę, że to wynik przeliczeń, a nie bezpośredniego bogactwa. Ale zawsze.
Po przyjeździe tutaj okazało się nieco inaczej i dziecinne wyobrażenia o świecie uległy zmianie.
Nie ten jest bogaty, co dużo zarabia, ale ten, co mało wydaje. Przepuścić można największy nawet majątek, a oszczędnością i pracą...
Tu też oszczędzają. Przykład z ostatniego tygodnia.

the kids - dzieciaki

Tatuaże kosztują i bolą. Można zatem przy drugim dziecku zrobić powyższy i mieć z głowy na resztę życia.
W końcu podciągnąć pod to można nawet dzieci różnych matek.



________________
*) to porównanie zawsze wpędzało mnie w przydum po co niby diabłu gwoździe? Wie ktoś?

sobota, 12 października 2013

Szaman Galicyjski i sprawa kawy



Czy wiecie, jak smutno smakuje filiżanka kawy pita samotnie w sobotni poranek?


niedziela, 29 września 2013

Szaman Galicyjski i sprawa jesieni




Sobotni wypad na plażę. Trochę różny od tego letniego nad Atlantykiem, choć to ten sam Atlantyk.
Już jesień...

piątek, 23 sierpnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa narzekań powakacyjnych

Co robi uczciwy, tradycyjny Polak po powrocie z wakacji?
Ano, narzeka.

Zatem dla podtrzymania tradycji, by duch w narodzie nie ginął i ja także przyłączę się do chóru malkontentów.

Spędziliśmy urlop*) na wybrzeżu atlantyckim w części należącej do Hiszpanii. Nie powiem, słońce było, plaża była, basen przy hotelu też. Jedzenie też niczego sobie, w końcu za dwa tygodnie 3.7 kg plus coś znaczy. Drinki też były, ale nie wspominam detalicznie, bo z tych nietuczących. Na plaży Polacy także zarówno. To znaczy obecni, nie nietuczący.

Wieczorami, kiedy upał zelżał, chodziliśmy z Najmilszą wzdłuż plaży, podziwiając zachody słońca nad Atlantykiem. Piasek nie taki, jak nad Bałtykiem, ale szło iść, choć trochę drapał. Wzdłuż plaży były, jak to w kapitalizmie, miejsca, w których chciano nas pozbawić gotówki poprzez sugerowanie, że bez zakupu zgromadzonych tam produktów (N.B. wytworzonych z całą pewnością przez niewidome chińskie dzieci) nie będziemy nigdy szczęśliwi. Lata całe ćwiczeń w jedynym właściwym (wtedy) ustroju uodporniły nas jednak na te kapitalistyczne zakusy i widoki te tylko wzmacniały nasz internacjonalistyczny sojusz z pracującą klasą Chin Ludowych. Ze szczególnym uwzględnieniem młodocianych i ociemniałych.

Uwagę naszą zwróciły pewnego dnia trzy nieodległe od siebie stanowiska, odcinające się od reszty tym, że były wieczorami zamknięte. Po bliższym zbadaniu w czym tkwi haczyk odkryliśmy, że są to szkoły nauczające nurkowania płetwistego.

Mam znajomego, niejakiego Abnegata, link po prawej. Ów nurkuje płetwiście i cuda cudeńka o podwodnym świecie opowiada. A i także zarówno Kiciaf (link po prawej, ale nie każdego wpuszcza) różności pokazuje na fotkach, co sama popod wodą robiła. Tośmy sobie z Najmilszą umyślili, coby też nauki jakieś pobrać, naumieć się nie tylko zanurzać popod wodę, ale też bezpiecznie tam pozostać i - co w gruncie rzeczy najważniejsze - przyżyciowo wypłynąć.

Jak wspomniałem powyżej, trzy były szkoły na plaży, co tej sztuki nauczały. Trudno mi powiedzieć jakich narodowości były, bo wszędzie obowiązywał międzynarodowy angielski, choć w jednej przeważał francuski i niemiecki, a w drugiej polski.
Poszliśmy za dnia się przyjrzeć. W pierwszej, tam gdzie mówili po angielsku (też), było luźno. Trochę kręcących się ludzi, na ścianie fotki spodwodne, ale... drogo.
W drugiej ład i porządek. Obowiązujący język - niemiecki i francuski. Równo ustawione stoły, studenty siedzące karnie, kajety otwarte i miły wykładowca wyjaśniający zawiłe arkana sztuki. Na ścianie kilka tras w nieodległym oceanie - sztuczna rafa, wraki, jakaś jaskinia. Opisane, wyrysowane, ze wszystkimi parametrami czasu i głębokości.
Poszliśmy do polskiej. Pierwszy napotkany nurek-nauczyciel był bardzo miły. Prosił siedzieć i po angielsku wytłumaczył nam na czym polega nauka w szkole, jakie zajęcia musimy odbyć i kiedy. Po angielsku, bo on akurat Polakiem nie był. Zapisaliśmy co trzeba i "wrócimy jutro". Przemyślenie sprawy zajęło nam popołudnie i zapadła decyzja - robimy kurs.
Poszliśmy następnego dnia. Inny napotkany nurek-instruktor, tym razem Polak, był równie miły. Także zarówno prosił siedzieć, kawą poczęstował i wyjaśnił nam, tym razem po polsku, to samo, co usłyszeliśmy poprzednio. Z tym, że niekoniecznie. Zarówno ilość zajęć teoretycznych jak i ćwiczeń dość znacząco różniła się od danych przekazanych nam wcześniej. Ale nic to, Baśka, nic to. Zapłaciliśmy zaliczkę i umówiliśmy się na następny dzień.
Przyszliśmy rano. Posadzono nas przed TV (LCD 37"), puszczono film i kazano się podziwać na ekran. Jak się skończy, to ktoś przyjdzie. Może i nie było by to takie złe, ale odbywało się to na plaży. Co prawda pod markizą i na stole stała kawa, ale tuż za naszymi plecami był deptak, którym na i z plaży łazili plażowicze, nawoływały się dzieciaki głośno domagające się lodów i napojów i w ogóle toczyło się życie towarzyskie. Tak jakby to rozpraszało. Nieco.
Skończył się pierwszy odcinek filmu, nikt się nie zjawił. No, to obejrzymy drugi. Obejrzeliśmy. Nawet porobiliśmy notatki. Nadal nikt nie interesował się co u nas słychać. To obejrzeliśmy trzeci odcinek. Więcej notatek zrobiliśmy. Poszedłem w końcu do panienki i pytam co dalej.
Wydawała się zupełnie niezorientowana o co chodzi. To wyjaśniłem, że my tu, panienko blond, na kursie samoucznym (jak na razie) się szkolimy. Baaardzo się zdziwiła. Po czym zadała bardzo konkretne pytanie: "a zapłaciliście?" Mówię uczciwie, że nie, bo nikt o tak przyziemnych drobiazgach z nami nie rozmawiał. "Aaaa, to musicie zapłacić." - rzekło blond dziewczę. Zapłaciłem**). Przyszła panna G, jak się okazało Polka, instruktorka nurkingu. Obejrzeliście? Obejrzelim. To idziemy na basen.
Sprzęt wziął nam Młody Kędzierzawy na wózek i jazda. Po drodze wpadliśmy na szefa całej tej instytucji. Radość biła mu z lic i entuzjazm z ócz. Chcecie się szkolić? Super! Fantastycznie! Zobaczycie, spodoba się wam. (To akurat było do Najmilszej, która za długo przebywa w Ukeju i wszelkie przejawy olewactwa klientów uważa za zniewagę, a nieco olana się czuła.) Po czym przedstawił nam kolejną, jak się domyślacie odmienną, wersję planu kursu. Panna G. owszem próbowała mu wyprostować ścieżki, ale jako podwładna nie miała siły przebicia. Kiedy Rozentuzjazmowany Pryncypał odszedł powiedziała przepraszająco, że kursów jest kilka i zwierzchność nie do końca łapie who is who.
Na basenie przywdzialiśmy pianki, jackety***), upłetwienie, maski, aparaty i butle. Nikt nic nie powiedział co jest po co i dlaczego. Jak się wchodzi do wody widzieliście na filmie? No, to hop.
Może nie hop to było tylko plask, ale znaleźliśmy się we wodzie. Ino coś tu płytko. We troje byliśmy (plus panna G.), a najwyższy z nas, dla kamuflażu zwany T., nawet jak usiadł na dnie, to mu czupryna wystawała nad powierzchnię. Ćwiczenia wykonywaliśmy po kolei. Specjalnie trudne nie były, ale znacznie lepiej by nam szło, gdyby ktoś omówił z nami o co chodzi. Na zasadzie Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje... można prowadzić zajęcia w przedszkolu, ale pod woda to już chyba nie. Po trzecim wynurzeniu i rozmowach o co w danym ćwiczeniu chodzi i jak ma być, żeby było dobrze, Najmilsza, która poczucie godności osobistej ma wysokie i wariatki z siebie robić nie będzie, powiedziała gdzie ma nurkowanie i wyszła poczekać na mnie na brzegu. Ja też bym wyszedł, ale kiedy pomyślałem ile mnie ta zabawa kosztuje, poszedłem w zaparte.
Dokończyliśmy ćwiczenia, wróciliśmy do szkoły. A wracając mijaliśmy tę szkołę niemiecko-francuską, gdzie studenci siedzieli nadal karnie przy stołach i słuchali wykładu. Na stole stała butla, jacket i aparat, a wykładowca tłumaczył każdą część i jej zastosowanie. No, chyba gupi som, że się sami nie domyślą.

Następnego dnia obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki w TV. Potem okazało się, że dziś do oceanu nie pójdziemy, bo nie ma kogoś, kto był istotny. Może jutro. Ale możemy napisać quizy. A jak napiszemy quizy to możemy pisać egzamin teoretyczny. Napisałem trzy. W czwartym połowa pytań była o czymś, o czym nigdy nie słyszałem. Podniosłem rękę typu "proszę panią.." i panienka, tym razem brunetka, zapytała w czym rzecz. Tłumaczę, że nie umiem odpowiedzieć na pytania, bo w filmach o tym nie było. Nie, bo to z książki jest. Książki? A co, nie dostaliście książek? Nie. A, to w takim razie macie. Na trzy godziny przed pisaniem egzaminu teoretycznego dostałem do ręki książkę. A nawet dwie. Uczciwie odmówiłem pisania czegokolwiek. Przyjdę jutro.

Jutro wszyscy byli. Panna G. zabrała mnie do oceanu. Ubrałem się w piankę, maskę, płetwy i całą resztę. Ciężkie to jak diabli. Poszliśmy. Powtórzenie sygnałów, omówienie co robimy - no, schodzimy pod wodę i powtarzamy to, co na basenie. Zeszliśmy. Na jakiś 10-12 metrach czuję, że coraz trudniej mi się oddycha. Spoko, przyzwyczaisz się, nie jest źle. Z tym, że nie na pewno. Oddycha mi się coraz gorzej, nie mogę nabrać powietrza. Sprawdzam manometr - OK. Naciskam taki dynks - powietrze wali jak z rury. Pokazuję pannie G., że coś nie tak i sruuu... na powierzchnię. Wypłynęła tuż obok, sprawdziła moją pływalność. Co jest - pyta. Mówię, że nie mogę oddychać. Nie panikuj, zdarzasię, luzik. Poleż trochę na powierzchni, przejdzie ci. Pomyślałem, może ma rację, w końcu nurkuje od lat prawie codziennie, a ja co? dopiero zaczynam. Odpocząłem i znowu w otchłań****). Z początku OK, ale im głębiej tym bardziej znowu mi duszno. Skończyłem ćwiczenia, pokazała mi, że OK i na brzeg.
I znowu mi tłumaczy, że to panika, że się zdarza, ale nic to. Już jej miałem powiedzieć: dziecko złote, ja zawodowo zajmuję się oddychaniem innych, a prywatnie mam doświadczenie w oddychaniu pewnie ze dwa razy dłuższe od twojego, żebym nie umiał rozpoznać paniki, ale... Ale rozpiąłem tę q...ską piankę i cud się stał. Nareszcie mogłem odetchnąć pełną piersią. Franca była po prostu za mała. Póki chodziłem po brzegu w rozpiętej acz zmysłowo opiętej i bez jacketu, było OK. Ale pod wodą i w całym sprzęcie było mi po prostu ciasno, a że doświadczenie mam żadne, to na myśl mi nie przyszło, że kłopot z tak błahego powodu się zrobił. Na następne nurkowania ubierałem o numer większą i było dobrze.
Przed upływem tygodnia zaliczyłem wymagane prawem egzaminy i ćwiczenia i dostałem to:


Z drugiej strony nie skanowałem, bo tam tylko czarno-biały tekst i moje zdjęcie, jak to zwykle jak z kroniki kryminalnej. Co najfajniejsze, powiedziano mi, że będę czekał ze trzy-cztery tygodnie, a ja dostałem przesyłkę po 5 dniach. Czemu? Bo europejskie centrum jest tuż pod nosem, w Bristolu. Po sąsiedzku mi załatwili.

Nie piszę tego, żeby się chwalić czy skarżyć. Chcę podkreślić, że panna G. jest na prawdę świetną instruktorką. Atmosfera w czasie nauki była bardzo miła, wszyscy byli życzliwi i chętni, entuzjazm bijący od Pryncypała zaraźliwy.
Z tym, że bałagan, zamęt wręcz, brak jakichś ogólnych spójnych wytycznych i organizacji pracy, brak okazania szacunku dla nauczanych, nie dotrzymywanie terminów przyprawiały o przerażenie. Rozentuzjazmowany Pryncypał ze trzy razy przy spotkaniach namawiał i zapraszał na wspólną wyprawę jesienią do Egiptu. Uczciwie mówię - bałbym się. Bo jeśli na 40 metrze głębokości, kiedy rozkoszować się będę rafą czy co tam jest, ktoś mnie zapyta: "a to Józek nie dał ci butli tej co trzeba?" to bym się chyba porobił za strachu, a w piance to wiocha jakich mało. Jeżeli mówimy o bezpieczeństwie grupy nurków, a nie potrafimy się dogadać kto i czego powinien tych nurków nauczyć, to ja zwyczajnie wymiękam.
Składający się z czterech rurek i tyluż zaworków aparat do nurkowania dla anestezjologa jest prosty jak futerał na cepy, a oddychanie sprężonym powietrzem banalnie proste w swej fizjologii. Najmilszą jednak wkurzyło (i nie bez racji) to, że wsadzono jej na plecy kilkanaście kilo czegoś, do dzioba wetknięto gumianą rurę i nie tłumacząc niczego kazano nurkować. Ani słowa o tym, czego należy się spodziewać, ani trochę czasu, żeby przywyknąć do tej niecodziennej przecież sytuacji i tp. Mój przykład pokazuje, że nie przyjęto żadnych sposobów doboru stroju. Wiem tylko, jak dobrać maskę, bo było na filmie.

W tym roku już nie, ale w przyszłym znowu spróbuję. Może i Najmilsza przekona się i da się namówić jeszcze raz?


P.S. Najmilsza odmówiła udziału w kursie w oparciu o zdrowy rozsądek. Dostała za to fajną rurkę do nurkowania.
P.P.S. Zobaczyłem w kornwalijskim sklepie PADI ceny sprzętu nurczanego. Ze względu na kulturę, jaka powinna cechować blog polskiego anestezjologa nie przytoczę, co powiedziałem.

_______________________________
*) ciężko wypracowany, za takie, panie, piniądze, że bym bez łachy ze dwa lepsze kupił, a te to niby ze zniżką były.
**) qurna, takie pinądze, panie, zapłaciłem, co to w miesiąc nie zarobie, a one to, panie, w dwa dni mają, tak ich mać...
***) jacket to dla mnie są ziemniaki pieczone w skórce, przekrajane nakrzyż i wypełnione czymś dobrym
****) licentia poetica - otchłań była o dobry kawał drogi stamtąd

środa, 21 sierpnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa powrotu

Jak już wspomniałem wróciliśmy z daleka, z ciepłych krajów. Nie wiem, czy tak do końca ciepłych, bo w Polszcze było cieplej. Z tym, że tradycyjnie jest to kraj z gatunku ciepłych.

A po powrocie czekało na mię to:


W ogrodzie. Róże zakwitłe, sangria zimna, oliwki super. I Kindle.

A poza domem jesień już w pełni.
Jesień w Kornwalii wygląda zaś tak:


Latarnia Longship widziana z Land's End.


Wrzosy i inne, dobre na tapetę, jak ktoś lubi jesienne tematy.


Szaman Galicyjski kontemplujący tzw. "zachód słońca" nad oceanem.

Tylko czemu trza mi do pracy, ja się pytam?!

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa Kaczki z Dynią w sosie Norweskim*)

Wróciliśmy (bo z Najmilszą) z dalekich wypraw. Narzekanie zacznę tak we środę, a dzisiaj tylko mała fotka z ulubionego cyklu "co se tutejsi tatułują".

A tatuują sobie tak:


Jak widać na załączonym obrazku, jakość nazwałbym "domową". Z tym, że Peppę idzie rozpoznać. Na pytanie "czemuś sobie, Tubylcu, wydziargał cuś takiego?" padła odpowiedź "bo mię dziecko prosiło". I chyba, po jakości sądząc, samo wydziargało w grudniowy wieczór.

Co pod uwagę Kaczki zamieszczam. Pilnuj Dyni i Norweskiego.


______________________________
*) tytuł jest żartem, no offence

niedziela, 23 czerwca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa ludzie kontra technika

Technika ważna rzecz. To wiedzą wszyscy. Czasem jednak lepiej mieć do czynienia z ludźmi niż z techniką.

Rozdział 1        Technika

Pewne małżeństwo starszych ludzi, po siedemdziesiątce, postanowiło spędzić miło letni czas w Hiszpanii. Nabyli bilety na prom z Plymouth do Santander i pojechali.

Jechali z Leeds, a że starsi państwo, to jechali powoli i dostojnie, przystając po drodze, bo przecież zmęczenie zabija. W Plymouth byli już solidnie zmęczeni i znużeni podróżą, zatem powierzyli swe losy technice, w tym przypadku GPS. Panienka z dżipiesa, nie zadowolona z faktu, że jest wykorzystywana, radośnie ogłosiła, że dojechali na miejsce i ona się zamyka na dalszą część podróży. Z tym, że uczciwie stanęła przed wjazdem na prom. No, to wjechali.

Z tym, że zamiast na prom naźwiskiem Port Aven do Santander, który to prom wygląda tak:


i zabiera 2400 pasażerów w 650 kabinach, ma SPA i basen

a basen wygląda tak:


wsiedli, a właściwie wjechali na prom do Torpoint, czyli na drugą stronę rzeki Tamar. Ów zaś wygląda tak:


zabiera 73 auta, a przeprawa kosztuje funta pięćdziesiąt.

Tak to technika wystawiła ich do wiatru.

Rozdział 2        Ludzie

Kiedy już byli tak jakby w połowie drogi, starsi państwo zorientowali się, że cuś jest nie tak i zgłosili swoje uwagi jednemu z członków załogi.

To jest UK. Tu starsi państwo mogą się pomylić. I trzeba im pomóc. Radiową drogą zawiadomiono kapitanat portu o zdarzeniu, nieznacznie opóźniono wyjście Port Aven w morze, starsi państwo zostali przewiezieni z powrotem i  jako pierwsi zjechali z promu, a dobra dusza pokazała im jak dojechać do ich nabrzeża. Zaokrętowali się jako ostatni samochód i popłynęli.

Zawsze ludzie są ważniejsi od techniki. A takie historie pozwalają mi nadal wierzyć w to, że mamy jakąś szansę. Jako gatunek. Ci bardziej cywilizowani.

Miłej niedzieli.




sobota, 22 czerwca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa szowinizmu lokalnego

Jak już pisałem bywałem we świecie. Tamże znalazłem poniższą ciekawostkę.
Wiem, że Katalończycy nie przepadają za Hiszpanami (czy Kastylijczykami? Septimo piso, jak to jest?) z przyczyn, ogólnie biorąc, historycznych.
Napisy są dwujęzyczne, z wiodącym katalońskim, praktycznie wszędzie w Barcelonie. Co do języka mówionego się nie wypowiadam, bo nie posiadam żadnego z obu. W pisanym inna sprawa.
Prawdę mówiąc jednak nie spodziewałem się, że aż tak. I co mają do Anglików?
Oto zdjęcie z baru w Barcelonie.



Napis górny to kataloński i, jeśli nie płata mi mój mózg figli, oznacza on zakaz sprzedaży napojów alkoholowych i tytoniu młodocianym poniżej 18 roku życia. I to jest OK.
Napis środkowy, angielski, zabrania sprzedaży alkoholu i tytoniu... komukolwiek! Choć po dokładnym przyjrzeniu się, nie wiem czy aktualnie i rzeczywiście zabrania...hmm...może akurat nie... tylko stwierdza fakt sprzedaży.
Napis dolny w języku kastylijskim, czyli oficjalnym hiszpańskim, zabrania sprzedaży napojów (wszelakich?) nic nie wspominając o tytoniu.

Oto jak w Zjednoczonej Europie nierówno traktuje się klientów!


A teraz malutka fotka, zrobiona chytrze zrobiona, nie wydajcie mnie, bo nie mam pisemnej zgody fotografowanej. Z tym, że obrazeczek ładny. Na ramieniu się znajdował, lewym, po zewnętrznej.
Z ukłonami dla Kamyka.




piątek, 21 czerwca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa tatuażu raz jeszcze

No i kto by pomyślał, że do tego akurat tematu wrócę. Już myślałem, że opisany dawno temu, passe moi le mot, fiut dziargany będzie długo trzymał się na czołowej pozycji wariactwa tutejszego. Otóż z tym, że nie.

Przyszła młoda (hm, hm, bądźmy uprzejmi) kobieta i kiedy już usła i zaczęły ją nursy układać w pozycji do zabiegu, wśród chichotów zawołały mnię żebym se popatrzył. I co miała?

Równiutko przystrzyżone łono, tak na 3 milimetry na moje oko, w barwie soczystej zieleni, a nad nim napis: "Keep out of grass", co się wykłada na polski: "Z daleka od trawy", no, bo "nie deptać trawników" jakoś tu nie pasuje.

Boszszsz... nie masz temu końca?

środa, 19 czerwca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa tapas

Jak się wejdzie między wrony...

Teorię taką mam, że jak się wyjedzie gdzieś daleko od domu, to trzeba jeść to, co tamtejsi (a  tym przypadku - tutejsi) jadają. Bo jeśli oni to jedzą od stuleci, to znaczy, że tam to jest dobre.

Zatem w Barcelonie poszliśmy na tapas. I miałem rację - było dobre.

Tapas bar wygląda tak:


A same tapas tak:


I są pyszne. Polecamy. I jak zawsze małe ukłucie zazdrości, a w szczegółach to dwa - jaką oni mają pogodę i jakie oni mają jedzenie!

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa sztuki nowoczesnej

W poprzednim poście zastanawiałem się, czy nadaję się do muzeum. I chyba jednak tak, choć część mojej jaźni bardzo się przed tą myślą broni.

Ale jak można z czegoś takiego:


...zrobić coś takiego?


Pomijając oczywisty fakt, że pierwsza jest Ona, a drugi chyba (?) On?

Oba zdjęcia z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w B.

sobota, 15 czerwca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej historii

A może Historii? Nie wiem.

Pojechaliśmy do tej pani.


Jak to mówią u nasz, w Galicji, po lewo jest podpisana. Nie rozumiem, dlaczego większość miast przedstawianych jest na pomnikach jako goła baba? Nawet te, co do których w naszym polskim języku bardziej pasuje rodzaj męski, a w zagramanicznych - nijaki?

Tamże była (m.in.) wystawa. Jak i czym pracowali moi poprzednicy, dość w czasie odlegli. Hmm?


Mieli łatwiej? Taki prosty aparat do znieczulenia wymagał niemałej odwagi (od obu, pacjenta i dochtora), ale też ogromnego doświadczenia i czujnej obserwacji chorego.

A stosowało się go tak:


A mikrometryczne skalowanie w dziesiątych częściach procenta!? A odciąg gazów?! A dziura ozonowa?! A rękawiczki latex-free?! Lub w ogóle jakieś? A BIS, TENS, ekg, rtg, TVN?! Gdzie, pytam się?!

Potem przyszedł czas na nieco bardziej skomplikowane urządzenia.


Taki mały, poręczny Draeger, po prostu boski. Poza tlenem miał też butlę z dwutlenkiem węgla, żeby stłumić  objawy hyperwentylacji chorego.



Oczywiście, do tego zestaw do utrzymywania dróg oddechowych w stanie drożnym plus (po prawej) środek znieczulająco-usypiający. To białe na środku to najprostszy model parownika. Skarpeta naciągnięta na druciany szkielet.

A żeby krnąbrny (jak Dynia) pacjent nie użarł w palec - cuś do ochrony tegoż i zestaw leków. Jaka ta anestezja prosta! I śmiertelna... tak, na marginesie.


Od lewej: przeźroczyste - tym uśpić, tym brązowym trzymać na śpiąco, tym indiańskim zwiotczyć, a tym na środku budzić. I nie dać się ugryźć.

A dziś? Noż, qurna, Stasek...


Ta sama firma, sto trzy lata później. Zestaw Perseus. Do następnej wersji, Andromeda, dodadzą czytnik Kindle-Fire, z opcją sudoku i krzyżówek z Times'a. I dziwimy się, że wymarli anestezjolodzy, którzy samoocznie i samoręcznie obserwowali pacjenta w czasie znieczulenia? I jak młódź, która uczy się na czymś takim, ma umieć samodzielnie ocenić stan chorego? Przecież tu nikt nie zna nawet skali Guedela!

Mnie zaś osobiście łza się zakręciła w oku, kiedy zobaczyłem to cacko.


Pulmomat, dostawiany do każdego aparatu do znieczulenia zestaw do wentylacji, uwalniający anestezjologa od konieczności "dymania w blazę". Potraficie sobie wyobrazić, że pracowałem na tym na klinice, sorry, Klynice Akademii Medycznej, w Mieście i marzyłem, żeby to cudo było dostępne w moim szpitalu w Miasteczku? Choćby jedno?
I taka mnię refleksja naszła - czy ja też nadaję się tylko do muzeum?

środa, 24 kwietnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa niecodziennego tatuażu

Lud tutejszy lubi tatuaże. Różne, różniste. Sino-skórzaste (w założeniu czarno-białe, ale barwnik płowieje, a i skora taka znowu biała nie jest) i kolorowe.
Zastanawia mnie czasem logika pokrętna tatuonosicieli.
Parę kobiet miało wypisane na przedramionach imiona dzieci. Boją się, że zapomną, czy co? Tak wiele tego tam znowu nie było. I w dodatku napisane tak, że nosicielki miały je "do góry nogami". Oglądają w lusterku?
Albo umieszczone między łopatkami. Rozumiem, że jak ktoś chce ładny tatuaż to chciałby też nań spojrzeć, a jak sobie zerknąć między łopatki?
Dziwne i niesamowite jest to ludzkie plemię.

Dziś jednakże zdumienie moje sięgnęło*) zenitu, który zdawał mnię się już kiedyś  sięgnięty.
Przyszła kobieta niejaka, żeby jej ginekolega kuknął w kaczorka, a nawet głębiej. Się ją uśpiło i kiedy rozpocząłem rytualną działalność literacką, czyli wypełnianie karty znieczulenia, usłyszałem trzy głębokie westchnienia zawierające w sobie i podziw i zdumienie i nieuchwytną, ale wyczuwalną jak imbir w herbacie nutkę zazdrości.
- Szaman, widziałeś coś takiego? Podejdź no tutaj. - Na głębokim przydechu powiedziała do mnie moja pielęgniarka, która akurat wraz z lotną instrumentariuszką układały kobiecie nogi na takich fikuśnych podpórkach.
Najpierw ogarnęło mnie zdumienie, bo do tamtych rejonów anestezjologa nie wołają, ale poszedłem rzucić okiem.
Rzuciłem raz, jednym, a potem powtórzyłem ten rzut i to oboma. I patrzyłem... patrzyłem...
Tera młodzież nieletnia nie czyta, dobra?!
Kobitka, gładko wygolona w każdym**) calu (kwadratowym) miała wytatuowanego na dolnej powierzchni brzucha ślicznego i ogromnego... męskiego członka z przyległościami, w fazie szczerej ekscytacji, jakby zarzuconego na brzuch. Duży był i soczysty, sięgał prawie po pępek, wstydliwie tylko u nasady przykryty moszną. Ale drodzy moi, to był naprawdę śliczny rysunek. Jeśli ktoś z Was spotkał się z anatomicznymi rysunkami autorstwa pana Franka H. Nettera, to powiem, że autor tego tatuażu mógłby śmiało stawać w szrank i nie miałby się czego wstydzić. Bardzo szczegółowy rysunek, z niezłym cieniowaniem struktur i oddaniem najdrobniejszych detali, wykorzystanie naturalnej faktury skóry nosicielki i - jak to powiedzieć? - zastanych szczegółów anatomii sprawiło, że rzekłbym "no, penis jak żywy!".

Do tej pory numerem jeden był tatuaż wykonany w linii bikini i głoszący "Hello, Boys!" Teraz został on zdetronizowany i wrzucony w odmęty niepamięci.

A ja nadal nie rozumiem, jakimi pokrętnymi drogami chadzają myśli niektórych członków tutejszego społeczeństwa...

________
*) sięgnęło, bo naprawdę było daleko, inaczej by tylko sięgło.
**) i mam na myśli dokładnie to, co piszę: w każdym

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa zabawek

Czekając na Tygryska i Prezesa znalazłem na lotnisku międzynarodowym ukejskim taką zabawkę.


Nie chcę się czepiać, ale jest to w kraju, gdzie dostępne są listy pedofili, a przed zgodą na tygodniowy staż w szpitalu, gdzie leczone są dzieci trzeba mieć raport z policji, że nie jest się notowanym.


piątek, 19 kwietnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej baronessy

Cały dzień w TV tutejszym mówiło się o pogrzebie baronessy Margaret. Że za drogi, że z pompą niepotrzebną, że ktoś tam protestował.

Nie będę tu przytaczał różnych opinii o jej rządach, co komu i kiedy. Dla Polaków to może być mało ciekawe, bo mało zrozumiałe.

Rozmawialiśmy jednakowoż w pracy na ten sam temat. I choć mieszkam w najbiedniejszej części UK (średnia płaca w Kornwalii wynosi 63% średniej dla całego UK) to wszyscy, i ci, którzy w jej czasach żyli i ci, którzy narodzili się później, uważali, że była świetna i chcieli by kogoś jej miary znowu w fotelu premiera. Chwalą dokonany pod jej kierunkiem rozwój i dobrobyt, jaki panował w tych czasach.

Postawiła "chorego człowieka Europy"*) na nogi i poczuli się znowu mocarstwem. Zamknęła to co nierentowne w przemyśle, ze szczególnym naciskiem na kopalnie, ukróciła samowolę pijawek w związkach zawodowych (z owymi związkami włącznie) sięgając czasem do metod brutalnych, ale skutecznych i jakoś tak to zrobiła, że Brytyjczycy trzy razy pod rząd wybrali ją na premiera. Ustąpiła nie ze względu na przegraną w wyborach, ale aby uniknąć rozłamu w partii.

Jeśli więc słyszycie o Walijczykach czy Szkotach, że jej nie lubią i piją szampana z radości, że odeszła, to pomyślcie jeszcze raz. Margaret przestała być premierem 26 lat temu, ale jej osoba, jak widać nadal wzbudza silne emocje.

Tak przy okazji. Kto pamięta kto był premierem eRPe 26 lat temu?


_________________
*) dziennikarskie określenie UK z tego okresu

środa, 17 kwietnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa poświąt

Po Świętach przyszedłem do pracy i wykorzystując moment przestoju poszedłem porozmawiać z panią S.
Pani S. ma w eRPe siostrę, panią W.

Pani S. pokazała mi tak.


Obraziłem się. Nie będę z głupią babą gadał, dopokąd nie przestanie gadać takich bzdur.

sobota, 30 marca 2013

Szaman Galicyjski i sprawa Świąt





Wesołych Świąt Wielkanocnych Wszystkim i Każdemu z Osobna.

Nie przejmujcie się pogodą, będzie lepiej. I w życiu też będzie lepiej. Bo po to jest Wiosna i Wielkanoc. Żeby uwierzyć, że będzie lepiej. Bo będzie.

czwartek, 14 lutego 2013

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego dnia w lutym

Nie lubię Walentynek. Tych słodziutkich, różowych, pokrytych brokatem w siedmiu kolorach tęczy. Biorąc pod uwagę, że św. Walenty był męczennikiem i zginął raczej tragicznie, zamiast tych wszystkich cukierkowatych serduszek i gołąbków bardziej "w duchu" byłoby pójść z ukochaną i obejrzeć jakieś soczyste, krwawe morderstwo.

Ja mam Walentynki z Najmilszą codziennie, przez okrągły rok.


Dziś takie. Powiem Wam tylko, że kawa po irlandzku smakuje w Kornwalii bardzo dobrze.

Najlepszego.

czwartek, 31 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa artykułu w WP

Przeczytałem wczoraj początek jednego z artykułów w WP. Zaczyna się tak:

" Pracują po 60, 80, niekiedy nawet 100 godzin tygodniowo. Dyspozycyjni 24 godziny na dobę, (...). Przez swoich pracodawców nazywani "służbą", ewentualnie "pomocą domową", w rzeczywistości są XXI-wiecznymi niewolnikami. "

Myślałem, że to o lekarzach w Polsce, ale nie, to o służących, zatrudnianych w domach.
Pracowałem po 112 godzin tygodniowo, byłem dyspozycyjny 24 godziny na dobę, pracodawca nazywał mnie służbą zdrowia lub (na pogotowiu) pierwszą pomocą. Co prawda nie miałem rozkapryszonych 'Państwa', ale zarzyganych pijaków, bomisiów*) i jatylków**), ale nie wiem, co lepsze. Jedyną różnicą było posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego, bo na myśl o emeryturze łzy same cisną się do oczu.
W tym scenariuszu nie zabrakło też NFZ, który mógłby przejąć rolę mafii i pośredników...

Czy to już tylko wspomnienia?

_______________________________
*) bo mi się należy
**) ja tylko po...

wtorek, 29 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego powrotu

Żaby wróciły. I zachowują się nie dość, że lubieżnie, to jeszcze wyuzdanie.
Ich obecność pozwoliła Najmilszej policzyć ryby (tuzin czarnych i dwie czerwone), bo te, oburzone rozpasanym sąsiedztwem krążyły tuż pod powierzchnią.



niedziela, 20 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego aneksu

Jako aneks do poprzedniego wpisu o Wzgórzach Golan chcę dodać jeszcze dwa ujęcia, które musiałem wyekstrahować z filmu wideo kręconego w czasie podróży, stąd opóźnienie.
Otóż wśród kwitnących i owocujących gajów oliwnych i pomarańczowych, poprzecinanych winnicami i plantacjami bananów, pośród błyszczących zielonkawą taflą nieruchomej wody zbiorników zbierających deszczówkę, zoczyliśmy punkt postoju maszyn rolniczych, niezbędnych w procesie nowoczesnej uprawy roli.
Zwłaszcza na Wzgórzach Golan.
A punkt postoju wygląda tak.


I w zbliżeniu.




Dobranoc Państwu.

wtorek, 15 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa propagandy

Z Kafarnaum pojechaliśmy na północny-wschód i zorganizowano nam wyprawę na Wzgórza Golan.
Dla mnie, wychowanego w pewnym okresie w PRL pojęcie "Wzgórza Golan" pełne jest dziennikarskich newsów*), że oto mamy kolejne walki na Wzgórzach Golan, że Izrael osadził osadników na Wzgórzach Golan, że Syria ostrzelała Wzgórza Golan i tak dalej. No, wojna, ograniczona czy nie, ale trwała tam wiele lat.
I nagle mam postawić moją własną stopę (abo i dwie) na Wzgórzach Golan. Zawsze wyobrażałem je sobie jako półpustynne, skalisto-piaskowe pagórki z okopanymi czołgami, czyli nic ciekawego.
I zobaczyliśmy to. Bo Wzgórza Golan wyglądają tak.
Spokojne, pokryte sadami bananowo-pomarańczowymi, puste jednakże, z rozpadającymi się byłymi osiedlami byłych kolonistów.


- Co to za betonowe konstrukcje?
- To baza wojsk w strefie buforowej, aktualnie stacjonują tam Kanadyjczycy.
- Gdzie kończy się Izrael?
Pan przewodnik:
- Tam, gdzie kończy się roślinność. Ta pustynia dalej, to Syria.



- A to za nami?
A to za nami wyglada tak.


- To jedna z placówek sieci wywiadu elektronicznego. Jeśli z Damaszku dwóch ludzi uzbrojonych w kałasznikowa wyruszy ku naszej granicy, będziemy to wiedzieć i widzieć zanim przejdą 100 metrów.


- A po co te żółte tabliczki wzdłuż każde drogi?
- To takie małe ostrzeżenie, żeby tam nie chodzić.
- A czemu nie chodzić?
- Bo na tych polach Syryjczycy zostawili kilka milionów**) min, które przerobią każdego na shish-kebab.

Czyli krótko mówiąc. Zachodnim turystom pokazuje się miejsce konfliktu, na którym Izrael założył piękne, owocujące sady i osady, a wstrętni. . . no, ci inni, mają tu pustynię i to zaminowaną.
Jakoś zapachniało mi to propagandą. I nie był to miły zapach.

Choć z drugiej strony, granica syryjsko-izraelska jest najbezpieczniejszą granicą Izraela.
_____________________
*) wtedy nie używano tego określenia. Wtedy były stare, dobre "wiadomości".
**) tak powiedział, dwa razy pytałem.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa bloggera

Czy ktoś z Was wie, czemu i jak ten .  .  . blogger zmienia ustawienia bloga?
Właśnie zajrzałem do trzewi własnego bloga i znalazłem nieopublikowane komenty (przepraszam piszących, ale to nie moja wina), a zamiast nich jakieś beznadziejne, pisane po angielsku, debilne wpisy z adresami stron, na które powinienem natychmiast wejść i coś tam zrobić. Wywaliłem to-to w diabły, komenty opublikowałem ręcznie, ale wkurza mnie to maksymalnie.

Do tego wrzucił mi opcję, że komentarze są moderowane, czego nie było.
Do tego w starych postach zamiast części tekstu są białe plamy. Noż qurna, Stasek!

Jak zepsuć komuś weekend? Własnie tak.

wtorek, 8 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa specjalizacji

Kiedyś wpadłem na szatański pomysł zrobienia drugiej specjalizacji. Napisałem podanie do ówczesnego Lekarza Wojewódzkiego z prośbą. Że jestem anestezjologiem, ale od trzech lat pracuję także na potrzeby instytucji prawnych i chciałbym mieć stosowne przeszkolenia i papiery czyli specjalizację. A on mnię odpisał, że niestety, skoro jestem Straszliwie  Deficytowym Anestezjologiem (bo w tym czasie anestezjologia była tzw. deficytową specjalizacją), to nie mogę, bo ucieknę od anestezji i nie wrócę, a on na to zgody dać nie może. Na dole pisma była klauzula, że mogę się odwołać do MZiOS.

Się odwołałem, dołączając poparcie z licznych instytucji, dla których ta nowa specjalizacja była by bardzo korzystna, wraz z opinią najbliższej Akademii Medycznej, że oni też widzą w tym sens, że nie muszę przestawać być anestezjologiem, że oni mnię na indywidualny kurs i tp. i td.

Minister odmówił ustami Specjalisty Krajowego z... anestezjologii, który uzasadnił odmowę tym, że on sobie nie wyobraża..., że anestezjolog mógłby robić coś innego. Fakt, że w praktyce robiłem to "coś innego" od trzech lat nie miał znaczenia.

A że trwało to przerzucanie się pismami parę(naście) miesięcy to ja już, pewien swego, specjalizacyjne kursa zacząłem. No, żałość mnię ogarła straszna, że tyle pracy mojej i innych dobrych Chrześcijan psu na buty. I wiecie co zrobiłem? Wsadziłem sobie pismo z MZiOS w... szufladę. Założyłem (jak pokazała historia, słusznie), że Lekarz Wojewódzki o sprawie nie pamięta i zacząłem od nowa. Że chciałbym się specjalizować I KROPKA. Nic nie wspomniałem o posiadanej innej specjalizacji i pracy w szpitalu. Pominąłem to, jak nieistotne szczegóły. Po tem spokojnie ukończyłem specjalizację I stopnia. Dopiero na egzaminie ktoś próbował dojść co robiłem przez ponad dziesięć lat po studiach, ale życzliwi skutecznie odwrócili jego uwagę od dupereli i błahostek.

Przypomniało mi się to po przeczytaniu wpisu Adepta Sztuki. Kiedyś to były czasy... ech.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa językowa

Wojna trwa.
Nie wiem czy przegrałem tę bitwę, ale na pewno nie dotrzymałem pola i wycofałem się w całkowitym porządku na z góry upatrzone pozycje.

Było tak: z rok temu przyszła do pracy u nas młoda sekretarko-pomoc medyczna. Parę razy zwróciłem jej uwagę, że niestarannie i nieuważnie wypełnia powierzone jej formularze, a detalicznie wpisuje w nie bzdury, np., że pacjent ma wzrost 69 i waży 178. Albo, że tętno ma 140/80 (?), a ciśnienie 55. Nie wspominając już o ASA 47 (może być tylko 1-6). Zawsze patrzyła na mnie, jakbym próbował ją zabić zadając jakieś straszne tortury. Nie szło jej wytłumaczyć, że to nie jest wszystko jedno...

I nagle, w dokumentach przysłanych ze szpitala na temat jednego z potencjalnych pacjentów znalazłem przykład, który moim zdaniem powinien jej uzmysłowić o co mi chodzi.

Otóż pacjent ma defekt jednego z enzymów we krwi, mianowicie cholinesterazy, która, między innymi, odpowiedzialna jest za rozkład jednego z leków paraliżujących mięśnie oddechowe. Dla jasności - po podaniu tego leku zdrowy pacjent przestaje oddychać na jakieś trzy minuty, w czasie których ów enzym rozkłada lek i pacjent zaczyna oddychać normalnie. Jednak pacjent z wymienionym wyżej defektem po otrzymaniu leku przestaje oddychać i nie oddycha przez następne 6 godzin, co może w pewnych warunkach*) skończyć się śmiercią**). Jest więc sprawą bardzo istotną, aby anestezjolog wiedział o owym enzymatycznym defekcie PRZED rozpoczęciem zabiegu (po już się sam dowie w dość niemiły sposób). Taka mała różnica pomiędzy życiem a śmiercią.

Pan doktór z klinicznego laboratorium badający próbkę krwi napisał list do lekarza leczącego, w którym napisał "pacjent ma ATYPOWĄ cholinesterazę" = the patient was diagnosed as having ATYPICAL cholinesterase". Pan lekarz leczący polecił wysłać list do pacjenta, informując go o tym fakcie i polecając przebadać przy okazji rodzeństwo i dzieci, bo to wada genetyczna, zatem mogą mieć podobne problemy. Pisząca list pani sekretarka napisała "you were diagnosed as having A TYPICAL cholinesterase".
W języku angielskim "atypical" to atypowa, a "a typical" to typowa, czyli całkowicie zmieniła znaczenie zarówno diagnozy jak i niebezpieczeństwa.

Poszedłem i odszukałem naszą Emalię i pokazałem jej jak wiele zależy od pracy sekretarki, jak istotne są detale w medycynie, jak łatwo przekroczyć linię pomiędzy życiem i śmiercią i w ogóle. Patrzyła mi w oczy, kiwała blond główką, nawet zatrzepotała rzęsami i już, już rosła we mnie radość z odniesionego, acz małego, zwycięstewka, kiedy spytała niewinnie "what's the difference?"***) Podcięła mi nieco jedno skrzydełko, zacząłem więc, że cholinesteraza we krwi..., ale mi przerwała. I'm asking about the difference between 'atypical' and 'a typical'. It's the same to me****).

Sekretarka nieznająca WŁASNEGO języka. Za drugiej wojny światowej uznano by ją za agenta i aresztowano. Ze spuszczoną głową, powoli, wróciłem do naszego office. Nie wiem czy to była porażka czy nie. Jakieś pomysły? Ktokolwiek?
______________________________________
*) czyli braku możliwości wentylowania go po uprzedniej intubacji i posiadania respiratora, nie wspominając o umiejętnościach użycia tego sprzętu przez kogoś w pobliżu pacjenta
**) chyba, że dotyczy to Aquamana i niektórych płazów, oddychających przez skórę
***) jaka jest różnica?
****) pytam o różnicę pomiędzy atypowa a typowa. Dla mnie to to samo.