piątek, 23 sierpnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa narzekań powakacyjnych

Co robi uczciwy, tradycyjny Polak po powrocie z wakacji?
Ano, narzeka.

Zatem dla podtrzymania tradycji, by duch w narodzie nie ginął i ja także przyłączę się do chóru malkontentów.

Spędziliśmy urlop*) na wybrzeżu atlantyckim w części należącej do Hiszpanii. Nie powiem, słońce było, plaża była, basen przy hotelu też. Jedzenie też niczego sobie, w końcu za dwa tygodnie 3.7 kg plus coś znaczy. Drinki też były, ale nie wspominam detalicznie, bo z tych nietuczących. Na plaży Polacy także zarówno. To znaczy obecni, nie nietuczący.

Wieczorami, kiedy upał zelżał, chodziliśmy z Najmilszą wzdłuż plaży, podziwiając zachody słońca nad Atlantykiem. Piasek nie taki, jak nad Bałtykiem, ale szło iść, choć trochę drapał. Wzdłuż plaży były, jak to w kapitalizmie, miejsca, w których chciano nas pozbawić gotówki poprzez sugerowanie, że bez zakupu zgromadzonych tam produktów (N.B. wytworzonych z całą pewnością przez niewidome chińskie dzieci) nie będziemy nigdy szczęśliwi. Lata całe ćwiczeń w jedynym właściwym (wtedy) ustroju uodporniły nas jednak na te kapitalistyczne zakusy i widoki te tylko wzmacniały nasz internacjonalistyczny sojusz z pracującą klasą Chin Ludowych. Ze szczególnym uwzględnieniem młodocianych i ociemniałych.

Uwagę naszą zwróciły pewnego dnia trzy nieodległe od siebie stanowiska, odcinające się od reszty tym, że były wieczorami zamknięte. Po bliższym zbadaniu w czym tkwi haczyk odkryliśmy, że są to szkoły nauczające nurkowania płetwistego.

Mam znajomego, niejakiego Abnegata, link po prawej. Ów nurkuje płetwiście i cuda cudeńka o podwodnym świecie opowiada. A i także zarówno Kiciaf (link po prawej, ale nie każdego wpuszcza) różności pokazuje na fotkach, co sama popod wodą robiła. Tośmy sobie z Najmilszą umyślili, coby też nauki jakieś pobrać, naumieć się nie tylko zanurzać popod wodę, ale też bezpiecznie tam pozostać i - co w gruncie rzeczy najważniejsze - przyżyciowo wypłynąć.

Jak wspomniałem powyżej, trzy były szkoły na plaży, co tej sztuki nauczały. Trudno mi powiedzieć jakich narodowości były, bo wszędzie obowiązywał międzynarodowy angielski, choć w jednej przeważał francuski i niemiecki, a w drugiej polski.
Poszliśmy za dnia się przyjrzeć. W pierwszej, tam gdzie mówili po angielsku (też), było luźno. Trochę kręcących się ludzi, na ścianie fotki spodwodne, ale... drogo.
W drugiej ład i porządek. Obowiązujący język - niemiecki i francuski. Równo ustawione stoły, studenty siedzące karnie, kajety otwarte i miły wykładowca wyjaśniający zawiłe arkana sztuki. Na ścianie kilka tras w nieodległym oceanie - sztuczna rafa, wraki, jakaś jaskinia. Opisane, wyrysowane, ze wszystkimi parametrami czasu i głębokości.
Poszliśmy do polskiej. Pierwszy napotkany nurek-nauczyciel był bardzo miły. Prosił siedzieć i po angielsku wytłumaczył nam na czym polega nauka w szkole, jakie zajęcia musimy odbyć i kiedy. Po angielsku, bo on akurat Polakiem nie był. Zapisaliśmy co trzeba i "wrócimy jutro". Przemyślenie sprawy zajęło nam popołudnie i zapadła decyzja - robimy kurs.
Poszliśmy następnego dnia. Inny napotkany nurek-instruktor, tym razem Polak, był równie miły. Także zarówno prosił siedzieć, kawą poczęstował i wyjaśnił nam, tym razem po polsku, to samo, co usłyszeliśmy poprzednio. Z tym, że niekoniecznie. Zarówno ilość zajęć teoretycznych jak i ćwiczeń dość znacząco różniła się od danych przekazanych nam wcześniej. Ale nic to, Baśka, nic to. Zapłaciliśmy zaliczkę i umówiliśmy się na następny dzień.
Przyszliśmy rano. Posadzono nas przed TV (LCD 37"), puszczono film i kazano się podziwać na ekran. Jak się skończy, to ktoś przyjdzie. Może i nie było by to takie złe, ale odbywało się to na plaży. Co prawda pod markizą i na stole stała kawa, ale tuż za naszymi plecami był deptak, którym na i z plaży łazili plażowicze, nawoływały się dzieciaki głośno domagające się lodów i napojów i w ogóle toczyło się życie towarzyskie. Tak jakby to rozpraszało. Nieco.
Skończył się pierwszy odcinek filmu, nikt się nie zjawił. No, to obejrzymy drugi. Obejrzeliśmy. Nawet porobiliśmy notatki. Nadal nikt nie interesował się co u nas słychać. To obejrzeliśmy trzeci odcinek. Więcej notatek zrobiliśmy. Poszedłem w końcu do panienki i pytam co dalej.
Wydawała się zupełnie niezorientowana o co chodzi. To wyjaśniłem, że my tu, panienko blond, na kursie samoucznym (jak na razie) się szkolimy. Baaardzo się zdziwiła. Po czym zadała bardzo konkretne pytanie: "a zapłaciliście?" Mówię uczciwie, że nie, bo nikt o tak przyziemnych drobiazgach z nami nie rozmawiał. "Aaaa, to musicie zapłacić." - rzekło blond dziewczę. Zapłaciłem**). Przyszła panna G, jak się okazało Polka, instruktorka nurkingu. Obejrzeliście? Obejrzelim. To idziemy na basen.
Sprzęt wziął nam Młody Kędzierzawy na wózek i jazda. Po drodze wpadliśmy na szefa całej tej instytucji. Radość biła mu z lic i entuzjazm z ócz. Chcecie się szkolić? Super! Fantastycznie! Zobaczycie, spodoba się wam. (To akurat było do Najmilszej, która za długo przebywa w Ukeju i wszelkie przejawy olewactwa klientów uważa za zniewagę, a nieco olana się czuła.) Po czym przedstawił nam kolejną, jak się domyślacie odmienną, wersję planu kursu. Panna G. owszem próbowała mu wyprostować ścieżki, ale jako podwładna nie miała siły przebicia. Kiedy Rozentuzjazmowany Pryncypał odszedł powiedziała przepraszająco, że kursów jest kilka i zwierzchność nie do końca łapie who is who.
Na basenie przywdzialiśmy pianki, jackety***), upłetwienie, maski, aparaty i butle. Nikt nic nie powiedział co jest po co i dlaczego. Jak się wchodzi do wody widzieliście na filmie? No, to hop.
Może nie hop to było tylko plask, ale znaleźliśmy się we wodzie. Ino coś tu płytko. We troje byliśmy (plus panna G.), a najwyższy z nas, dla kamuflażu zwany T., nawet jak usiadł na dnie, to mu czupryna wystawała nad powierzchnię. Ćwiczenia wykonywaliśmy po kolei. Specjalnie trudne nie były, ale znacznie lepiej by nam szło, gdyby ktoś omówił z nami o co chodzi. Na zasadzie Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje... można prowadzić zajęcia w przedszkolu, ale pod woda to już chyba nie. Po trzecim wynurzeniu i rozmowach o co w danym ćwiczeniu chodzi i jak ma być, żeby było dobrze, Najmilsza, która poczucie godności osobistej ma wysokie i wariatki z siebie robić nie będzie, powiedziała gdzie ma nurkowanie i wyszła poczekać na mnie na brzegu. Ja też bym wyszedł, ale kiedy pomyślałem ile mnie ta zabawa kosztuje, poszedłem w zaparte.
Dokończyliśmy ćwiczenia, wróciliśmy do szkoły. A wracając mijaliśmy tę szkołę niemiecko-francuską, gdzie studenci siedzieli nadal karnie przy stołach i słuchali wykładu. Na stole stała butla, jacket i aparat, a wykładowca tłumaczył każdą część i jej zastosowanie. No, chyba gupi som, że się sami nie domyślą.

Następnego dnia obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki w TV. Potem okazało się, że dziś do oceanu nie pójdziemy, bo nie ma kogoś, kto był istotny. Może jutro. Ale możemy napisać quizy. A jak napiszemy quizy to możemy pisać egzamin teoretyczny. Napisałem trzy. W czwartym połowa pytań była o czymś, o czym nigdy nie słyszałem. Podniosłem rękę typu "proszę panią.." i panienka, tym razem brunetka, zapytała w czym rzecz. Tłumaczę, że nie umiem odpowiedzieć na pytania, bo w filmach o tym nie było. Nie, bo to z książki jest. Książki? A co, nie dostaliście książek? Nie. A, to w takim razie macie. Na trzy godziny przed pisaniem egzaminu teoretycznego dostałem do ręki książkę. A nawet dwie. Uczciwie odmówiłem pisania czegokolwiek. Przyjdę jutro.

Jutro wszyscy byli. Panna G. zabrała mnie do oceanu. Ubrałem się w piankę, maskę, płetwy i całą resztę. Ciężkie to jak diabli. Poszliśmy. Powtórzenie sygnałów, omówienie co robimy - no, schodzimy pod wodę i powtarzamy to, co na basenie. Zeszliśmy. Na jakiś 10-12 metrach czuję, że coraz trudniej mi się oddycha. Spoko, przyzwyczaisz się, nie jest źle. Z tym, że nie na pewno. Oddycha mi się coraz gorzej, nie mogę nabrać powietrza. Sprawdzam manometr - OK. Naciskam taki dynks - powietrze wali jak z rury. Pokazuję pannie G., że coś nie tak i sruuu... na powierzchnię. Wypłynęła tuż obok, sprawdziła moją pływalność. Co jest - pyta. Mówię, że nie mogę oddychać. Nie panikuj, zdarzasię, luzik. Poleż trochę na powierzchni, przejdzie ci. Pomyślałem, może ma rację, w końcu nurkuje od lat prawie codziennie, a ja co? dopiero zaczynam. Odpocząłem i znowu w otchłań****). Z początku OK, ale im głębiej tym bardziej znowu mi duszno. Skończyłem ćwiczenia, pokazała mi, że OK i na brzeg.
I znowu mi tłumaczy, że to panika, że się zdarza, ale nic to. Już jej miałem powiedzieć: dziecko złote, ja zawodowo zajmuję się oddychaniem innych, a prywatnie mam doświadczenie w oddychaniu pewnie ze dwa razy dłuższe od twojego, żebym nie umiał rozpoznać paniki, ale... Ale rozpiąłem tę q...ską piankę i cud się stał. Nareszcie mogłem odetchnąć pełną piersią. Franca była po prostu za mała. Póki chodziłem po brzegu w rozpiętej acz zmysłowo opiętej i bez jacketu, było OK. Ale pod wodą i w całym sprzęcie było mi po prostu ciasno, a że doświadczenie mam żadne, to na myśl mi nie przyszło, że kłopot z tak błahego powodu się zrobił. Na następne nurkowania ubierałem o numer większą i było dobrze.
Przed upływem tygodnia zaliczyłem wymagane prawem egzaminy i ćwiczenia i dostałem to:


Z drugiej strony nie skanowałem, bo tam tylko czarno-biały tekst i moje zdjęcie, jak to zwykle jak z kroniki kryminalnej. Co najfajniejsze, powiedziano mi, że będę czekał ze trzy-cztery tygodnie, a ja dostałem przesyłkę po 5 dniach. Czemu? Bo europejskie centrum jest tuż pod nosem, w Bristolu. Po sąsiedzku mi załatwili.

Nie piszę tego, żeby się chwalić czy skarżyć. Chcę podkreślić, że panna G. jest na prawdę świetną instruktorką. Atmosfera w czasie nauki była bardzo miła, wszyscy byli życzliwi i chętni, entuzjazm bijący od Pryncypała zaraźliwy.
Z tym, że bałagan, zamęt wręcz, brak jakichś ogólnych spójnych wytycznych i organizacji pracy, brak okazania szacunku dla nauczanych, nie dotrzymywanie terminów przyprawiały o przerażenie. Rozentuzjazmowany Pryncypał ze trzy razy przy spotkaniach namawiał i zapraszał na wspólną wyprawę jesienią do Egiptu. Uczciwie mówię - bałbym się. Bo jeśli na 40 metrze głębokości, kiedy rozkoszować się będę rafą czy co tam jest, ktoś mnie zapyta: "a to Józek nie dał ci butli tej co trzeba?" to bym się chyba porobił za strachu, a w piance to wiocha jakich mało. Jeżeli mówimy o bezpieczeństwie grupy nurków, a nie potrafimy się dogadać kto i czego powinien tych nurków nauczyć, to ja zwyczajnie wymiękam.
Składający się z czterech rurek i tyluż zaworków aparat do nurkowania dla anestezjologa jest prosty jak futerał na cepy, a oddychanie sprężonym powietrzem banalnie proste w swej fizjologii. Najmilszą jednak wkurzyło (i nie bez racji) to, że wsadzono jej na plecy kilkanaście kilo czegoś, do dzioba wetknięto gumianą rurę i nie tłumacząc niczego kazano nurkować. Ani słowa o tym, czego należy się spodziewać, ani trochę czasu, żeby przywyknąć do tej niecodziennej przecież sytuacji i tp. Mój przykład pokazuje, że nie przyjęto żadnych sposobów doboru stroju. Wiem tylko, jak dobrać maskę, bo było na filmie.

W tym roku już nie, ale w przyszłym znowu spróbuję. Może i Najmilsza przekona się i da się namówić jeszcze raz?


P.S. Najmilsza odmówiła udziału w kursie w oparciu o zdrowy rozsądek. Dostała za to fajną rurkę do nurkowania.
P.P.S. Zobaczyłem w kornwalijskim sklepie PADI ceny sprzętu nurczanego. Ze względu na kulturę, jaka powinna cechować blog polskiego anestezjologa nie przytoczę, co powiedziałem.

_______________________________
*) ciężko wypracowany, za takie, panie, piniądze, że bym bez łachy ze dwa lepsze kupił, a te to niby ze zniżką były.
**) qurna, takie pinądze, panie, zapłaciłem, co to w miesiąc nie zarobie, a one to, panie, w dwa dni mają, tak ich mać...
***) jacket to dla mnie są ziemniaki pieczone w skórce, przekrajane nakrzyż i wypełnione czymś dobrym
****) licentia poetica - otchłań była o dobry kawał drogi stamtąd

środa, 21 sierpnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa powrotu

Jak już wspomniałem wróciliśmy z daleka, z ciepłych krajów. Nie wiem, czy tak do końca ciepłych, bo w Polszcze było cieplej. Z tym, że tradycyjnie jest to kraj z gatunku ciepłych.

A po powrocie czekało na mię to:


W ogrodzie. Róże zakwitłe, sangria zimna, oliwki super. I Kindle.

A poza domem jesień już w pełni.
Jesień w Kornwalii wygląda zaś tak:


Latarnia Longship widziana z Land's End.


Wrzosy i inne, dobre na tapetę, jak ktoś lubi jesienne tematy.


Szaman Galicyjski kontemplujący tzw. "zachód słońca" nad oceanem.

Tylko czemu trza mi do pracy, ja się pytam?!

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Szaman Galicyjski i sprawa Kaczki z Dynią w sosie Norweskim*)

Wróciliśmy (bo z Najmilszą) z dalekich wypraw. Narzekanie zacznę tak we środę, a dzisiaj tylko mała fotka z ulubionego cyklu "co se tutejsi tatułują".

A tatuują sobie tak:


Jak widać na załączonym obrazku, jakość nazwałbym "domową". Z tym, że Peppę idzie rozpoznać. Na pytanie "czemuś sobie, Tubylcu, wydziargał cuś takiego?" padła odpowiedź "bo mię dziecko prosiło". I chyba, po jakości sądząc, samo wydziargało w grudniowy wieczór.

Co pod uwagę Kaczki zamieszczam. Pilnuj Dyni i Norweskiego.


______________________________
*) tytuł jest żartem, no offence