czwartek, 18 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa edukacji nurskiej, cz. 2

Trzeba iść za ciosem. Pisałem kiedyś o nurskiej w Ukeju edukacji. Postanowiłem zebrać więcej informacji, zwłaszcza, że jest u nas owa wspomniana parę dni temu studentka, a także jedna z instrumentariuszek właśnie skończyła studia.
Zacząłem podpytywać i oto, proszę, garść dalszych informacji.
Obowiązek szkolny kończy się w Ukeju, kiedy dziecię dojdzie wieku lat 16. Ma wtedy przed sobą trzy drogi. Iść do pracy - ach, jaka kasa czeka za przerzucanie pudeł w ASDA lub innym Lidlu! Iść do college'u na od dwóch do czterech lat, wybór należy do ciebie! Iść do szkoły przygotowującej do konkretnego zawodu, np. szkoły "przedpielęgniarskiej".
Szkoła przedpielęgniarska (pre-nursing school) jest dwuletnia i czysto teoretyczna, bo poniżej 18 roku życia medycyną, także na poziomie pielegniarskim, zajmować się nie można. Niestety, jakie tajniki zawodu są w tej szkole nauczane - nie wiedziała żadna z indagowanych. Po pre-nursing school można skończyć dwu- lub trzyletnią szkołę pielęgniarską. I zostać RN czyli Registered Nurse. To znaczy - można było, bo teraz już te szkoły zamykają.
Po uzyskaniu w college'u odpowiednika naszej matury (A level) można rozpocząć studia uniwersyteckie z pielęgniarstwa. Trwają trzy lata i kończą się dyplomem RGN (Registered General Nurse). W czasie ostatnich dwóch lat mozna wybrać "specjalizację": ogólną, psychiatryczną, dziecięcą lub dla "mających trudności z nauką" (żeby być poprawnym politycznie).
Nie bez szans są także i ci, którzy po szkole poszli do pracy. Wystarczy, że znajdą pracę w zakładzie opieki zdrowotnej i moga robić kursa dla pracujących (National Vocational Qualifications Level 3) jako asystent w opiece zdrowotnej (health care assistant). Mają do zaliczenia kilka modułów i czas w zasadzie bez ograniczeń. Prowadzi ich tutor, na ogół również zatrudniony w tej samej placówce. Jak łatwo się domyślić, głównie piszą eseje na różne tematy. Znając naszego tutora, jestem pełen najgorszych przeczuć.

Generalnie - system szkoleń jest niesamowicie skomplikowany, jego zmiany w ciągu ostatnich dziesięciu lat tak duże, że teraz mało kto wyznaje sie w tym, kto jest kim i dlaczego. Coś, co miało być prostym wykresem "ścieżki zawodowej" zajęło mi całą stronę A4 i jeszcze nie uwzględniło położnych.

Drążyłem dalej. Według prawa ukejskiego każdy odpowiada za to, co zrobił. Zatem, jeśli nurs poda lek pacjentowi i pacjent po onym umrze to odpowiada nurs, nawet jeśli to lekarz wpisując lek do karty zleceń popełnił błąd - nieprawidłowy lek, nieprawidłowa dawka czy droga podania. Nurs musi znać lek, dawkowanie, przeciwwskazania i drogi podania, żeby go bezpiecznie podać. Dlatego one robią wszystko, żeby nie podawać niczego. Broń Boże, nie uczą się leków i wszystkiego co powyżej, bo łatwiej jest powiedzieć "nie znam, nie podam". W dużych szpitalach zmuszają do podawania leków młodych lekarzy*), którzy nie mają wyboru znajdując się między młotem (konsultant), a kowadłem (nursy). W małych - odmawiają współpracy. Przy tym nastawieniu łatwo jest to rozszerzyć także na sporą liczbę zabiegów. Natomiast z rozkoszą robią tysiące kursów na temat przenoszenia pacjenta z wózka na łóżko i z powrotem, co oczywiście samo w sobie jest dobre, ale powinno stanowić dodatek do pielęgniarstwa, a nie jego zasadniczą część.
Tak wygląda nursing w Ukeju. W zarysie. Może wrócę do tematu, jak pojawią się jakieś szczegółowe pytania.

_____________________________________
*) mam na myśli podawanie leków innych niż tabletek czy czopków

wtorek, 16 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa fikania nogami

W piątek wybrałem się z Najmilszą na balet kubański. To znaczy mnie się wydawało, że to będą kubańskie tańce, a balet okazał się nowoczesny. Danza Contemporanea de Cuba - sama nazwa powinna być dla mnie ostrzeżeniem, ale jakoś mi to umknęło, kiedy czytałem w programie, że to "zespół światowej sławy, z rzadka widywany poza Kubą, przynoszący żar i pasję kubańską w eklektycznej mieszance tańców o Afro-Karaibskim i hiszpańskim rodowodzie."
Zaczęło się miło, trzy panienki topless (oraz dwóch panów, również także zarówno) tańczyły na zachętę, żeby wszyscy czekali do końca, czy aby znów nie wyjdą.
Cały spektakl składał się z trzech części. Pierwsza była opowieścią o miłości, różnych układach międzyludzkich, spotykaniu się, chodzeniu, rozchodzeniu, "tej trzeciej" i innych, całkiem naturalnych sprawach opowiedzianych tańcem. Wrażenie zrobiło na mnie zwłaszcza to, że tańczące pary poruszały się, jakby zamknięto je w przezroczystych kulach o promieniu może jednego metra. Przeplatały się, kołowały wokół siebie, mijały się, każda stanowiąc własny, integralny, zamknięty świat. Tylko muzyka była koszmarna. Nie wiem czemu ambicją piszących muzykę dla baletu nowoczesnego jest używanie jednej, najwyższej struny skrzypiec i pisków przemysłowych. W dodatku w zakresie głośności startującego odrzutowca.
Część druga nieco poprawiła mi humor. To był prawdziwy balet, oparty na kubańskiej mambie, z uproszczonymi kostiumami sprowadzonymi do czerwonych tiulów, ale zatańczony tak, że aż chciało się do nich na scenie dołączyć.
Trzecia część to znowu modernistyczny taniec, ale muzyka, chwalić Boga, cichsza. I znowu uniwersalna opowieść o miłości, bez względu na kolor skóry i płeć. Najbardziej radosna i żywiołowa, dająca szansę każdemu z członków zespołu na solowy popis.
Zresztą, co tam pisanie. Opis baletu to jak pisanie palcem po wodzie - możesz przeczytać tylko w chwili pisania, potem to już nic...
Po balecie, późna kolacja w jednym z ciekawszych (choć mało oryginalnych) pubów, z pięknym widokiem na nocne światła zatoki St. Austell. Stolik przy kominku, kieliszek czerwonego wina, Najmilsza rozkosznie zadowolona z występów. Sam miód.

niedziela, 14 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa nurskiej edukacji

Od jakiś dwóch miesięcy mamy nurską studentkę ostatniego, trzeciego roku Uniwersytetu w Plymouth. Ha, myślałem, trzeci rok to po pierwsze pewnie żądna wiedzy, a po drugie wyumiana, że hej!
Oj, naiwny, naiwny, naiwny, dziecko w kwiecie sił...choć w intencjach to, w zasadzie, pozytywny.
Dziewczę przez styczeń zgłębiało zagadnienia związane z przyjęciem chorego do naszego Centrum. Którędy pacjent wchodzi i czy tymi samymi drzwiami, co towarzysząca mu rodzina; czy jak podejdzie do stanowiska recepcyjnego, to wyjmujemy Bardzo-Ważny-Formularz-A (BWF-A) czy też Mniej-Ważny-Formularz-B (MWF-B). I najważniejsze - gdzie stawiamy ptaszki, a gdzie krzyżyki. Kiedy opanowała trudną sztukę grafiki formularzowej, trafiła do Poradni Otwartej. O, tu musiała być uważna! Bo choć nagłówki na BWF i MWF były takie same, to przecież pytanie piąte przeniesiono na pozycję siódmą, a siódme stało się ósmym!
Od poniedziałku jest na Bloku Operacyjnym. Studentka ostatniego, licencjackiego roku studiów pielegniarskich poznaje tajniki przenoszenia pacjenta z wózka na stół i odwrotnie. I to w cztery osoby. Dziś miała lekcję trudniejszą, bo było nas tylko troje.
Rozmawiałem z nią w czasie przerwy na lunch. Pytałem, czego uczyła się na poprzednich latach. I wyszło na to, że poza wykładami teoretycznymi o pisaniu esejów o pacjentach, głównie pisała eseje o pacjentach. Zakres wiedzy anatomicznej przypominał mi poziom naszego liceum (płuca są dwa, a wątroba jest w górę i po lewej), fizjologia kojarzyła sie jej tylko z czynnościami fizjologicznymi w najwęższym tego słowa znaczeniu, patofizjologia - tak, słyszałam - farmakologię wykładała chyba Prof. Goździkowa.
Zajęcia praktyczne polegały na tym, że dostawały pacjenta na oddziale i musiały "zidentykifować jego problemy zdrowotne". Pisały z tego eseje, nie krótsze niż 700 słów, w których rozważały teoretycznie czego pacjent może oczekiwać od szpitala. I zawsze najwłaściwszą odpowiedzią było, że wsparcia, otuchy i obecności (kogoś przy nim).
- A, za przeproszeniem, medycyna? Jakieś zastrzyki, opatrunki, kroplówki?
- Żartujesz, tak? Przecież studentka nie może palcem dotknąć pacjenta, bo nie ma uprawnień, wiedzy, doświadczenia, ubezpieczenia i tysiąca innych rzeczy, bez których palcem dotknięcie chorego może skończyć się jedną wielką tragedią.
Jednak rozmowa ze mną coś dała. W czasie pierwszego popołudniowego zabiegu przyszła do mnie ze swojego kącika i zapytała w jaki sposób utrzymuję drożność dróg oddechowych pacjenta, któremu wyrwiząb dłubał w paszczy.
- To jest maska krtaniowa - mówię - ze specjalnym wzmocnieniem rurki, żeby nie dało się jej zagryźć lub załamać.
- Możesz mi pokazać, gdzie to jest?
Nie tak była Afrodyta rada z parysowego jabłka, jak ja byłem kontent, że jednak jakąś żądzę wiedzy udało mi się zaszczepić w młodym, pielęgniarskim narybku. Podszedłem do wózka, wziąłem maskę przygotowaną dla następnego pacjenta i już miałem szczegółowo wyjaśnić o co w tym urządzeniu chodzi, kiedy zakiwała na mnie ręką od komputera, żebym tam podszedł. Tom podszedł. A dziewczę niewinne (?) pokazując na ekranie serię kwadracików poprosiło:
- Tu mi pokaż, gdzie mam zaznaczyć, bo nie ma maski krtaniowej*) w wykazie.
Oj, naiwny, naiwny, naiwny...

____________________________________
*) ang. laryngeal mask ma skrót LMA

piątek, 12 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa medycyny światowej.

Jeden z dziennikarzy Newsweek'a, niejaki T.R.Reid, zrobił eksperyment. I to na sobie. Znaczy sie eksperyment na żywym organiźmie i to bez zgody kamisji etycznej. Z tym, że podejrzewam, iż za pieniądze gazety.
Otóż miał pan Reid stary uraz barku, który dawał znać o sobie przy większych wysiłkach i nagłych zmianach pogody. I pan postanowił sie leczyć.
Poszedł więc był do top-ortopedów w USA. Porobili badań za równowartość średniej klasy samochodu i zadecydowali, że najlepiej będzie staw wymienić na sztuczny. Za równowartość kilku samochodów z górnej półki.
Pan Reid powiedział, że do nich zadzwoni i pojechał na kontynent europejski, do Francji i Niemiec. Tu również zbadali go top-ortopedzi i dawszy receptę na środki przeciwbólowe skierowali na rehabilitację, w cenie dobrego lunchu za zabieg.
Pan Reid leki wykupił, na rehabilitacje trochę pochodził i pojechał dalej na wschód, czy raczej Wschód, bo do Indii. Tu za cenę lizaka leczono go masażami, ziołami i medytacją.
Wracając, pan Reid wstąpił do kraju szczęśliwych ludzi czyli UK. Tu specjalista go zbadał i kazał iść do domu. Niczego nie oprzepisał ani nie zaproponował. Stary uraz musi boleć, ot co.
Pan T.R.Reid wyznał, że najwięcej korzyści odniósł podczas terapii hinduskiej i nie bolał ani bark ani portfel.
Podróże kształcą.

środa, 10 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa drugiej opinii

- Słuchaj, Kolorektal, mogę cię o coś zapytać? - nurs był zbliżył się ostrożnie do próbującego złapać chwilę spokoju chirurga.
- Pytaj. - Kolorektal był co prawda jak najdalszy od odpowiadania, ale przecież pytać można.
- Bo widzisz, Szaman tu napisał... - nurs przerzucił strony w dokumentacji pacjenta.
- O czym napisał? - w głosie Kolorektala zabrzmiał cień niebezpiecznej nuty.
- O terapii przeciwbólowej u tego chorego. To ty go operowałeś! - nurs próbował znaleźć jakiekolwiek powiązanie z Kolorektalem by zmusić go do odpowiedzi.
- Jak o terapii bólu, to szukaj Szamana. - Kolorektal spróbował łagodnej perswazji.
- Już pytałam. Ale chcę zasięgnąć drugiej opinii, bo...
Kolorektal odsłonił zęby nie w uśmiechu, ale w krótkim warknięciu.
- Ja sobie nie życzę, żeby Szaman opiniował moje techniki chirurgiczne, jasne?! Zatem ja nie wyrażam żadnych opinii na temat jego leczenia przeciw bólowego.
- Ale on napisał, żeby mu dać Morfinę - zapłakał nurs. - I to domięśniowo. Musi być ta Morfina? Może mu dać coś słabszgo? Ja mam zrobić ten zastrzyk?
Bezlitosne spojrzenie Kolorektala wbiło ją w podłogę*).
- Napisał, żeby podać? Napisał. To podaj.
Nurs zapłakał.

A w mojej drużynie przybył nowy wojownik. Kolorektal.
_____________________________________
*) wiem, że to licentia poetica. Ależ się rozmarzyłem... 

poniedziałek, 8 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa czterystu miligramów Morfiny

Ten wpis dedykowany jest Cre(w)masterowi, dziwującemu się skutkom mizernym podanej dożylnie Morfiny w ilości 10 mg.

Dom był nowiutki. I całkiem od innych odmienny. Nikt takich domów w Biskupowie nie budował. Bo chałupa ma być, jak się patrzy. Porządna piwnica, bo trzeba gdzieś mieszkać, a nad nią najlepiej ze dwie kondygnacje, albo jeszcze lepiej trzy. Parkiet błyszczący jak psu jaj.. nos, dywany grube, że można się utopić i meble na połysk nie mniejszy od podłogi. Telewizor największy jaki w sklepie. A wszystko ładnie nakryte folią, żeby się nie kurzyło. A tyn tu, panie, jakieś takie cuś postawił, bez piwnic i bez pięter... A przeca z Hameryki wrócił, to kasy ma, jak diabeł gwoździ*). I jeszcze się mądrzy, że to nie chałupa tylko bungaloł. Ludziom się po ty Hameryce troszku miesza pod kopułką, nie?
Zajechałem na podwórze z fasonem naszym białym jak śnieg Fiatem Uno, który dostaliśmy od KRUS, aby na wsi także "świadczyć usługi z zakresu medycyny paliatywnej". Wszedłem, nieco zaskoczony tym co widziałem z zewnątrz, do przestrzennego wnętrza, podzielonego optycznie przez półścianki, schodki i kolory na mniejsze, ale nadal przyjemne dla oka części. Na wielkiej kanapie leżał gospodarz. Próbował się unieść na powitanie, ale skrzywił się z bólu w pół ruchu i opadł na poduszki.
Usiadłem, zaczęliśmy rozmowę. Wyjechał do Stanów dziesięć lat temu. Miał dobry fach, a co najważniejsze - smykałkę do tego, co robił. Pracował jako jubiler, projektował i wykonywał przepiękne ozdoby dla bardzo bogatych kobiet. Wiem, bo pokazał mi portfolio ze swoimi pracami. Kwiaty, motyle, ptaki, owoce, smoki, a wszystko wyczarowane ze srebra i złota, okraszone drobniutkimi kamykami jak iskrami słońca. Kiedyś zasłabł na nowojorskiej ulicy. Pogotowie zabrało go szpitala, dobrego, bo mając dobrą pracę miał też niezłe ubezpieczenie. Jedno badanie, drugie, jakiś dwóch lekarzy pytających o przeszłość, tomografia komputerowa, biopsja pod kontrolą USG. Trzeciego dnia rano przyszedł młody, wyszczekany doktór z szarą teczką. Otworzył ją, z czarującym, filmowym uśmiechem, prezentującym białe zęby, zapytał, czy ma rodzinę.
- Nie, nie ma.
- No, tak, bo wiesz, mam złą wiadomość. Masz pierwotnego raka wątroby, w stopniu wykluczającym skuteczną terapię. Skąd jesteś?
- Z Polski.
- To wiesz, co ci radzę? Wróć do tej Polski, jeszcze zdążysz.
Ubrał się, podpisał jakiś papier, może trzy, nie pamięta. Przeszedł w styczniowym słońcu dwa kwartały ulic, zanim zaczęło docierać do niego, co ten filmowy amant, grający rolę doktora, mu powiedział, a po następnych dwóch skrzyżowaniach, że to nie jest jeszcze jedna opera mydlana w TV, tylko, że to jego życie, które właśnie zaczęło dobiegać końca.
Uporządkował wszystkie sprawy i wrócił do Biskupowa. Do domu, co mu go brat podług jego planów budował za przesyłane pieniądze. Do domu, który miał być jego radością i dumą, kiedy na emeryturę wróci do kraju, może z żoną albo i z dziećmi, a który stał się jego ostatnim przytuliskiem na tym świecie o wiele za wcześnie.
Ode mnie chciał niewiele. Ot, żeby nie bolało. Mówił o swojej chorobie tak rzeczowo, tak twardo i beznamiętnie, jakby to chodziło o kogoś innego. Trochę go zaskoczyłem, że w Polsce może dostać to wszystko, o czym w ty Hameryce czytał i to bez większych kłopotów. Może w czasie tej pierwszej wizyty nie bardzo w to wierzył, ale potem przekonał się, że miałem rację.
Kiedyś robiłem zakupy w jedynym w Miasteczku supermarkecie. Patrzę, mój jubiler. Targa zgrzewkę wody niegazowanej w jednej ręce, a w drugiej pokaźnie wyładowany koszyk. Uradował się na mój widok, zakupy wylądowały na podłodze, a on obie ręce do mnie wyciąga.
- Przyjechałem - mówi - na zakupy.
- Z bratem? - pytam.
- Nie, sam. Brat nie miał czasu. Ale odkąd leki panadoktorowe biorę, to nowe życie we mnie wstąpiło. Nic nie boli, no, prawie nic. To po zakupy sam jeżdżę, dużo przecież nie kupuję - z rozbrajającym uśmiechem wskazał na koszyk i wodę. Nieco mnie zesłabiło. Z Biskupowa to prawie 25 kilometrów.
- A leki pan bierze?
- Jasne, inaczej bym nie dał rady. Regularnie.
- A dziś pan brał?
- Jak mówię, że regularnie to regularnie. - prawie się obraził. - Co cztery godziny.
Zesłabienie pogłębiło się. Toć jubiler co cztery godziny wypija czterysta miligramów (400 mg - tu nie ma pomyłki) Morfiny! Niech się z tego wchłonie 30%... to i tak daje 120 miligramów na dawkę. Nieźle!
Zrobiło to na mnie wrażenie. Potem dowiedziałem się, że w niektórych krajach, dla naprzykładu UK, ludzie przewlekle leczeni opioidami (Morfina, Fentanyl, Metadon i tp.) mają specjalne zaświadczenia i mogą jeździć samochodami jak wszyscy inni.
Jubiler zmarł po ośmiu miesiącach. Kiedy widziałem go po raz ostatni był już tylko cieniem tego mężczyzny, którego spotkałem w sklepie. Odszedł spokojnie, bez bólu, otoczony troskliwą opieką brata i jego rodziny. W domu, jakich się w Biskupowie nie buduje.

_______________________________
*) przyznaję, że nie wiem ile diabeł ma gwoździ i niby czemu ma w ogóle je mieć, ale takie powiedzenie jest

sobota, 6 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa mycia rąk

Siedziałem spokojnie w biurze skubiąc łatwo-obieralne-mandarynki-w-cenie-dwa-za-jeden kiedy wszedł Kolorektal. Ponieważ lata całe pracy z chirurgami nie zdołały mnie przekonać do ich języka, także i teraz pozwolę sobie nie cytować jego wypowiedzi, w której dominowały niskich lotów przedajne kobiety, anatomiczne fragmenty tychże znajdujące się w pasie miednicznym oraz czynności pseudo-fizjologiczne, bo część z nich (przynajmniej w opisie) wydała mi się niemożliwa do wykonania, w każdym razie jednocześnie.
Zapytałem spokojnie "co jest?"
Na moment przerwał swoje wywody i wyznał, że wraca z appraisalu. Wszystko było dobrze, dopóki nie doszli do 360. Jak zwykle nasze nursy miały do powiedzenia wiele, oj, wiele. Najbardziej do jego stanu przyczyniły sie dwie sprawy.
Pierwsza: że nie myje rąk. Tum zbladł, bo znam człowieka i szoruje się rzetelnie. Ale to chodziło o mycie rąk przed badaniem pacjentów. W czasie rozmowy z appraiserem zdziwiony zapytał "Ale jak nie, kiedy tak? Myję, zawsze myję, słowo pioniera." Ale nursy tego nie widzą! On myje na korytarzu, jak wyjdzie z sali operacyjnej, a one nursy są na przedoperacyjnej i nie widzą! Musisz zatem myć ręce tak, żeby choć jedna widziała, bo nie ważne są czyste ręce tylko widzenie nurskie.
Usprawiedliwiłem niskich lotów przedajne kobiety.
A druga sprawa: że zresekował sieć w czasie operacji przepukliny. Zamiast ją wepchnąć do brzucha nazad, to ją podwiązał i ucharatał. Aby jednak pognębieniu nursów nie było końca, kazał to spakować i wysłać do badania hist-pat. A duże było i nie chciało wleźć do rutynowo stosowanego słoika. No, to czemu urżnął? Mógł wepchnąć i po kłopocie. Próbowały wrobić w to i mnie, bo może pacjent był źle zwiotczony, ale okazało się, że po pierwsze primo my nie zwiotczamy pacjentów w ogóle, a po drugie primo ja już miałem appraisal, więc nie wyszło.
Usprawiedliwiłem część czynności, które planował wykonać. Nie wszystkie, bo nadal nie byłem pewny czy są dla wykonującego dostatecznie bezpieczne.
Ciekawe co usłyszy Budrys?

czwartek, 4 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa jajek

Przyszedł dziś pacjent, który w papierach miał napisane "uczulony na jajka". Jako, że my zazwyczaj używamy Propofolu, któren kiedyś-kiedyś miał w instrukcji napisane, że u uczulonych na jajka wskazany nie jest, zaczęlismy dyskutować co by tu zrobić. Problem jest dwuznaczny. Najczęściej ludzie mający "alergię na jajka" są uczuleni na jedną z protein zawartych w białku*). Natomiast w Diprivanie (Propofol produkcji Astra-Zeneca) użyty jest fosfolipid zawarty w żółtku. Więcej problemów można mieć z olejem sojowym, składnikiem roztworu, w którym zawieszony jest Propofol.

Przypomniało mi to historię sprzed wielu lat, kiedy to zielone pudełka z Astro-Zeneckim Diprivanem pojawiły się w Polsce po raz pierwszy, wraz z ostrzeżeniem o możliwych alergicznych reakcjach.
Sprawa działa się na sali przedoperacyjnej w szpitalu w Miasteczku. Moja dobra koleżanka, Ania, świetny anestezjolog, przygotowywała starszego, nieco głuchego rolnika, do operacji przepukliny. Zapytała go, czy aby nie uczulony na jajka.
- Że co? - nie dosłyszał i nie zrozumiał pacjent.
- Czy wysypkę pan ma po jajakch? - dużo głośniej powiedziała Ania.
- Że jak? - pacjent nadal nie rozumiał pytania.
- No, drapie się pan po jajkach? - prawie wrzasnęła Ania.
Zrobiło się cicho. Troje pozostałych pacjentów, pielęgniarki i dwójka anestezjologów zamarło.

Jaja i Diprivan możecie kupić płacąc kartą Mastercard. Mina tego towarzystwa - bezcenna.
_______________________
*) używam mądrego słowa "proteina", bo głupio brzmi "białko zawarte w białku"

wtorek, 2 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa appraisal'u

Nie było mnie czas jakiś, ale to dlatego, że strasznie byłem zajęty. Pominę ostatni weekend, kiedy to odwiedzili mnie Abnegatowstwo, co zajęcie przeistoczyło w prawdziwą przyjemność.
Cały zeszły tydzień przebiegał pod znakiem appraisalu. To takie coś, co jest zarazem bardzo fajne, ale i bardzo czasem wkurzające.
Wygląda to następująco: każden jeden lekarz*) raz do roku dostaje do wypełnienia mnóóóstwo**) papierów, a dołożyć powienien co najmniej drugie tyle własnych. I na tych papierach ma napisać co też przez ostatni rok swego zawodowego życia zrobił. Ile zabiegów i jakich oraz z jakim skutkiem, czy miał jakieś niepowodzenia, co w związku z tym zrobił i jak się to skończyło, czy wyciągnął wnioski, jakie odbył kursa i szkolenia a także, czy dostał jakieś podziękowania, od kogo i za co. Dołącza się do tego ksera wszystkich zaświadczeń o udziale, własnych notek z oświadczeniami, zestawieniami i wyobrażeniami o tym jak było i jest***), listy pacjentów dziękujących za opiekę i temu podobne różności. Trzeba się opowiedzieć, jakież to dodatkowe umiejętności chcemy nabyć, gdzie, kiedy i jakim kosztem. Im więcej, tym lepiej. Do tego moja firma robi coś, co nazywa się 360. Czyli trzeba pochodzić do współpracujących lekarzy i poprosić o opinię na temat "jak ci się ze mną pracuje, co byś zmienił, a czego nie" i temu podobne. Roboty, łażenia, pisania i kserowania jest co niemiara. Zwłaszcza, że 360 robią po raz pierwszy, więc teoretycznie każdy wie, jak ma być, ale w praktyce już gorzej.
Koniec końców napisałem i z wielką teczką poszedłem na spotkanie z moim appraiserem. Bo teraz to wszystko trzeba omówić, wyjaśnić, co niejasne, udowodnić swoje racje i przekonać, że moje plany na przyszłość, wliczając w to tydzień pobytu na koszt firmy w Barcelonie, to najlepsza inwestycja na ten rok. Appraiserem jest Peter, który specjalnie przyjechał z Londynu. Pogadaliśmy milusio, a potem zaczęły się schody. W ramach 360 dostał także dane od nursów. I tu powstał zgrzyt. Chociaż ogólnie jest fajnie, to uznały, że ja się za mało do nich uśmiecham(!), a raz nawet posunąłem się do tego, że zachowałem moje plany w tajemnicy. Co do pierwszego, to wyjaśniłem, że ja tu jestem w pracy i staram się zachować należną Świątyni Zdrowia powagę i dostojeństwo, ratujemy w końcu ludzkie rzyci, a co do drugiego to osochozi?
I wylazło szydło z wora.
Jakieś dwa tygodnie temu wpadła do pokoju anestezjologicznego nursa moja i z miną odkrywczyni radu i polonu poinformowała mnie, że następna pacjentka jest uczulona na skolinę.
Tak - powiedziałem - wiem, widziałem ją w preassessemencie.
No i...? - zawiesiła dramatycznie głos.
No i nic, robimy. My nie używamy skoliny.
Temat uznałem za załatwiony. A ona nie. Powinienem ją bowiem, w jej mniemaniu, poinformować, co zrobię, jeśli jednak, jakimś cudem czy innym nadprzyrodzonym zrządzeniem losu, będę jednak chciał użyć skoliny w stosunku do tej pani. I nurs poczuł się niedoinformowany, zatem wyalienowany, porzucony, wdeptany w ziemię kornwalijską razem ze szczątkami legendarnego króla Artura. Przy pierwszej nadarzającej się okazji poskarżył się więc, szeroko i kwieciście opisując mój niecny występek. Mea culpa...
Peter jest człowiekiem starszym z dziesięć lat ode mnie, który zęby zjadł na tym systemie zarządzanym i opanowanym do ostatniego kąta przez nursy. Wysłuchał moich wyjaśnień i poradził mi, bazując na własnym doświadczeniu: musisz być jak ja, happy cheerful little bunny****). Grrrrr...............

Appraisal skończony, mam rok spokoju. Zapisane w nim propozycje kursów i szkoleń, kiedy dostanę je podpisane przez Petera, staną się obowiązujące... dla mojej dyrekcji. To jedna z dobrych stron tego dokumentu. Kiedy wspólnie uznajemy coś za potrzebne, to już żaden nurs, nawet na dyrektorskim stołku nie może mi nie pozwolić jechać, nie chcieć dać kasy i temu podobne afronta czynić.

W związku z powyższym, uznając się za zaatakowanego przez nursy pracujące w moim TC ogłaszam wojnę polsko-nurską pod flagą biało-czerwoną. O sytuacji na froncie będę informował czytaczy.

_________________
*) pielegniarki też to mają, ale w formie skróconej bardzo
**) w NHS dostałem 46 stron, w tym instrukcję, jak to wypełnić, teraz zmieściłem sie na 27 + ksera
***) oni tu wierzą, że jak dochtor napisze, że cuś było, to było
****) ang.: szczęśliwy, uroczy, mały króliczek