sobota, 27 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej przekąski

Piątek wieczorem. Człowiek radośnie nastawiony do świata, tydzień skończony. Jeśli chodzi o pracę. Bo od jutra zakupy w towarzys... pod nadzorem Najmilszej. Prezenta, paczuszki, duperelki, jeszcze tylko tu zajrzymy, nie ważne, że to ma powierzchnię boiska do piłki nożnej i siedem pięter, potem pójdziemy do mniejszego. Ale to dopiero jutro. Dziś spokój, rozrywka, możliwe, że nawet intelektualna.

Zasiadamy przed telewizorem. Jedną z cech - jeszcze nie zdecydowałem czy to wada czy zaleta - posiadania SkyTV jest możliwość nagrywania programów z telewizji. Problem polega na tym, że trzeba mieć czas, aby nagrane obejrzeć. Jak się nie ogląda, to niezauważenie zaczyna brakować miejsca na tym nagrywającym dysku. A o zapełnienie go łatwo. Rok temu nagrywałem program o malarstwie akwarelowym. Nacisła mi się opcja "nagrywaj seryjnie". I teraz mam sto fafdziesiąt odcinków ładniutko upakowanych w katalogu na dysku. Mam też mnóstwo odcinków Morse'a, bo tak mi się nagrały. Podobno, jak ktoś gdzieś mówił, można do tego ustrojstwa podłączyć nagrywarkę i owe rzeczy przenieść na DVD, ale ja żadnego wyjścia DVD nie znalazłem.

Revenons à nos moutons co się na polskie przekłada "wróćmy do ad remu", a francuskiego użyłem nie bez kozery.

Bo otóż także zarówno nagrałem sobie Herculesa Poirot, detalicznie "Żółty Irys". I ten to właśnie odcinek zamierzałem obejrzeć. Zatem zasiadłem w fotelu, okryłem nogi pledem, w prawej ręce pieściłem szklaneczkę z sherry, w lewej pilota i już, już miałem zagłębić się w otchłani pełnej mordów i przestępczych knowań, kiedy na fotelu obok zmaterializowała się Najmilsza i mimochodem rzuciła w kierunku mojej czasoprzestrzeni: zjadła bym coś, wiesz? mam ochotę na coś małego i ostrego.

Pierwsza myśl "to zjedz żyletkę" wydała mi się zabawną tylko przez chwilkę maleńką. Po owej chwilce wstałem, zastopowałem czołówkę Poirota i udałem się do kuchni.

A teraz - jak w 12 minut zadowolić kobietę.

Gromadzimy na stole: ciasto francuskie (gotowiec z Sainsbury - życie jest za krótkie, żeby samemu robić ciasto francuskie), kozi ser, pomidorowo-chilowy relish (nie potrafię przetłumaczyć relish, opis przygotowania na końcu), jajko (w tym konkretnym przypadku zadowolenie kobiety można osiągnąć mając jedno jajko), nieco mąki, pędzel gumiasty.



Z "narzędzi" potrzebne będą dwa naczynia plus blacha do pieczenia. Włączamy piekarnik na 180-200 stopni C.


Po rozwałkowaniu ciasta nie zbyt cienko, jakieś 3 milimetry, większym naczyniem - tu szklanka do piwa - wycinamu koła. Następnie mniejszym naczyniem - tu kieliszek do dobroci różnorakich, robimy "nacięcie" pośrodku każdego krążka. Chodzi o przecięcie paru warstw ciasta tak, aby zewnętrzny pierścień mógł swobodnie rosnąć.



Gotowe krążki smarujemy rozkłóconym jajkiem.



Na środek każdego kółka nakładamy łyżeczkę relish, przykrywamy plasterkiem sera, posypujemy świeżo zmielonym pieprzem i solą (z solą trzeba ostrożnie, ilość zależy od sera) i...


... układamy na blasze. Smarować czy nie blachę czymś (masło, oliwa, tp.) pozostawiam do uznania, bo to zależy od blachy. I do pieca. Po 8-10 minutach uzyskujemy coś takiego.

Pino Grigio z lewej strony zdjęcia jest dadatkiem i nie występuje w przepisie.

Smacznego. Pożarła większą część, a była jeszcze druga blaszka.

A tym czasem w TV:
Hastings: Powiedz mi, Poirot, co ci nie odpowiada w angielskiej kuchni?
Poirot: Anglicy nie mają kuchni! Mają tylko jedzenie. Mięso niedopieczone, warzywa rozgotowane, ziemniaki twarde! A w dniu, w którym Anglicy zrobią swoje wino wracam do Belgii!

I to jest zasadniczo prawda.

Teraz o relish. Relish znaczy w języku angielskim przyjemność. Jak to przetłumaczyć? Pewnie jakieś mądre słowo na to jest, ale nie znam. Relish'y jest kilka. Tu opiszę to, którego używałem.

Potrzebne jest: 1 kilogram pomidorów, 2 duże suche chili, 4 łyżeczki brązowego cukru, 2 łyżki octu z czerwonego wina, 3 łyżki octu balsamicznego, mielony imbir, 4 ząbki czosnku, 5 łyżek oliwy.

Pomidory posiekać dość zgrubnie, usunąć jak mają coś zielonego, wrzucić do malaksera razem z pozostałymi produktami i zmiksować. Uwaga! Ma to-to dużo wody i chlapie, łatwiej jest podzielić na dwie porcje. Całe pure wlać do płytkiego, dużego naczynia, postawić na średnio-małym ogniu i często mieszając gotować około 45 minut. Generalnie większość płynu powinna wyparować, a całość mieć konsystencję dżemu. Wlać do słoiczków, zakręcić, odwrócić denkiem do góry i poczekać, aż wystygnie.

Są też inne: cebulowy (cebula 1 kg, seler naciowy 2 łodygi, 1 czerwona papryka, i reszta jak wyżej), jalapeno (ostre papryczki) i mnóstwo innych, bo można dodawać co się chce. Ważne jest - długie gotowanie, ocet i żeby było ostre. Dobre!

czwartek, 25 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej zarazy

Sie zrobiło szaro i deszczowo. Nawet jakby trochę chłodniej może. W taki czas miło jest usiąść przy kominku ze szklaneczką czegoś miłego czyli a cup of kindness, jak mówią tubylcy, zapalić ze dwie świece i posłuchać. Kiedy ogień huczy, skry latają, serce rozmiękcza się zawartością szklaneczki najlepiej wchodzą straszne opowieści z dawnych lat. Wreckers łupiący zwiedzione fałszywymi ogniami statki, przemytnicy przemykający skalistymi ścieżkami na klifach, niosący na ramionach beczułki z koniakiem i tytoń, sinoblade trupy młodych kobiet znajdowane w strumieniach w niedzielne poranki, czy wsie pełne wzdętych, pokrytych czarnymi plamami ciał mieszkańców. Zupełnie inaczej wtedy zacina deszcz po szybach, inaczej świszcze wiatr za oknem, inaczej smakuje rum.

Jest ostatni tydzień sierpnia 1665 roku. Czarna Śmierć dziesiątkuje Londyn (a nawet piątkuje, bo zmarło 20% mieszkańców miasta), południe Anglii wstrzymało oddech. Z Londynu wyrusza na północ miejscowy kurier pocztowy. Wśród paczek, które wiezie, ma też mały ładunek ubrań przeznaczony dla George'a Vicarsa, wiejskiego krawca mieszkającego w Eyam, malutkiej, zabitej dechami wsi w Derbyshire. Krawiec liczy, że pozwolą mu one rozkręcić znów podupadający interes. Czego obaj mężczyźni nie wiedzą, to tego, że niecierpliwie wyglądany ładunek zawiera oprócz ubrań także coś dużo bardziej złowrogiego - pchły. A te pchły niosą ze soba zarazę.


Eyam współcześnie

Kilka dni po otrzymaniu przesyłki z cennymi ubraniami George Vicars obudził się z przeraźliwym bólem głowy. Wkrótce potem dostał gorączki. Fale nudności, wstrząsające jego ciałem, powodowały wymioty, a wkrótce dołączyła się biegunka. Węzły chłonne na szyi, pod pachami a potem i w pachwinach przeobraziły się w twarde, bolesne kule. Na skórze pokazała się plamista wysypka, szybko zmieniająca się w wielkie, krwawe wylewy. Ból stał się nie do zniesienia, zamieniając Georgea w wyjącą kukłę, zwiniętą w kłębek na łóżku. W końcu wycie przeszło w stłumione jęki i szloch. Nie minął tydzień od otwarcia przesyłki a George Vicars był martwy. Zaraza przybyła do Eyam.


W tym domu rozpoczęła się zaraza.

Do końca miesiąca jeszcze pięciu mieszkańców wsi pożegnało się z życiem. W październiku zmarło następnych dwudziestu trzech. Tak jak rozprzestrzeniała się zaraza, tak rozchodziła się panika. Padły propozycje, aby wszyscy porzucili swe domostwa i szukali bezpiecznego schronienia w pobliskim Sheffield. Był jednak pośród mieszkańców jeden człowiek, który wiedział, że wykonanie tego planu przerodzi się w jeszcze większą katastrofę. Tym człowiekiem był William Mompesson, młody, świeżo zatrudniony rektor parafii Eyam.

Poza ogniskiem zarazy w Yorku, większa część północnej Anglii uchroniła się przed zarazą. Mompesson doskonale zdawał sobie sprawę, że jedynym rozsądnym działaniem jest zapobieżenie ucieczce mieszkańców do Sheffield. Jeśli bowiem zaraza opanuje to miasto, cała północna Anglia będzie w niebezpieczeństwie. To byłaby katastrofa.


Kościół w Eyam. Fajnie jest mieszkać gdzieś, gdzie stoi kościół sprzed ho,ho,ho ilu lat.

Eyam było małą społecznością, ale bardzo religijną i głos rektora miał kolosalne znaczenie. Dzielni mieszkańcy zgodzili się na dobrowolną kwarantannę, aby zapobiec rozszerzaniu zarazy, z pełną świadomością, że dla wielu jedyną zapłatą za to poświęcenie będzie śmierć w okropnych męczarniach.

Wioska nie została zupełnie odcięta od świata. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości, a także William Cavendish, duke of Devonshire, mieszkający w nieodległym Chatsworth House, dostarczali darmową żywność i leki. Zostawiali je w okolicy kamieni granicznych lub przy studni ponad wsią, aby mieszkańcy mogli je zabrać po ich odejściu. Za część produktów wieśniacy z Eyam płacili, zostawiając pieniądze we wgłębieniach omywanych wodą. Monety dezynfekowano mocząc je w occie.



Zaraza trzymała Eyam w okowach przez ponad rok. W tym czasie zmarło ponad 260 osób, w tym także Catherine Mompesson, żona młodego rektora, która opiekowała się chorymi i zmarła jako jedna z ostatnich. Przeżyły tylko 83 osoby, opowiadające później wzruszające historie, jak ta o Elizabeth Hancock, która w ciągu jednego tygodnia sama pochowała męża i sześcioro dzieci na polu obok domu, sama zaś przeżyła, choc to ona przyniosła do domu zarazę - opiekowała się chorymi we wsi.

Elizabeth Hancock w wizji artysty.


Dzisiejszy widok grobów. Na murku wisi tabliczka z prośbą o szacunek dla zmarłych.

Przeżył też miejscowy grabarz, choć miał stały kontakt z ciałami zmarłych.

Co do Williama Mompessona, który przeprowadził wieś przez wszystkie te nieszczęścia mając zaledwie 28 lat, to również przeżył i zmarł w wielku 70 lat.

Dobranoc, śpijcie dzisiaj słodko.

niedziela, 21 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa wyborów

Dziś w eRPe wybory. Kolejne wydarzenie, które napawa mnie zdziwieniem.

Po pierwsze demokracja. Ustrój oparty na błędnym założeniu, że ludzi mądrych jest więcej niż głupich. Niestety, nic z tego. Spotykacie się z nimi na codzień. I co? Wierzycie, że ci ludzie są w stanie nie dać się ogłupić demagogom z list wyborczych i dokonać sensownego wyboru? Ludzie, którzy na codzień nie są w stanie wznieść się na wyżyny kopania równych rowów bez nadzoru? Ludzie, którzy nie potrafią zmusić się do prawidłowego wykonywania pracy skomplikowanej jak budowa cepa, za którą biorą pieniądze? Ludzie, którzy nie rozumieją zdania, jeśli zawiera więcej niż osiem słów (lub sześć, ale trzy różne czasy)? Ha, ha, ha...

Po drugie dziwne zjawisko upolitycznienia wyborów na poziomie miasta czy gminy. W Miasteczku, liczącym jakieś piętnaście tysięcy mieszkańców, zamiast wybierać dobrego gospodarza, który będzie dbał o stan ulic, oświetlenie i temu podobne drobiazgi, niezbędne do życia, odbywają się dyskusje o tym, kto do jakiej patii należy i komu sprzyja. Na forum Miasteczka w internecie pojawiają się wpisy typu "precz z Kaczorami w M.!", "dość rządów PO...!" Qundra, kto to wymyśla! Jakie Kaczory w M.? Kiedy tu byli?*) Co za znaczenie na poziomie gminy ma sympatia z tą czy inną partią? Ja chcę burmistrza i radnych, którzy zadbają o kanalizację na mojej ulicy i będą pilnować policji, żeby była dobrze wyszkolona i wyposażona. I g... mnie obchodzi, czy dbać o to będzie X czy Y. Ma dobrze wykonywać swoje obowiązki. Ale nie, to w eRPe niemożliwe. Tu najważniejsze jest, czy pan X lubi się z panem Z i czy głosował na PiS czy PO. Czysta paranoja. Bo jeśli to staje się argumentem w dyskusji przedwyborczej to patrz punkt pierwszy. Ogłupieni "przynależnością partyjną" kandydatów wyborcy nie zwracają uwagi na to, co zawierają programy wyborcze, które zresztą nie zawierają nic poza populistycznymi hasłami "będzie lepiej jak mnie wybierzecie!" Mnie bedzie lepiej, wy macie tylko głosować.

Najpierw mnie zebrał śmiech pusty, a potem litość i trwoga...

_________________________________
*) no, dobra, raz jeden był, przejazdem.

sobota, 20 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa efektu Brązowego Willa.

Pełno wczoraj i dziś było ruchu w okolicy, bo najpierw wypompowywali wodę w asyście TV, a potem sprzątali. Trochę byłem poruszony, czemuż to, ach czemuż takie wszystkich zaangażowanie, aż zapoznałem się z Brązowym Willem i jego zaskakującym trickiem.

Kornwalia jest, jak można zobaczyć na mapie, długim i wąskim półwyspem wbitym w Atlantyk. Zbyt wąskim, jak na potężny ruch powietrza z zachodu. Wiatr wiejący od Atlantyku "nabija się" na Kornwalię i jego południowa część, trąc o ląd zwalnia, skutkiem czego powietrze znad Kanału Angielskiego skręca ku północy. Na północnym wybrzeżu sytuacja jest dokładnie odwrotna - zwalniając wzdłuż brzegu wiatr zakręca ku południowi, w głąb lądu i tu zderza się z powietrzem z południa. W wyniku tego zderzenia masy powietrza unoszą się w górę, ku chłodnym warstwom i gwałtowanie pozbywają się skraplającej się wody. Powstaje zjawisko nazwane od najwyższego wzniesienia Kornwalii - Brown Willi - efektem Brązowego Willa. Zderzające się powietrze pędzi ku wschodowi, czasem z odchyleniem na północ. Wąski pas silnych deszczów 27 marca 2006 roku sięgnął aż do Oxfordshire - 232 kilometry!



Był miły, ciepły dzień (w rozumieniu Kornwalijczyków, czyli nieco ponad 10 st.C) 16 sierpnia 2004 roku. W dalekiej Ameryce właśnie skończył się huragan Alex*), powiało optymizmem. Z tym, że nie tylko.

Gorące masy powietrza, ciężkie od niesionej wody, powiały na wschód, w kierunku Wysp Brytyjskich. Zaczepiły dyskretnie o południowy brzeg Irlandii, zrzuciły nieco wody na Cork i w mgnieniu oka pokonały morze Irlandzkie. Na ostatniej prostej wyszły dokładnie na Kornwalię. Brown Willi już na nie czekał...

Stosując starą technikę spowalniania ruchu wiatru przy brzegach i zawirowaniu jak mokrą szmatą pozostałymi masami powietrza, zamieszał, zawirował i wykręcił tę szmatę nad Boscastle, tuż obok ruin zamku Tintagel, w którym urodził się podobno sam król Artur. 185 mm wody spadło na ziemię w dolince położonej tuż nad Boscastle, przy czym 24.5 mm w ciągu 15 minut.  Obliczono, że było to 140 metrów sześciennych (czyli ton!) na sekundę! Poziom wody w rzece podniósł się w godzinę o 2 metry. Ale woda nie spłynęła od razu w doł zbocza. Zatrzymały ją prawdopodobnie liście i gałęzie zaczepione o filary mostu. Jednak kiedy most nie wytrzymał...

Położone u wylotu doliny Boscastle nie miało szans. Ponad trzymetrowa fala runęła na miasteczko. Obliczono, że było tego - teraz trzymajcie się mocno - 20 milionów ton wody! Do tego zebrana po drodze warstwa błota.


 Spłukała co się dało - samochody, domy, płoty, szopy ogrodowe. Obejrzyjcie sobie.
 
 
1
 
 
2
 
 
3
 
 
4


5
Zdjęcia pochodzą ze strony http://www.tintagelweb.co.uk/ i są autorstwa Davida Flowera (1-3 i 5) i Iana Younga (4)
 
Ten deszcz padał przez godzinę. Meteorolodzy twierdzą, że dodatkową przyczyną była warstwa powietrza o wysokim ciśnieniu utrzymująca się nad całą Kornwalią, która zablokowała mokremu powietrzu możliwość ucieczki w górę. W promieniu kilku mil ustawionych jest 10 deszczomierzy, notujących poziom opadów. Cztery z nich wskazały opady w tym dniu mniejsze niż 3 milimetry.

A ja wam mówię, to był Willi. Jak w The Goonies. Stary, Jednooki Willi. Trza się wystrzegać piratów. I niektórych gór. Nawet stosunkowo małych.

A dodatkowo jeszcze niektórzy robią sobie jaja z tych spraw.


Twoje zadanie domowe zostało zmyte razem z domem! Śliczna historyjka, młody człowieku! Zgłosisz się do mnie po lekcji!
_________________________________
*) od żeńskiego imienia Alexandra

piątek, 19 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa kolejnej powodzi

Bycie szamanem nie należy do łatwych. Ani bezpiecznych. Także dla otoczenia. Szaman przemieszczający się w świecie realnym wprowadza zakłócenia do rzeczywistości i nigdy już nic nie jest takie jak było.

Ot, pewnego roku wybrałem się do Ukeju na trzytygodniowy staż indywidualny z zakresu medycyny paliatywnej. Było miło. Człowiek opuścił trzymający się już nie najmocniej, ale mimo wszystko, blok, a po powrocie... zgroza! Nie ma Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. No, na pięć minut nie można było spuścić ich z oka! Rozebrali, rozkręcili, rozkradli!

Innym czasem pojechaliśmy do Włoch. Droga, jak zwykle początkowo trudna (Polska, Czechosłowacja), a potem jakby łatwiejsza - Austria i Włochy. Sylwester, Nowy Rok. Wracamy do domu. I jakoś dziwnie. Niby tędy jechaliśmy, to drzewo pamiętam, tę stację benzynową, ale zaraz... zaraz... Włochy - OK, Austria - OK, a dalej? No nie ma Czechosłowacji! Człowiek na parę dni chce odetchnąć, a tu już jakieś takie moment wyczają i masz! To znaczy - nie masz.

A przedwczoraj? Zdrzemnęliśmy się wieczorkiem, po kieliszku wina, a rano... powódź. W Kornwalii!
No, nasss..ypali piachu!

A powódź w moim kornwalijskim miasteczku wygląda tak:






A to tutaj to nie nadbrzeże rzeczki, tylko murek przy stacji benzyniastej i główna ulica miasta.

A na osiedlu było tak:


I z tego też powodu chwilowo przerwa.

Do wysuszenia.

niedziela, 14 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa następnego miasta.

Przecież dziś niedziela! Więc San Gimignano.

Wyrosło z etruskiego centrum, rozwijając się około VII wieku jako część parafii episkopalnej wokół zamku darowanego volterańskim biskupom. W XII w. przekształciło się w samodzielne miasto-republikę. Końcem X wieku powstały mury miejskie, kiedy San Gimignano stało się ważnym punktem na trasie handlowej zwanej Via Francigena. Był to główny szlak pielgrzymek z północy do Rzymu*). Pierwotnie opisany był nawet nie jako Droga Francuska (Iter Francorum) lecz lombardzka, w zapiskach biskupa Willibalda z Bavarii. Pełny opis wraz z miejscami postojów pozostawił jednak pod koniec X w. Sigeric Poważny, arcybiskup Canterbury, podróżujący po papieskie błogosławieństwo aż z Anglii. Bardzo interesujący to dokument, obejmujący około 80 punktów przystankowych, odległych od siebie o 20 kilometrów (dzienny przejazd) na trasie liczącej 1700 km. Hej, jedziemy po błogosławieństwo do papieża, nie będzie nas pół roku! Fajne czasy.

To zdjęcie z sieci, bo niestety nie latam (za dnia), a chciałem dać widok z góry na wieże.

Bogacące się kupieckie rodziny w San Gimignano budowały, jako znak swej ważności, wieże. W szczytowym okresie było ich 72, stąd ówczesna nazwa miasta, z przekąsem określająca go jako "Manhattan Toskanii". Wysokość wież była określona przez prawo - żadna nie mogła być wyższa niż wieża ratuszowa, zwana Rognosa. Do czasów dzisiejszych zachowało się 15 nienaruszonych wież.
Miasto-republika zostało wchłonięte przez Wielkie Księstwo Toskanii w 1353 (po króciutkim, dziesięcioletnim okresie podległości Księstwu Aten) i pozostawało pod jego rządami do 1860.


Do miasta weszliśmy bramą Św. Jana i przekraczając ją cofnęliśmy się w czasie o jakieś sześćset lat***).

Zresztą, co ja tam będę nawijał. Zobaczcie sami.












Ciekawą postacią z historii miasta jest Święta Fina. Młoda dziewczyna, określana przez znających ją jako "najmilsza osoba na świecie". Skąd to wiedzieli, nie wiadomo, bo przez pierwsze dziesięć lat nie opuszczała swego skromnego domu, w którym mieszkała z rodzicami. W dziesiątym roku życia zachorowała, prawdopodobnie na gruźlicę, która zajęła kości, ale część objawów przemawia za chorobą jelita grubego (colitis ulcerosa?). Nie chciała leżeć w łóżku, natomiast spędzała czas leżąc na dębowym stole. W czasie choroby zmarli jej rodzice. Opiekowały się nią dwie kobiety - Beldia i Bonaventura. Postęp choroby spowodował paraliż, wymagała więc stałej opieki. Jej gnijące ciało (odleżyny?) "stało się pożywką dla robactwa i szczurów." Po pięciu latach choroby, 4 marca 1253 roku, pojawił się w jej domu Święty Grzegorz Wielki (papież od 590 do 604) i zapowiedział, że umrze 12 marca (w tym samym dniu w 604 roku zmarł Grzegorz). Jak powiedział, tak się stało. Kiedy wyniesiono ciało zmarłej do kościoła, ze stołu, na którym leżała wykwitły białe fijołki, zwane do dziś fijołkami świętej Finy i rosnące do dziś w domach w San Gimignano. Kiedy niesiono Finę wszystkie dzwony w mieście zaczęły bić, choć nikt ich nie dotykał. Jedna z opiekujących się Finą kobiet, Beldia, miała sparaliżowaną rękę z powodu podtrzymywania głowy dziewczynki. Teraz, kiedy zbliżyła się do ciała zmarłej, ręka została uzdrowiona. Jeszcze parę cudów uzdrowienia miało miejsce w tym okresie.

W dokumentach zachowała się jeszcze jedna opowieść o Finie. Otóż miała ona jakieś kontakty z żołnierzem, który dał jej w dowód miłości pomarańcz. Rodzicom się to nie podobało. Może dał jej jeszcze coś? Medycyna zna taką chorobę, która również atakuje kości i której można nabawić się od żołnierzy... nieważne.


Popatrzcie na te uliczki, placyki i wieże. Cudowne.


Z tą wieżą związana jest ciekawa historia. Zwana jest Wieżą Diabła. Otóż okazało się, że przewyższa ona wieżę ratusza, co, jak wspomniałem było zabronione. Właściciel tłumaczył się, że wybudował niższą, a pewnego dnia, kiedy wrócił po kupieckiej wyprawie do innego miasta, zobaczył, że w przedziwny sposób jest wyższa niż początkowo! Zapewne diabelska to sztuczka. Stąd też i nazwa wieży. Ache, to prawo budowlane! Bez diabła się nie obejdzie.


Na koniec sklepik pełen kolorów tak, że oczy bola patrzeć. I drzwi. Kiedyś muszę pobłądzić po toskańskich zaułkach i zrobić "album toskańskich drzwi". Ale to później, nie dziś.


Do następnego.



_____________________________________

*) Do dzisiaj pielgrzymi korzystają z niej, choć mniej jest uczęszczana niż El Camino de Santiago w Hiszpanii.
**) w Itinerarium sancti Willibaldi z 725 roku.
***) Razem z nami, niestety, cofnęli się w czasie także właściciele telefonów komórkowych, którzy próbowali nawiązać łączność z XXI w.

sobota, 13 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa ptactwa

W ramach udawania jakim to jestem ekologicznym szamanem zanabyłem po dwóch latach zastanawiania się i zbliżania do problemu - karmnik dla ptaków.

Moje wahania nie były spowodowane koniecznością wydania pieniędzy lub też straty czasu na skręcenie tegoż i wbicie w ziemię w ogrodzie. Podstawową przyczyną był... brak zimy. Ludziom z kraju nad Wisłą dokarmianie ptaków kojarzy się z okresem, kiedy cały obszar pokryty jest śniegiem, mróz trzaskający, panie, zima niczego, a bluzy się lepią..., no nie lepią się, bo to o ptactwie. A w Ukeju zimy jako takiej nie ma. Po co więc dokarmiać ptactwo, oduczać je szukania w naturze i tepe.

Ale wszyscy mają, to stary szaman też. Zanabyłem, skręciłem, wbiłem w ziemię, wysłuchałem od Najmilszej, żem źle zrobił, przestawiłem karmnik tam, gdzie pokazała palcem. Poniżej otwarcie jadłodajni dla leniwych ptaków.







To na dziś tyle.

środa, 10 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej przystawki

Były grzybki na szybko i gorąco, lub na szybko i (po poczekaniu) na zimno. Teraz, jak obiecałem, coś na długi weekend. Bo znowu mogą wpaść jacyś goście.

Tym razem coś bardziej wymyślnego, choć nadal prostego.

Courgette nadziewane ricottą z orzeszkami pini.

Brzmi może strasznie, ale nie bójcie żaby.
Potrzebne będą:

Dwie-trzy courgettki, orzeszki pini, ser ricotta, świeża bazylia, oliwa extra virgin, ocet balsamiczny (a w każdym razie ciemny, bo ładnie wygląda) oraz sól i pieprz. I pół cytryny. Nie ma na zdjęciu, poprawiała fryzurę. Z narzędzi najważniejszy będzie obieracz. Czy obieraczka - która to osoba?



Przy pomocy tegoż/tejże skrawam cienkie płaty courgettki. Starałem się to robić pokazowo, foto Najmilsza. Potem przygotowuję płaskie naczynie, tackę, blachę do pieczenia, byle duże.


Skrapiam ją obficie, acz bez nadmiernej przesady oliwą, poczem posypuję solą i pieprzem. Płatki skrawanej courgettki są cienkie i delikatne. Aby je wstępnie podmarynować ten sposób jest najlepszy. Na przygotowanej blaszce układam płatki warzywa i, co tu dużo mówić, skrapiam ponownie oliwą, posypuję solą i pieprzem. W ten sposób mam je obrobione z dwóch stron, bez przekładania z lewa na prawą. Ja ułożyłem dwie warstwy co nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale tych ostatnich czterech zrobiło mi się normalnie żal.


Teraz orzeszki. Na suchą, gorącą patelnię wysypuję orzeszki. I prażę, często podrzucając je do góry. Po małej chwili orzeszki puszczą pięknie pachnący olej. Można tu troszkę zmienić przepis (o tym słyszałem, nie próbowałem!) i użyć orzechów laskowych. Też puszczą olej i pięknie pachną.



Tu widać, że patelnia jest sucha, a orzeszki ładnie złocieją. Kiedy będą już ślicznie złote i aromatyczne (parę może być hmm... ciemno brązowych) wysypuję je na miskę i daję wystygnąć. To jest ważne, żeby były zimne do dalszej części planu.

Czekając na zimne orzeszki przygotowuję ser. Ricotta jest bardzo dobrym serem, o dość wyraźnym smaku. Wyładowuję go z pojemnika do miski i przez chwilę ucieram. Dodaję pokrojone liście bazylii. Ja składam liście mniejsze na jednym dużym, zawijam jak cygaro i kroję w paski co 3-4 milimetry. Tylko raz. Nie krójcie bazylii kilka razy, bo to niszczy smak.


W misce mieszam "rozmiękczoną" ricottę z bazylią, sokiem z połówki cytryny, łyżką lub dwiema oliwy extra virgin, solą/pieprzem jak kto lubi i zimnymi orzeszkami. Zimnymi podkreślam, bo jak będą gorące to, za przeproszeniem, szlag trafi ser. Z oliwą nie należy przesadzać, żeby nie wyszła zupa. Ma być to twór o konsystencji masła. Takiego ze wsi.

Tera będzie najtrudniejsze. Trzymajcie się mocno.


Na płatki courgettki nakładam (szczodrze, szczodrze!) masę i zawijam. Zwróćcie uwagę, że płatki po zamarynowaniu w oliwie i soli są półprzezroczyste, widać wzorek tacki przez nie. Czego nie widać to tego, że masę kładę jakieś dwa-trzy centymetry od końca paska, zawijam nie ręcami, a podważam nożem i tylko kontroluję, żeby się nie rozpadło na boki, a lubi bardzo. Ma wyjść coś takiego, o:

Leciuteńko, na paluszkach, skrapiam to oliwą i octem balsamicznym, który wydobywa dodatkowe smaki i kolory.

Nie wiem, czy to potrawa pasująca do Święta Niepodległości (courgette, ricotta, pinia jakieś mało tradycyjnie polskie zdają się być), ale po zrobieniu tego co na zdjęciu pożałem je z Najmilszą i musiałem jeszcze drugą porcję (mniejszą, bo dieta) dorobić.

Miłego kucharzenia.

Na drugie wieprzowina pod solą/ w soli/ czy jak to lubią nasi restauratorzy: w atmosferze soli. Przepis w komentach poprzednich wpisów.

wtorek, 9 listopada 2010

Szaman Galicyjsjki i sprawa jesieni

Miało być miło, ciepło, słonecznie, bez deszczu, w pięknych kolorach rdzy, bursztynu, starego złota i małych przebłysków zieleni. I w oprawie ogrodów Lanhydrock.

A było zimo, tłoczno i głośno.

Wybraliśmy się z Najmil... łleee, ależ mi rusycyzm wylazł. Wybrałem się z Najmilszą w ostatnią niedzielę na spacer, może ostatni z tej-jesiennych. Miało być jak na wstępie, ale jakoś od rana nie było. Zatem poczekaliśmy do południa i pojechaliśmy Złotą Szczałą do Lanhydrock. A tu siurpryza! Bo zamiast cichego, jesiennego ogrodu, pełnego piękna i gotowego na zdjęcia znaleźliśmy się w centrum Marszu Dla Chorych Na Raka. Kilkaset osób, oznakowanych logo Cancer Research, odbywało coś w rodzaju idzionego maratonu na skróconym dystansie. A w zasadzie to dystansach, bo było ich kilka. Za każdą przetuptaną milę sponsorzy wpłacali do kasy zadeklarowaną kwotę. Nie wiem ile dokładnie zebrali w Lanhydrock, ale w całej Kornwalii tej niedzieli padło 22 tys. funtów. Całkiem nieźle, powiedziałbym. Nie załapaliśmy się ze względu na późne przybycie. Ale i tak wysłuchaliśmy występów Cornwall College Jazz Orchestra grającej całkiem przyzwoity jazzik, może nie z tych mruczących, które lubię najbardziej, ale jak na niedzielne popołudnie w parku w sam raz.

I zdjęć nie ma prawie żadnych, bo ja nie przepadam za obcymi na moich fotkach.

sobota, 6 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa grzybków

Kolejny weekend przed nami. Może wpadną jacyś goście? Trzeba być gotowym i mieć coś na ząb.

Jak zwykle prosty przepis na proste, mało pracy wymagające jedzenie, a w dodatku takie, które można przygotować dzień wcześniej.

Potrzebne będą:


Małe pieczarki, tutaj zwane "button mushrooms", szalotki, oliwa, ocet balsamiczny i estragon. Sól i pieprz jak kto lubi.

Łyżkę oliwy lub dwie rozgrzać na patelni do granicy dymienia, wrzucić pieczarki.



Jak się będą smażyć, obrać szalotki i pokroić "wzdłużnie". Szalotki są moim zdaniem nieco lepsze od zwykłej cebuli, bo są słodsze. Wadą jest to, że łatwiej ulegają "zaczernieniu", co w dalszym postępowaniu jest, niestety, widoczne. Pokrojone szalotki lądują na patelni.



Jak może widać na zdjęciu cały czas trzymam patelnię na ostrym grzaniu (nie mogę napisać, że ogniu, bo mam elektryczną płytę), ale dymek jest zauważalny. Chodzi o to, że pieczarki puszczą wodę. Jeśli temperatura będzie niska, to będą się w tej wodzie gotować, a nie o to chodzi. Z tego też powodu szalotki dodaję kiedy pieczarki są już-już.

Kiedy już pieczarki będą złotawe, a szalotki jeszcze nie spalone, nadchodzi moment, do którego długo nie mogłem się przekonać. Dolewamy ocet balsamiczny. Lejemy go po brzeżku patelni, nie na grzyby. Ocet, zanim dotrze do środka patelni odparuje całą swoją ostrość i zostanie tylko jego słodycz i aromat.



Na zdjęciu może nie jest to jakoś wyraźnie zaznaczone, a to tylko dlatego, że w drugiej ręce trzymałem aparat. Kiedy ocet odparuje zupełnie...



...dodajemy nieco extra virgin oil. Na ogniu zostawiamy tylko do czasu, aż oliwa złapie temperaturę i zdejmujemy.

Przekładamy (jeśli wola) do miseczki zalewając sosikiem. I udajemy przez grzeczność, że nie widzimy na zdjęciu, jak część szalotek przekroczyła znacznie granicę karmelizacji i bezczelnie zczerniała.

I dodajemy estragon.

Ja, na moje nieszczęście, miałem tylko suszony. Ten trzeba natychmiast wmieszać w gorącą oliwę, żeby puścił aromat. Najlepszy jest jednak świerzy. Kilkanaście potarganych listków (też wmieszać) daje ten ostatni sznyt smakowy.

Pyszne są od razu, na gorąco. Ja zostawiam je na drugi dzień, jako dodatek do kiełbasek na gorąco lub wędliny na zimno.

Wspominałem, żeby posolić i popieprzyć? No, to trzeba, na początku.