niedziela, 29 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej zupy

Znowu mnię naszło, a to albowiem ponieważ mamy bank holiday czyli długi weekend. I wymyśliłem niedzielną zupę. To znaczy, nie ja ją wymyśliłem, ale ja ją wykonałem.

Zupa cebulowa jest najzwyklejszą, bistrową zupą we Francji. Z tym, że jak ktoś wam powie, że można ją szybko zrobić, to albo nie wie, o czym mówi, albo używa zupy z torebki. Bo zrobić prawdziwą, francuską zupę cebulową można tylko wtedy, kiedy ma się dużo czasu i cierpliwości. Choć prosta jest jak futerał na cepy.

Duże, białe cebule, po jednej na łebka (jak żarłoczni to po dwie), bulion (może być z kostki, wołowy, lub dla delikatnisiów, kurczaczy) tak z litr na cztery osoby, bułka paryska na grzanki, czosnek i masłko do grzanek, starty ser żółty. I to wszystko.

W dużym garze roztopić trochę masłka lub oliwy i wrzucić pokrojoną cebulę. Dusić pod przykryciem przez 30 minut, potem zdjąć pokrywkę i pozwolić płynowi odparować. Mieszać, by się nie przypaliło, a lubi i niszczy dobry smak zupy. Kiedy płynu już nie będzie wlać pół szklanki białego wina. Ja bardzo lubię wino w kuchni. Czasem nawet zdarza mi się dodać je do potrawy. Wino zredukować prawie do zera, cebula powinna mieć kolor ciemnozłoty lub brążowy, brońcie dobre duchy nie czarny! Wtedy wlać gorący(!) bulion i pozwolić, by się przegryzło. W tym czasie przygotować grzanki, jak kto lubi posmarowane masłkiem czosnkowym, ale niekoniecznie. Zupę nalać do żaroodpornych miseczek, na wierzch położyć grzanki, których ilość zależy od stosunku średnicy grzanki do średnicy miseczki. Posypać tartym serem. Wstawić pod rozgrzanego grilla lub po prostu do piekarnika i poczekać parę minut, aż ser zacznie bąbelkować. Wyjąć, UWAGA! gorące! i podawać. Może być w ogrodzie, jak na zdjęciu. Ważne, żeby towarzystwo było super.

Poniżej przepis na zdjęciach.



Do następnego.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa przygotowań

Ha! Już za dwa tygodnie Szaman z Najmilszą wyjeżdżają na wakacje. Do wyjazdu trzeba się jednak przygotować. Poniżej Szaman w "kornwalijskim słońcu" przygotowuje się do wylegiwania na leżaku nad basenem pod słońcem Toskanii.

foto Najmilsza

P.S. Kto trzeba wie, co to za książka, prawda?

piątek, 20 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa jedzenia

Napadło mnie. Zupełnie z nienacka. W pracy. Siedziałem spokojnie na sali operacyjnej, zanieczulając bogu ducha winną kobietę, kiedy wylazło skądiś i mnie napadło. Długaśne, składające się z wielu cienkich, lekko kleistych macek pokrytych bardzo jasnobeżową substancją. W kłębowisku macek ciemniały jakieś czarniawe, kostkopodobne punkty. Gapiło się na mnie żółtym, przypruszonym czarnym pyłem, okiem.

Nie, to nie będzie próba odebrania Abnegatowi chwały pisania postów grozy. Bowiem to, co mnie napadło to spagetti alla carbonara. Wróciłem do domu i chyłkiem, żeby w Najmilszej (nadal dieta!) nie wzbudzać jakich niedietetycznych refleksji, wykonałem dla siebie. Mogę się podzielić, ale tylko przepisem, bo zeżarłem całe.

100 g spagetti ugotować al dente w dużej ilości osolonej wody. W tym czasie podsmażyć na masełku i małym ogniu pokrojony w kostkę boczek*), ja wziąłem 110 g (tak tu pakują) wędzonego, który w Polsce byłby uznany co najwyżej za podwędzany. Kiedy jedno się gotuje, a drugie smaży, wziąć dwa jajka, jedno żółtko zachować, resztę rozkłócić ze śmietaną. Tutaj używam tzw. single, czyli jest to około 10%. Nie za dużo tej śmietany, tak ze trzy-cztery łyżki. I to koniec. Jak makaron dojdzie, to go odcedzić, wrzucić do boczku, zamieszać, poczekać z minutę, dwie, żeby złapał temperaturę, zestawić z ognia, dolać jajka ze śmietaną (jeśli to zrobić na ogniu śmietana może się ściąć w nienajapetyczniej wyglądające kluchy), wymieszać (jajko zetnie się w kontakcie z gorącym boczkiem, tłuszczykiem wytopionym i makaronem, stąd nie dawajcie za dużo śmietany!), ładnie zawińcie w zgrabny koczek na talerzu (ja podaję w głębokich), posypcie tartym żółtym serem (oryginalnie parmezanem, w Ukeju polecają mature cheddar, ja używam mozzarelli), pietruszką posiekaną i na szczyt koczka połóżcie owo zachowane żółtko posypane pieprzem. Do tego kieliszek białego, wytrawnego wina.

No, coś takiego.



Róże i świeczka nie są obowiązkowe. A poniżej mniej romantycznie, ale dokładniej. Plus pomidorki.




ŻÓŁtko do zdjęcia przekłute, żeby spływało między nitki makaronu!
Jak Wam pociekła ślinka, to do kuchni. Proste, jak mówią tutejsze surykatki.

______________________________

*) na małym, bo jak się ostro i gorąco weźmiecie do smażenia, to wychodzi dobry, ale nieco twardawy. A spagetti all carbonara powinna bez trudu zjeść bezzębna babcia nie gubiąc szczęki.

środa, 18 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa kolejnej włóczęgi

W końcu są wakacje. Dla niektórych przynajmniej. Stąd i temat bardziej wakacyjny, czyli kolejnej włóczęgi po Kornwalijskich wybrzeżach.

W niedzielę, bo sobota jakaś deszczowo-pochmurna była, poszliśmy, tj. Najmilsza i ja, połazić wkoło dwóch miasteczek - Fowey i Polruan. Oba leżą obok siebie, ale przedziela je rzeka Fowey. Kiedyś duża (w rozumieniu tutejszego ludu) i żeglowna, bo do położonego jakieś 10 mil w głąb lądu Lostwithiel zawijały statki. No, może stateczki, ale takie, co to po morzach żeglowały. Przywoziły tu różniste dobra z całego świata, a wywoziły glinkę porcelanową lub gotowe, porcelanowe wyroby. Mimo, że czasy świetności minęły, nadal 1.2 miliona ton glinki rocznie wysyłane jest w świat właśnie z portu w Fowey. Jest też ten port miejscem, z którego wypływali na morza i oceany Sir Francis Drake and Sir Walter Raleigh (faworyt królowej Elżbiety I) i przez lata całe był wojennym portem Anglii.

Złotą Szczałę zostawiliśmy na parkingu w Fowey i promem przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Tu czekało nas dość ostre podejście główną drogą Bodinnick, tuż koło przypromowej karczmy, aż koło starego kościółka skręciliśmy w pas lasu okalający półwysep (półwysepek raczej), na którym leży Polruan. Ciągle idąc pod górę przez prześwity między drzewami patrzyliśmy na panoramę Fowey na zachodnim brzegu rzeki. Wreszcie las zastąpiły krzaki, coraz niższe, aż na końcu cypla ukazał się nam widok ujścia rzeki Fowey i obu miasteczek oświetlonych południowym słońcem. Usiedliśmy odpocząć pod pomnikiem Sir Arthur Quiller-Couch, pisarza i wykładowcy na uniwersytetach w Oxfordzie i Cambridge, zwanego Q, podziwiając panoramę przed nami.

Kiedy ruszyliśmy dalej, skierowaliśmy się na wschód, wzdłuż brzegów Pont Creek, jednego z dopływów Fowey. Zejście z klifów znowu zaprowadziło nas do lasu, a stamtąd do starego młyna, który wyglądał jak z bajki. Nie dziwota, że to właśnie tutaj Mabel Lucie Attwell tworzyła swoje nostalgiczno-dziecinne pocztówki i ilustracje i tu właśnie (w Polruan, nie we młynie) tworzyła Daphne de Maurier i wielu innych pisarzy. I znowu ostre podejście ku górze, na szczyt wzgórza, gdzie w otoczeniu starych i nowych grobów stoi kościół Św. Wyllow'a. Tam Daphne de Maurier brała ślub z generałem Frederickiem Browningiem (choć wiele wskazuje, że jej zainteresowania były, hmm..., nieco inne, jak to sama określała - "weneckie"). Kościół pochodzi w dużej części z XIV wieku, wiele elementów z tamtego, pierwszego okresu zachowało się w środku.

Z kościoła ruszyliśmy na południe, ku plaży Great Lantic Beach i cyplowi Pencarrow Head. Tam, z wysokości podziwiając wybryki wodniaków na spokojnych wodach Kanału Angielskiego, zasiedliśmy do lunchu. Pieczony kurczak w jerkowej panierce, bułki faszerowane pieczarkami duszonymi w śmietanie z dodatkiem tartej mozzarelli, białe wino, a potem kawa i coś na słodko - no, czegóż więcej chcieć od życia?

Poleniuchowaliśmy czas niemały, ale trzeba było wracać. Drogą wzdłuż klifu na zachód, w górę i w dół, i znowu pod górę. Z jednej strony pastwiska z pasącymi się, znudzonymi krowami, z drugiej urwisty brzeg i szalające na wodzie skutery, jachty i motorówki ciągnące narciarzy wodnych.

Idąc tak doszliśmy do Polruan od południowego-wschodu, dokładnie w miejscu, gdzie stoją ruiny St. Saviours Chapell. Pierwsze budowle wzniesiono tu, na wysokim brzegu, w VIII w. To było dobre miejsce nie tylko do modlenia się, ale i obserwacji kanału i zbliżających się statków. Bardzo wiele wskazuje, że mnisi służący w tej kaplicy byli też niezłymi strażnikami wybrzeża ostrzegającymi biciem w dzwon o nadciągającym niebezpieczeństwie. Ciasnymi uliczkami zeszliśmy nad brzeg rzeki, do Blockhouse, budowli, której bliżniacza siostra (brat?) stała kiedyś po stronie Fowey. Miedzy oboma budynkami przeciągnięty był potężny łańcuch, który podnoszono z dna, aby zagrodzić drogę piratom i Francuzom próbującym dostać się do portu, lub, jeśli udało im się wedrzeć niepostrzeżenie, by odciąć im drogę ucieczki na otwarte morze. Dziś tylko blockhouse na wschodnim brzegu wygląda tak, że można sobie wyobrazić jak to działało. Po stronie zachodniej zostały tylko beznadziejne ruiny. I nie poprawia tego fakt zachowania po stronie Fowey fortu Św. Katarzyny, również w nędznym stanie.

Zeszliśmy do portu. Tam czekał na nas inny prom, ale przeprawa była ciekawsza, bo przez środek portu jachtowego. Miło jest popatrzeć, czym pływają tutejsi i czym przypływają odwiedzający. Zgrabne jachciki różnej wielkości, bandery całej Europy. Po porcie wojennym, cynie i glince teraz przyszedł czas na turystykę. I to jest dobre.

A teraz uwaga. Trzymajcie się dobrze. Po raz pierwszy umieszczam pokaz slajdów. Tam są wszystkie zdjęcia miejsc, o których pisałem. Jak coś nie będzie chodziło - proszę dajcie znać, wrócę do zdjęć w tekście, jak dotychczas. Przy okazji wielkie dzięki dla Kiciaf za pomoc.




poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa teologii

GreenParadise w poście o dywagacjach teologicznych (o tutaj) opisuje swoje trzytygodniowe dysputy na tematy jak wyżej z wykorzystaniem najnowszych zdobyczy w dziedzinie komunikacji międzyludzkiej. Ktoś przeko próbował nieskutecznie przekonać Green i pewnie sam nie dał się przekonać do greenowych racji. Nazbierało się i Green puściła farbę na blogu.

Najbardziej podoba mi się fragment: "Jakoś niewiele w tym mówieniu o Bogu, samego Boga.
Nie mam na tyle odwagi, żeby stwierdzić, że istotą chrześcijaństwa jest tylko to, co napisał św Paweł.
Zupełnie tak, jakby nie było Ewangelii."

Nie jestem teologiem, ale bardzo zgadzam się z tą tezą. W większości dysput tego typu Boga nie ma. Ewangelii nie ma. Bo to przecież margines jakiś jest. Ważne jest to, co ja chcę powiedzieć i moje zdanie / interpretacja / opinia / punkt widzenia*) się liczy. Jeśli mogę się podeprzeć wyrwanym z kontekstu zdaniem, które akurat przypadkowo pochodzi z Ewangelii, to super. Nie mogę? No, to "bóg tak chce", "spełniam tylko wolę boga" lub "bluźnisz!", a potem już tylko "na stos z nim!" i po sprawie. Aby nasze na wierzchu.

Bóg w religii przeszkadza, chyba, że da się traktować instrumentalnie. Dwa tysiące lat temu pewien żydowski rebbe nauczał na peryferiach Cesarstwa Rzymskiego o miłości bliźniego, byciu uczciwym i takie tam. I dobrze mówił. Jego prace się nie zachowały, jeśli jakieś napisał. Pisali o nim inni, więc może co poprzekręcali, kto to wie? Ale dobrze mówił. Mądrze. Ja przyznaję mu rację. I staram się postępować według głoszonych przezeń reguł. I naprawdę nie ważne czy był Bogiem czy nie był bogiem. Słusznie prawił, dać mu wód.., dolać mu wina. To podejście zwalnia mnie z "obowiązku" wymachiwania krzyżem przy każdej okazji, latania na pielgrzymki, potępiania homoseksualistów i temu podobnych rzeczy.

W liceum w Mieście nasza Pani Profesor J. od matmy kazała nam wykonywać operacje na wektorach zawieszonych w przestrzeniach pięciowymiarowych. Tak w ramach przygotowań do matury. Nigdy nie widziałem przestrzeni pięciowymiarowej ani nawet nie potrafiłem jej sobie wyobrazić. A zadania rozwiązywałem, czego dowodem piątka na maturze z matmy. I naprawdę, żeby przekonać mnie o słuszności swoich wywodów Pani Profesor J. nie musiała chodzić po wodzie, wskrzeszać zmarłych i rozmnażać chlebów i ryb. Wystarczyło, że mówiła z sensem i potrafiła nam pokazać, że to działa. Dlatego staram się być dobrym człowiekiem, bo ja tego chcę, a nie dlatego, że ktoś mi to nakazał. Bo pomyślcie, czy dobre uczynki kogoś, kto wierzy w nagrodę w niebie, rzeczywiście są bezinteresowne?

_________________________
*) niepotrzebane skreślić. Co skreślasz?! No, co?! Paszoł...

niedziela, 15 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego zamku

Nie żebym się chwalił. Co to, to nie. Z tym, że w naszych peregrynacjach po Anglii zawadziliśmy o jeden z domków Eli*), czyli Windsor. Gospodyni akurat nie było w domu, co było o tyle korzystne, że mogliśmy zobaczyć więcej z wnętrz.

Windsor jest największym i bogdaj najstarszym na świecie zamkiem nadal zamieszkałym przez rodzinę królewską. Wybudowany przez Wilhelma I Zdobywcę w latach 1070-1086, rozbudowywany przez kolejnych panujących robi naprawdę duże wrażenie. Przede wszystkim wielkością. O ile nawet bogate domy angielskie są kurduplowato małe (vide Lanhydrock, o którym pisałem) to Windsor jest olbrzymi. Sale balowo-biesiadne ze stołem na 160 osób (wyobrażacie sobie tę logistykę w kuchni, żeby wszyscy w miarę o tej samej porze dostali jeść i jeszcze ciepłe?), dywan afgański o wadze dwóch ton i klatka schodowa tak duża, że dwóch konnych rycerzy wydaje sie być małymi figurkami, to coś na miarę rodziny kólewskiej.



Staliśmy w kolejce nawet nie tak długo, jak nas ostrzegano, mimo, iż była to sobota i sporo wycieczek własnie ten dzien wybrało na wizytę. już po 40 minutach, uzbrojeni w audio-guide'a ruszyliśmy wyznaczonym szlakiem, najpierw wzdłuż murów, potem do środka.


Można by się zakochać w tych średniowiecznych basztach (a jest ich 19), gdyby nie fakt, że są dużo późniejsze i to tylko podróba. Fajna, owszem, ale...
Prawdziwa natomiast jest Okrągła Wieża z XIV wieku, wzniesiona przez Edwarda III, kiedyś otoczona fosą, która teraz, będąc wewnątrz murów obronnych, została zamieniona na piękny ogród. Okrągła Wieża to ta po lewej.



Edward IV (1461-1483) rozpoczął, a Henio VIII ukończył, kaplicę Św. Jerzego, patrona Anglii i patrona Orderu Podwiązki. Ten order jest jednym z najciekawszych i najbardziej "elitarnych" orderów na świecie. Ustanowiony został w 1348 przez króla Anglii Edwarda III jako zakon rycerski dla 24 towarzyszy rycerskich (Knights Companions). Oprócz nich i samego króla do orderu mogą należeć książęta krwi (jako Royal Knights Companions) i cudzoziemcy z tytułem Extra Knights lub Stranger Knights. Warunkiem członkostwa było wyznawanie religii chrześcijańskiej, teraz Order otrzymało kilka niechrześcijańskich osób spoza Europy (cesarze Japonii, np.) Szlachectwo nie jest wymagane, rycerze Orderu otrzymują tzw. szlachectwo osobiste (czyli tylko oni, potomstwo już nie). Insygnia, na które składa się łańcuch (kollana) z noszoną na nim odznaką (The George), gwiazda i aksamitna podwiązka z dewizą Orderu noszona przez Damy na lewym ramieniu, przez Rycerzy poniżej lewego kolana. Gwiazdę i łańcuch z odznaką po śmierci właściciela najbliższy krewny w linii męskiej oddaje suwerenowi w siedzibie kapituły, stąd nigdy te elementy nie pojawiły się na rynku kolekcjonerskim. W kaplicy Św. Jerzego pochowanych jest 10 władców Anglii, między innymi Henio VIII.
A insygnia Orderu Podwiązki wyglądają tak:


źródło: Wikopedia


W czasie pobytu Eli na zamku na tym podwórzu odbywa sie ceremonialna zmiana warty. Niestety, za naszej wizyty, nic z tego.



W listopadzie 1992 roku w zamku wybuchł pożar i prawie jedna piąta jego część została zniszczona. Odbudowa zajęła równe 5 lat, ale, jak dumnie podają wszystkie źródła, nie kosztowała ani pensa podatników Jej Królewskiej Mości. Koszta zostały pokryte dzięki oszczędnościom poczynionym w innych zamkach królewskich oraz dzięki otwarciu do zwiedzania pałacu Buckingham. A po zakończeniu robót Królowa wraz z Księciem Małżonkiem zrobiła parapetówę dla budowlańców. Bagatela, 1500 osób.
Wejść do środka można dwiema drogami. Pierwsza wiedzie przez "dom dla lalek" królowej Marii, żony króla Jerzego V i przez galerię obrazów lub też z pominięciem tychże i wprost na pokoje. Kolejka do domku dla lalek była jednak tak długa, że zapowiadało się około dwóch godzin czekania. Obeszliśmy się więc smakiem, wypiliśmy herbatkę w dziedzińcowej kawiarence, pooglądali co było do pooglądania zewnątrz i wewnątrz i pojechaliśmy dalej. Generalnie - warto tu wpaść. Takiego nagromadzenia historii w jednym miejscu nie ma się na codzień. A jak kto ma czas, to może jeszcze przejść na drugi brzeg rzeki i zobaczyć Eton. My nie mielismy, a szkoda.

__________________________
*) dla mniej znakomych Queen Elizabeth II.

piątek, 13 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa Barbie

Życie Szamana twarde jest. Dziś moja największa faworytka, Barbie, co to już o niej pisałem, podpadła mi kolejny raz.

Każden jeden doktór, co u nas pracuje, ma na swoim komputrze listę zaplanowanych zabiegów na jakiś czas naprzód. Pozwala to przeglądać kalendarz i odpowiednio się do zajęć przygotować. Ja też taki kalendarz mam. I każdego dnia patrzę, co też mi następny ranek przyniesie. Drukuję listę, robię na marginesie notatki, czy aby pacjent jakąś ciekawą a niebezpieczną dolegliwością nie dotknięty i nie wytnie swojemu najlepszemu anestezjologowi jakiego numeru na stole w czasie znieczulenia.

Tak też zrobiłem wczoraj, listę druknąłem, notatki porobiłem, a i rad byłem z owej listy, bo zaczynałem zajęcia praktyczne na bloku operacyjnym dopiero po lunchu, co dawało mi czas, żeby wyprowadzić na prostą parę zaległych spraw w papierach.

I, oczywiście, dawało mi szansę nieco dłuższego pospania rano, bo papiery wiadomo, nie zając i jak mi przed prawie dwa tygodnie z biurka nie uciekły, to i nie uciekną.

Siedziałem sobie rankiem z kubkiem kawusi z mlekiem z Najmilszą przy stole rozkoszując się leniwym porankiem, kiedy odezwała się moja komórka. A w komórce szefowa bloku operacyjnego milutkim głosem pyta, czemuż to, ach, czemuż nie ma mnie w pracy, a oni z niecierpliwością czekają. Nieco zdziwiony mówię, że ja to i owszem, z największą przyjemnością, ale dopiero o trzynastej, bo wcześniej nic w planach nie mam. W końcu, co jej będę tłumaczył, że nienapisane papiery i listy czekają i planowałem przyjść gdzieś tak za małą godzinkę.

I miła owa kobieta rozwiała moje plany misternie utkane mówiąc, że to taki mały błąd był, że zapomniano*) przypisać mi listę znieczuleń i zabiegi będą**) od samego rana.

Pojechałem, uprzednio dopiwszy kawę. Oczywiście, nasza blond piękność, Barbie "zapomniała", że do znieczulenia przydałby się anestezjolog. Jakoś wypadło jej to z głowy.

Jak to mówił mój kolega: sześćdziesiąt milionów plemników i ten jeden, qurna, musiał wygrać!

______________________________
*) zwracam uwagę na formę bezosobową, co jest tu wyrazem bycia grzecznym, czyli bez rzucania oskarżeń pod czyimkolwiek adresem (dla bardzo dociekliwych - w ang. używa się wtedy formy biernej)
**) będą, bo nie są, skoro ja siedzę w domu z kawusią etc.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej diety

Najmilsza zabrała się za dietę. Po raz kolejny. Z tym, że teraz naukowo. Ma dwie książki, jedną małą i drugą trochę większą. Jakaś dieta Dogonów, czy coś. Dla mnie dieta Dogonów to jedna zebra na plemię na miesiąc. Ale skąd weźmie zebrę?
Mówi od poniedziałku o jakiś "uderzeniach proteinowych" (co rozumiem, że trzeba komuś przylać jajem) i cytuje co po chwilę fragmenty tekstów.

Wczoraj, kiedy wróciłem z pracy, zastałem ją bardzo zawiedzioną. Okazało się, że nie może jeść swoich ulubionych pomidorków (to jeszcze jakoś może by przeżyła), ale też i kalafiorów. Już-już myślałem, że koniec diety, kiedy nagle znalazła, w tej drugiej książce, że jednak kalafiora może, bo do grupy "wszystkie kapusty" się załapał.

Dziś piecze rybę. Trwa to jakiś czas, a ona snuje się w oczekiwaniu po domu. Przyszła do mnie i rzuciła:
- Wiesz, Szamanie, życie bez jedzenia jest jakieś smutne.
Przytaknąłem, boć to najświętsza prawda. Taki zjedzony grzybek odpowiedni robi z życia, nawet najsmutniejszego, full wypas technicolor film w 3D i dolby-sorround.
- Ale nie mam na myśli takiego po prostu jedzenia. Trzeba jeść coś naprawdę dobrego. I często.

Jedno z dwojga: albo minimum sinusoidy w diecie, albo przygotowania psychologiczne przed wrześniowym urlopem. Skłaniam się bardziej ku temu drugiemu, bo kiedy zaproponowałem dietę na wyjeździe, usłyszałem:
- To po co jechać do Toskanii?!

wtorek, 10 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa drogi nad morzem

Do Szamana miała przyjechać Rodzina. Trzeba było poczynić stosowne przygotowania. Nie jest prosto przyjmować gości na, passe moi le mot, zadupiu.

Z jednej strony Kornwalia jest prawie że "rivierą brytyjską", z drugiej, hmm, to tylko plotka. Pisałem już kiedyś, że podziwiam w Ukeju tę niesamowitą zdolność do cieszenia się, ba! bycia dumnym, z tego, co się posiada. Tu każde miejsce, które wydaje się być*) ładne czy atrakcyjne, ma taką promocję, jak nie przymierzając Wawel czy Łańcut. W każdym supermarkecie, hotelu, na wielu stacjach benzynowych i w ogóle w punktach, gdzie przewija się sporo ludzi, są specjalne stanowiska z reklamówkami, ulotkami, mini-przewodnikami, zachęcającymi do odwiedzenia lokalnych atrakcji. A kiedy damy się skusić i po paru godzinach przedzierania się wąskimi kornwalijskimi dróżkami, najpierw samochodem, a potem pieszo, dotrzemy do owej atrakcji, zaczynamy się zastanawiać "ale oso chozi?". I po raz kolejny przekonujemy się, że to droga jest ważna, a nie cel. Co poniżej postaram się uzasadnić.

Z powodu, że ponieważ Rodzina jest chodliwa i można ją wyciągnąć na długi spacer**) postanowiłem sprawdzić jedną z tras. W wolny weekend pomknąłem zatem moją Złotą Szczałą do St. Agnes, sprawdziwszy uprzednio, że pogoda będzie w sam raz na wędrówkę. Była. Na kornwalijską odmianę wędrówki, czyli zimno, mgła i poziomy deszczyk. To takie zjawisko, z którego znany jest Ukej. Wieje wiatr w taki sposób, że drobniutkie krople deszczu przemieszczają się poziomo. Dlatego tylu Ukejczyków nie nosi parasoli.

Wyruszyłem z parkingu najpierw wzdłuż klifów, kierując się na północny-wschód. Po lewej, jakieś 60 metrów w dół, miałem Atlantyk, leniwie sfalowany, mimochodem jakby liżący sterczące w górę klify. Tu, na górze, nie było słychać jak fale rozbijają się o skały. Tylko wiatr gwizdał w szczelinach dawnych kamieniołomów. A zamglony Atlantyk wygląda tak.



Nadmorskie kwiaty zwinęły płatki, jedynie wrzos odważnie błyszczał mokrym fioletem, drżąc i kuląc się z zimna.
A nadmorski wrzos drżący z zimna wygląda tak.



Droga prowadziła skrajem klifu, okrążała stare wyrobisko, z którego pozyskiwano kamień na budowę domów i gdyby tak iść nią dalej i dalej, zawiodła by aż na plażę położoną na północ od St. Agnes. Może było by i miło zejść na piasek i wreszcie usłyszeć jak szumią fale, ale nie dziś. Zbyt było mokro i zimno, plaża na pewno była pusta. Poza tym, nie miałem ochoty na włażenie z powrotem na klif. Kiedy w oddali zobaczyłem ową plażę (proszę bardzo, plaża wygląda tak:


to takie małe coś, po prawej, w zatoczce) skręciłem w prawo, czyli na południowy-wschód i ruszyłem w głąb lądu. Początkowo szedłem ścieżką wzdłuż ogrodzeń nadmorskich farm i asfaltową drogą, na której mieścił się najwyżej jeden samochód, a była dwukierunkowa, by po jakiejś pół mili skręcić na pola. Tu ciekawostka. Ze względu na fakt, że każdy spłachetek ziemi ma w Ukeju właściciela, dotarcie z punktu A do punktu B było by niezmiernie długie, bo cudzą ziemię należałoby obejść dookoła. Dlatego też przez większość pól, pastwisk, lasów i temu podobnych terenów***) prowadzą oznakowane Public Footpath, czyli publiczne ścieżki, a płoty i murki mają dość wygodne schodki do ich przekraczania. Na niektórych płotach znajdują się tabliczki z grzeczną prośbą o poszanowanie terenów zielonych i trzymanie psów na smyczy. I tyle. Dziki kraj, nie? Zwłaszcza, że część tych ściażek została wyznaczona za czasów Henia VIII. Między polami dróżki te wyglądają tak:



i wierzcie mi, nie dziwię się, że w tym kraju powstał Władca Pierścieni.****)
Przemierzywszy pastwiska, na których pasły się owce i konie, zacząłem mozolną wspinaczkę na najwyższy szczyt okolicy - St. Agnes Beacon. Według legendy, a jakże by inaczej, żył tu olbrzym, który stojąc jedną nogą na szczycie owego wzniesienia, drugą stawiał na skale wystającej z oceanu. Pytaniem dla mnie pozostaje - po co? Musiało mu być bardzo niewygodnie. Jego żona zbierała do fartucha kamienie z okolicznych pól (na jasną cholerę?!), ale zebrała ich za dużo, fartuch się rozerwał i po dziś dzień można oglądać usypiska w różnych miejscach w okolicy. Po zbadaniu niektórych z nich okazały się one być miejscami grzebalnymi z okresu neolitu(?) lub nieco później. Coś jest w tych legendach...
A St. Agnes Beacon wygląda tak:



Jak łacno zobaczyć można, szczyt niknie w chmurach, czyli mogę śmiało mówić, że sięga nieba. Taa, wleźć na niebosiężny szczyt, to by mi się podobało. Niestety, uczciwie muszę przyznać, że górka ma 189 metrów n.p.m. i nie ma uproś. Ale może to zdjęcie będzie wytłumaczeniem, dlaczego nie ma zdjęć ze szczytu.

Zlazłem po drugiej stronie, kierując się do Chapel Porth na zachodnim brzegu półwyspu. To urocza zatoczka z malutką plażą, bardzo ciekawymi jaskiniami (a może grotami, nie wiem, czym to się różni?) odsłanianymi tylko w czas odpływu. Jak wszystkie tego typu miejsca, była to oczywiście przystań piratów i wrakerów (tacy co rozpalali fałszywe światła w sztormowe noce, by zmylone statki rozbijały się o skały, a wrakerzy je, rozbite, grabili). Tu rozwiał się mój sąd, że plaże są w taką pogodę puste. Z tuzin surferów unosił się na wodzie na płask, co po chwila jeden czy drugi próbowali wstać i surfować, ale nic z tego nie wychodziło. Co jest dla mnie o tyle ciekawym zjawiskiem, że będąc w Alpach francuskich na nartach, widywałem grupki młodych ludzi z przypiętymi deskami snowboardowymi także wylegujących się na śniegu. Ja obróciłem ze trzy razy, a zjazd miał ponad 3.5 km, a oni nadal leżeli. Deska jako excusee do leżenia? Może... Znaczy, morze lub śnieg, bez różnicy.

Zatoczka wygląda tak:



a jaskinie (groty?) tak:



Są dostępne tylko od strony morza i tylko przy odpływie. W środku skalne kominy i przejścia łączące z sąsiednimi komorami. Fajne...

Z poziomu morza (oceanu) musiałem znowu wspiąć się na klif i ruszyłem na północ, aby zamknąć koło i wrócić do samochodu. Na brzegu, przycupnięty jak jaki kocur z wyprężonym ku górze ogonem tkwił Towanroath Engine House. Było to kiedyś poważne przedsięwzięcie. Wzniesiony w 1872 roku budynek mieścił stację pomp, której pracujące maszyny były odpowiedzialne za usuwanie wody z 600 metrowego szybu i pokładów pobliskiej kopalni Wheal Coates, w której wydobywano rudy cyny i miedzi. Takich widoków na wybrzeżu Kornwalii jest sporo, a zarys budynku z kominem jest niepisanym logo Kornwalii. Ten jest jednak jednym z najsłynniejszych (obok Crowns Mines w Botallack). Ujście kanałów wyprowadzających wodę znajduje się poniżej poziomu wody oceanu nawet przy najwyższym odpływie (chyba najniższym?). Przy ich budowie wykorzystano naturalne pęknięcia skalne. Przy zachowaniu absolutnej ostrożności (i szybciutko, niemal biegusiem) można dojść tu plażą z Chapel Porth i oglądnąć z bliska 'Towanroath Vugga' ("vugh" to po kornwalijsku dziura, jama),  ale na krótko, bo nadchodzący przypływ ma brzydki zwyczaj odcinać drogę powrotną.  Ja szedłem górą, zatem bezpiecznie dotarłem do Złotej Szczały i wróciłem do domu.

A Towanroath Engine House wygląda tak. Ze względu na pogodę pozwoliłem sobie nieco "poprawić" zdjęcie. Mam nadzieję, że ma lepszy nastrój. Mglisto-kornwalijsko-ruinny.



Chciałem dać z większym ziarnem, ale Najmilsza wybrała to. Niech jej będzie.
_________________________________
*) z wyraźnym akcentem na "wydaje się"
**) ha, ha, spacer! 12 kilometrów, z czego 6 po skalistych klifach (mewy) i 6 przez błotniste lasy i pastwiska (owce i konie)
***) ale też i przez środek podwórza czy farmy(!), o czym kiedy indziej napiszę
****) wiem, że JRR Tolkien urodził się w RPA, a mieszkał w okolicach Birmingham, dobra?

niedziela, 8 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego pomnika

No, i doczekaliśmy się. Buractwo po obu stronach. Zastanawiam się, skąd bierze się w ludziach tyle chęci bezinteresownego robienia z siebie pośmiewiska.

W miejscowości Tatabanya na Węgrzech odsłonięto pierwszy(?) pomnik, poświęcony ofiarom Katynia z 1940 roku oraz prezydentowi Lechowi i pozostałym ofiarom katastrofy pod Smoleńskiem. Link tutaj.
Nikt z polskich dyplomatów na Węgrzech, "mimo wielokrotnych zaproszeń" (wg prasy), nie pojawił się.

Aż tak bali się, co powie Donald?

A pomnik wygląda tak.


P.S. Ale nie jedyny. Znalazłem też jeden w Odessie. A tablica w Odessie wygląda tak.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego krzyża

Myślałem sobie naiwnie, że do polityki, a już na pewno w czas kanikuły, nie wrócę. Ale, jako się rzekło, życie Szamana twarde jest. I jak mus to mus.

Grupa harcerzy ustawiła krzyż przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. No, dobra. Była to samowolka budowlana, jak kto chce, był to odruch szczerego patriotyzmu, jak chcą inni. Jak zawsze wokół zbiegły się mohery i im podobne oszołomy i koniec - sprawa przegrana.
Kiedy Prezydent-elekt Komorowski apowiedział, że krzyż trzeba będzie usunąć, jego przeciwnik w II turze wyborów od razu odpowiedział po swojemu, czyli rzucająć insynuacja ("Jeśli Komorowski usunie krzyż sprzed Pałacu, będzie jasne kim jest."). To znaczy kim? Bo Zapatero mi tu wcale udanie pasuje i bardzo bym chciał doczekać takiego Prezydenta jak Zapatero. Premiera zresztą też.
Mimo, że Kuria Metropolitarna Warszawska uznała, że krzyż ten nie służy do celów religijnych a politycznych, mimo, że przenieść miano go do kościoła, mimo, że mieli tego dokanać także harcerze (w końcu właściciele) samorzutni obrońcy obrzucili ich wyzwiskami i zagrozili, że... za ten krzyż oddadzą życie! Jakaś kobieta próbowała się nawet przywiązać do krzyża. Po przepychankach, które raczej miały charakter rozwojowy, szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski zapowiedział, że przeniesienie krzyża zostało odwołane, bo władze - przy takim natężeniu agresji - boją się o bezpieczeństwo obywateli.

Jeśli zdarzy się Wam poczytać, a jest co, w dzisiejszym internecie na ten temat, to myślę, że powinno ogarnąć Was przerażenie.

Czekam na to, kiedy w TVP 1 pokaże się ktoś, kto jako ta Joasia Szczepkowska, która kiedyś ogłosiła, że w Polsce skończył się komunizm, ogłosi, że od dziś skończyła się demokracja, a Polska jest państwem wyznaniowym, rządzonym przez bandę sfrustrowanych fanatyków, a nie noszenie krzyża zawsze i wszędzie karane będzie pozbawieniem praw obywatelskich dożywotnio (czym jednakowoż przejmować się nie trzeba, bo długo ono nie potrwa).

Jakoś mi w związku z tym smutno.

P.S. A Najmilsza zaproponowała własnie, żeby ułożyć tam gustownie wrak TU154, będzie można go pocałować.