środa, 23 czerwca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego egzaminu

Czytając ostatnio bloga, o, ten wpis Cre(w)mastera, przypomniałem sobie moje egzaminy. A konkretnie ostatni zdawany na studiach. Ale opowieść będzie długa, więc zasiądźcie ze szklaneczką czegoś dobrego i poczytajcie...

Pierwsze objawy kłopotów powinienem dostrzec już prawie rok wcześniej. Jesienią rozpoczęliśmy blok zajęć z pewnej wielce ważnej dziedziny medycyny, na klinice prowadzonej przez prof. M. Klinika mieściła się w starym, poaustraickim budynku i podobne obyczaje, jak za nieboszczki Austrii, tam panowały. Najważniejszy był, jak łatwo się domyślić, prof. M., bóg zasiadający na szczycie Olimpu. Potem była przepaść, wiodąca z Olimpu na dół, ku śmiertelnym. Na jej skraju żyli Tytani - docenty habilitowane w liczbie dostatecznie dużej, aby walcząc wzajem pomiędzy sobą nie zawracali d**y profesorowi, lecz wykrwawiali się sami. Niżej jeszcze plenili się herosi, doktory próbujące zrobić specjalizację, która uznana przez boga za dochodową, mieli udowodnić, że potrafią owe dochody, w części przynajmniej, złożyć w ofierze. Jak nie umieli, to fora ze dwora. Poniżej herosów był jar, dość głęboki, ale nie do przebycia, po drugiej stronie którego pelętali się studenci wydziałów różnych.

Ta ostatnia grupa miała za zadanie nas kształcić. Bóg-profesor zaszczycał nas czasem wykładem, pewnie by wyrobić pensum dydaktyczne i zyskać jeszcze jeden promień chwały do swej świetlistej korony. Kiedy wychodziliśmy z wykładu, lub stali między zajęciami na korytarzu wyłożonym białymi flizami, pojawiali się czasem, jak duchy przodków, studenci znani nam z lat ubiegłych, jako studiujący rok wyżej. Jeden, bardziej komunikatywny, przyznał się, że zalicza egzamin u prof. M. Każde spotkanie to kolejne podejście - 21, 22, 23. Nie wiedziałem czemu zawsze martwił się, kiedy oprócz niego ktoś inny przychodził zdawać poprawkę. Im więcej osób, tym bardziej zwieszał nos na kwintę.
- Taki trudny ten egzamin? - pytaliśmy.
- Nie, tylko ten #*@) *) to lubi.
Na 25 zdawanie obiecał kratkę piwa dla nas i szampana dla profesora. Zdał za 24, gdzieś przed Przesileniem Zimowym, więc z piwa nici. Ale niech mu będzie. Chodziły słuchy, że z racji świąt wszyscy wyjechali do domów i przyszedł zdawać sam. Co to miało do rzeczy? Się wyjaśniło.

Nastała wiosna, czas kasztanów i matur, a także czas zaliczania egzaminu z ważnego przedmiotu. Poszedłem obryty jak tylko potrafiłem, bo czas mnie gonił, chciałem mieć długie wakacje zanim mnie ucapią na poligon.
I tu zonk! Trzy pytania, w naiwności swojej myślałem, że łatwe. Niestety, pewne zjawisko w ważnej dziedzinie miało trzy nazwy, a ja, robaczek śmiertelny pamiętałem tylko dwie. Tej trzeciej, zresztą angielskiej, nie mogłem sobie przypomnieć. I tak zaliczyłem wylot koszący.

Na poligon zabrałem książki i oprócz przyswajania sobie wiedzy wojskowej, takiej jak, iż "są ciężkie pierwiastki, które zatrzymują promieniowanie X, na przykład beton..." lub "podchorążemu przysługuje dziennie litr wody, w tym zupa", zgłębiałem tajniki ważnej dziedziny medycyny.

We wrześniu ponowiłem starania i o dziwo termin poprawki uzyskałem bez trudu. Kolejne zresztą też. Wyglądało to tak, że prof. M. umawiał trzy-cztery osoby na ten sam termin. Zapraszał wszystkich do środka, sadzał rzędem i rozpoczynał pytanie. Pierwsza osoba, druga, trzecia. Jeśli ktokolwiek się pomylił - cała grupa wylatywała z dwóją.**) Odpowiedzialność zbiorowa. A wylatywało się nawet za źle postawiony przecinek, co, przyznacie, na egzaminie ustnym jest sztuką samą w sobie. Prof. M. nie wpisywał do indeksu nic. Czysta kartka. Notatki robił w swoim zeszycie. Teraz zrozumiałem, czemu opisany wyżej kolega martwił się, kiedy przyszło mu zdawać w kilka osób. Prawdopodobieństwo błedu rosło niepomiernie.

Ja zdawałem 8 razy. Nie, nie zdałem. Po ósmym razie, mając w perspektywie 24 podejścia i końcówkę w zimie, napisałem podanie do dziekana o komis. Złożyłem w dziekanacie, kazali się dowiadywać. Za dwa dni zadzwoniłem, w trwodze, że za wcześnie może i mnie panienki***) zjadą jak burą sukę, że głowę zawracam. Ale nawet nie, prosiły przyjść, bo dziekan chciał się spotkać. Cóż było robić - poszedłem. Dziekanem był wtedy doc. R., psychiatra, jak to mówią - ludzki pan. Przywitał, rękę podał, prosił siedzieć, zapytał czemu komis, jeśli w indeksie tylko pierwszy termin. Opowiedziałem, bo słabość mam do psychiatrów, jak na psychoanalizie. Że czasu nie mam na takie zabawy, bo w domu żona i dziecię z głodu kwili i do pracy mnie trza. Pokiwał głową i termin wyznaczył za dwa tygodnie.

Nerw mnię szarpał te dwa tygodnie, nie wychodziłem z książek, pewnie dwójkę teoretycznie mógłbym zdawać, tyle wiedzy się nawpychałem. Na komisie luzik. To znaczy oni, nie ja. Pierwsze pytanie od prof. M., jako, że to on mnie egzaminował. Odpowiadałem w lekkim transie, padło kolejne pytanie, odbiłem, drugie uzupełniające, unik, backhand, trzecie zakręcone, ale jakoś z forhandu dałem radę, czwarte o mało co nie wbiło mnie w kort, ale z przyklękiem dosięgnąłem czubkiem i przebiłem na drugą stronę, piąte poszło w daleki róg, bez szans na odbicie, z żalem patrzyłem jak toczy się... toczy... już przy linii... Wtem! Gwizdek sędziego. Opiekunka naszego roku, prof. D., mimo, że nie z bardzo ważnej dziedziny (tylko, nawiasem mówiąc z równie ważnej) odgwizdała spalonego.
- Jakże to tak? - spytała. - To pytanie znacznie przekracza wiedzę konieczną do ukończenia studiów. Pan profesorze nie pyta na drugi stopien specjalizacji. Toż to student.
(Tak rozwiała moje nadzieje na to, że za jednym podejściem zdam dwójkę. Ale to był plan dalszy.)
Reszta komisji z aprobatą pomruczała i pokiwała głowami. Drugi przedstawiciel ważnej dziedziny zadał mi jakieś pytanie, patrząc mi z łagodnym i zachęcającym uśmiechem w oczy. Noż, qurna, Stasek, to w ważnej dziedzinie są łatwe pytania? - to tylko przyszło mi na myśl, bo odpowiedź była jasna i prosta. Dziekan, jako, że psychiatra, wykonał unik i pytań nie zadawał. Pani profesor D., obrończyni moja, powiedziała, że to co usłyszała jej całkowicie wystarcza.
- Poszę wyjść, panie kolego, na korytarz i poczekać.
Jak mi tak dziekan mówi, to chyba nie jest źle.
Dopiero na korytarzu nogi mi się nieco roztrzęsły, a że nie palę, to przyszło mi tylko gapić się przez okno, albo na drzwi, za którymi ważyły się moje losy.
Poprosili znowu. Dziekan pogratulował, pani profesor także, czwórkę dostałem, co na komisach rzadkie, indeks do ręki, uścisk łapki od trojga, bo prof. M. się nie znizył i do dziekanatu papiery załatwiać.

I tu nowy zonk! Otóż prof. M., któremu komisja zabrała z ręki zabawkę postanowił jeszcze mi na ostatek dać kopa. Kiedy wszyscy podpisali się pod wynikiem egzaminu w indeksie, ów jako ostatni wziął go do ręki, długopisem zamerdał, zamknął i oddał. Ale się !*$^9 nie podpisał. I to dojrzała panienka w dziekanacie, indeks oddała i czekała mnie jeszcze wędrówka przez rynek, za most i jeszcze dalej, by brakujący podpis dostać. Dostałem po trzech godzinach czekania, bo prof. M. był ekstremalnie zajęty. Na szczęście była przepiękna jesień, świeciło słońce, było cieplutko, a i w sercu miałem radość, że już taki wyumiany doktor ze mnie.

O tym, że nie taki i nie wyumiany miałem się dopiero przekonać, ale to już inna historia.
______________________________
*) mimo upływu lat nie napiszę
**) dla młodzieży - były czasy, kiedy 2 było najniższym stopniem.
***) licentia poetica, starszawe były w większości i do panienek im daleko

niedziela, 20 czerwca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa prądu

Życie Szamana twarde jest. Naprawiają prąd w okolicy czy konserwują linie - nie wiem. Wiem, że nagle wszystko zgasło i zapanowały ciemności. Fakt, przysłali nam list, że to właśnie w tę noc...
Bez prądu, na bateriach, laptopik nie pociągnie długo, a access point zgasł i tak.
Zatem tylko mały obrazeczek z okazjonalnej kolacji przy świecach.



Dobranoc...

czwartek, 17 czerwca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa jasnej pani.

Szperactwo internetowe jest czasem miłym zajęciem dla szamanów płci obojga. Zobaczyliśmy konną panią, zaczęliśmy szukać kto zacz. I proszę...

Ride a cock horse to Banbury Cross
To see a fine lady ride on a white horse
With rings on her fingers and bells on her toes
She shall have music wherever she goes.




Przyjedź na dzielnym koniu pod Banbury Cross

Zobaczyć jasną panią na białym koniu.
Z pierścieniami na palcach, dzwoneczkami u stóp
Będzie mieć muzykę, dokądkolwiek się uda.

A krzyż w Banbury wygląda tak.


Trochę bardziej skomplikowany, niż nasze polskie przydrożne krzyże.
Ta dziecinna rymowanka po raz pierwszy została spisana w 1784 roku, ale nie powstała wcale dla dzieci. Jak wiele innych tzw. dziecinnych rymów być może niesie inne, przewrotne treści.

foto Najmilsza


Wpadająca w ucho rymowanka uczyniła sławnym Banbury i jego (jej?) krzyż stał się turystyczną atrakcją. Z tym, że w rymowance chodzi o... zupełnie inny krzyż! Bo ten "słynny", na zdjęciu powyżej, postawiono dopiero w 1859 roku, dla uczczenia małżeństwa najstarszej córki królowej Wiktorii. Poza tym Banbury ma trzy inne krzyże: Wysoki, Chleba i Biały. Kiedy Purytanie zniszczyli je, zapisano w księgach dziękczynny modł*) o bardzo dziwnym brzmieniu:

"God be thanked, their god Dagon is fallen to the ground."

"Bogu niech będą dzięki, że ich Smoczy Bóg legł w pyle".

Czy to dziwnie brzmiące stwierdzenie odnosiło się do pogańskich korzeni krzyża? Co zatem przedstawiał?

Lokalna tradycja łączy jasną panią z rodem Fiennes, lokalnych arystokratów, władających pobliskim Broughton Castle. Miała nią być Lady Celia Fiennes, która konno przemierzyła każde county w kraju i opisała to w swoim dzienniku podróży. Z tym, że ojcem Celii był zdeklarowany purytanin, mało więc prawdopodobne, by jego córka nosiła pierścienie, nie wspominając już o dzwoneczkach u stóp.

Inną postacią łączoną z rymowanką jest Lady Godiva z Coventry. W istocie, w niektórych wersjach wierszyka Banbury zastępowane jest przez Coventry. Godiva żyła w XI wieku i była żoną Earla Loefrica z Mercji. Oboje byli fundatorami opactwa Benedyktynów w 1043. Lady Godiva z pewnością jeździła konno, ale jej słynny przejazd nago przez Coventry uszedł jakoś uwagi współczesnych jej kronikarzy i pojawił się dopiero sto lat później w "Kwiatach historii" autorstwa słynącego z nieprawdy Rogera z Wendover.

Trzecią kandydatką jest Królowa Elżbieta I, choć jest to bardzo mało prawdopodobne, aczkolwiek za jej panowania dobrze żyło się wróżkom i obrzędy ludowe nie były uważane za coś złego.

Co jest zatem grane?

Być może wcale nie chodzi o krzyż? Banbury leży na skrzyżowaniu dwóch antycznych dróg - Solnej i Banbury Lane. Teraz tego nie widzimy tak wyraźnie, ale w owych czasach dróg było mało i zazwyczaj wiodły w nieznane, a i ludzie mniej podróżowali. Pamiętacie taką scenę z Jabberwocky'ego, kiedy Fishfinger przychodzi kupować tanie beczki i mówi:
- Sam nie widziałem tego potwora, ale kiedy pewnego dnia byłem w Muckley...
Dennis wchodzi mu w słowo:
- Muckley? To kawał drogi..
- Dwie mile albo i lepiej.
A rozmarzony Dennis na to:
- Boże, jak ja chciałbym kiedyś podróżować...

Skrzyżowania uważano za miejsca magiczne i pełne mocy. W Grecji strzegł ich Hermes w towarzystwie Hekate, bogini czarów i magii, a także ciemności i świata widm. Miejsca te miały sprzyjać ochronie, uzdrowieniom i czarom, lecz także były niebezpieczne, bowiem stanowić mogły łącze z zaświatami.

Zwyczajowo stawiano tam szafoty oraz chowano przestępców, samobójców i wiedźmy. Miało to ułatwić przeklętym duchom odejście z tego świata i chroniło żywych przed ich złośliwością. To przekonanie łączyło skrzyżowania z duchami, widmami i demonami.

Czyżby więc chodziło o skrzyżowanie**) w Banbury, nie zaś o krzyż?

W zachodniej Irlandii prawie do końca XIX wieku panował zwyczaj, że w pewne dni ludzie zbierali się na rozstajach, zapalali ognie w każdym z czterech głównych kierunków świata, okrążali je trzykrotnie, konno (lub na cock horse czyli końskiej głowie na patyku, dziś zabawce dziecięcej) po czym siadali i czekali na czarnowłosą kobietę, która na białym koniu pędziła ze wschodu na zachód.

Jak jednak irlandzki zwyczaj zawędrował do Banbury? Ano przez Walię. Skoro już Walia się tu znalazła spójrzmy na jej mitologię. Jest! Konno jeżdżąca bogini Rhiannon. Była, jak to bogini, z innego świata, ale wyszła za walijskiego króla o wdzięcznym imieniu Pwll z Dyfed. Jej historia jest raczej smutna***). Po trzech latach oczekiwań urodziła synka, który natychmiast został skradziony. Rhiannon została oskarżona o pożarcie dziecka i za karę miała stać w bramie miasta i każdemu przybyszowi opowiadać o swej zbrodni, poczym na własnych plecach miała nieść go jak koń. Trwało to siedem lat, po czym chłopca ktoś zwrócił****). Da się zauważyć podobieństwo tej historii do Lady Godivy, szczerej chrześcijanki, która też została poniżona i zmuszona do jazdy nago na koniu przez miasto.

Rhiannon, Godiva, Jasna Pani... Zapada wieczór. Zapalcie świece, przyłóżcie głowę do poduszki. Słyszycie dzwonki? Tętent konia? Czy to tylko wiatr?

Prawdziwe znaczenie rymowanki ginie gdzieś w pomrokach dziejów. Ale fajnie jest czasem pogrzebać w historii, zderzyć ją z mitami i legendami, poszukać duchów i boginek. Zwłaszcza, kiedy ma się swoją na wyciągnięcie ręki...

Miłego dnia.
_________________________

*) jak brzmi liczba pojedyncza od "modły"?
**) w ang. cross to krzyż, crossroad - skrzyżowanie
***) czy jest jakaś wesoła historia boga wśród ludzi?
****) uwielbiam takie proste, nieskomplikowane historie. Bez podtekstów i nadmiernego psychologizowania. Almodovar i Allen wymiękają.

środa, 16 czerwca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa rdzewienia

Życie Szamana twarde jest. Zaraz po wylaniu wody z piwnic domu w Polsce sprawdziłem jak też wygląda sprawa naszego powrotu do Ukeju. No i proszę! Lot odwołany. Nieco zagotowałem, bom o jakiejś nowej fanaberii wulkanicznej nic nie słyszał, ale może mi umkło, kiedy siedzałem nieco poniżej poziomu ziemi. Zanim zagotowałem zupełnie dostałem emila, że lot odwołany, ale może chcę sobie bilet przebukować? Na lot o dwie godziny wcześniej. Uff... przebukowałem, polecieliśmy.

Autko grzecznie czekało na parkingu, GPS sprawnie przeprowadził nas przez Bristol i już mknęliśmy na wschód, za Suez, gdzie jest dobrem każde zło, gdzie przykazań brak dziesięciu... noż, qurna, nie! Rozpędziłem się. Tylko do Swindon, gdzie odbiliśmy gracko na północ i ominąwszy szerokim łukiem Oksford wylądowaliśmy w Banbury.

Firma moja albowiem, na moją wyraźną prośbę i głośne żale, że rdzewieję, bo spektrum zabiegów mam małe i nadziei na poszerzenie nie ma, uradziła wysłać mnie na tydzień do ośrodka, któren samą tylko ortopederastią się zajmuje, a zatem może być polem dla mojej nauki i przypomnienia sobie, jak się znieczula regionalnie. I faktycznie spotkałem dwóch takich anestezjologów, co mi wszystko pokazali i dali sobie przypomnieć gdzie te igły trzeba wbijać, żeby pacjentów nie bolało. Przyznać muszę, że wielce im zawdzięczam, bo jak tylko zacząłem pierwsze bloki, to mi z palców płatami czerwono zabarwiona rdza o metalicznym zapachu zaczęła spadać, a i parę takich trików mi pokazali, że hej! Spokojniejszy z nich dwóch, Słowak, raczej prezentował anestezję zachowawczą, bez zabezpieczeń w pole nie szedł, trzy razy wszystko sprawdzał i kontrolował. Drugi, Niemiec, stale powtarzał "I don't care", ale to chyba dla szpanu, bo choć jak na ukejskie warunki faktycznie pieszczot z pacjentami nie uprawiał, to jednak bezpieczeństwo stawiał na pierwszym miejscu.

Zamieszkalismy w historycznym hotelu, który jak pamiętam z ostatniego pobytu jakąś tam rolę w wojnach domowych odegrał, ale jaką - nie pomnę. Hotel może nie z tych najelegantszych, nieco, jak by to powiedzieć, zużyty, ale miły.
A nieco zużyty hotel wygląda tak.


Miasteczko (a w każdym razie ta jego część, którą widzieliśmy) - urocze. Podobno jedno z pięciu najbogatszych miast w Ukeju, ale jak to sprawdzić? Z pewnością mają jedną z największych na świecie palarni kawy. A takie z nich herbaciarze...
Z tym, że w takich domkach można się zakochać!


Nie wiem, czy fajnie się w nich mieszka, ale wrażenie robią z pewnością.


Nieopodal naszego hotelu, przy drodze, którą co rano jechałem do szpitala na nauki, stała sobie taka oto konna rzeźba.




Kiedy zacząłem szperać kto zacz, znalazłem..., ale o tym w następnym poście.

Miłego dnia.

__________________________________
*) ang. - nic mnie to nie obchodzi

środa, 9 czerwca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa wody

Życie Szamana twarde jest. Nie zdążyłem przeczytać ostrzeżeń o wodzie, kajaku, wannie i tp. przed wyjazdem, a po przyjeździe do Polski już wiedziałem sam. zamiast jedzenia, spotykania się, odwiedzania, jedzenia i temu podobnych miłych rzeczy, spędziłem tydzień na wybieraniu wody w domu i zabezpieczniu tegoż przed następnymi wylewami (czy też raczej wlewami). Spotkania, owszem, były, z fachowcami od odwodnień, kanalizacji burzowej, drenażu opaskowego i podobnych urządzeń technicznych. Oczywiście każdy z nich to co miał zrobić w czasie budowy zrobił świetnie, a nawet lepiej, a obecność wody w domu była wynikiem partactwa innych. Próba skonfrontowania ich ze sobą, czyli podstępnego umówienia się z nimi w jednym miejscu i czasie spaliła na panewce (przy takiej ilości wody wydawało się to niemożliwe!, ale Polak potrafi), bo jakimś szóstym zmysłem wyczuli podstęp. Każdy z osobna mógł więc śmiało oskarżać innych i zrzucać na nich winę. Ten temat jest jednak jeszcze zbyt bolesny, by o nim pisać.
Wybieranie wody szufelką do śmieci (jak wybierak w żeglarstwie - mój pomysł) odbywało się z prędkością 40 wiader na godzinę i czasmi udawało się zobaczyć dno, czyli podłogę w piwnicy.
W walce dzielnie towarzyszyli nam Tygrysek i Prezes (wielkie dzięki!), którzy rozpoczęli działalność jeszcze przed naszym przybyciem, a teraz pozostawieni sami z fachowcami walczą dalej.
A my zwiedzamy Midlands, czyli środkową Anglię. Szczegóły będą. Zdjęcia też.
Na razie.

środa, 2 czerwca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa przerwy

Życie Szamana twarde jest. Wspominałem już o tym. I teraz nastąpi w prowadzeniu bloga przerwa, bowiem Szaman wybiera się w odwiedziny do Kraju Ojców. Będzie spotykał się, jadł, załatwiał mnóstwo urzędowych spraw, spotykał się, jadł, rozmawiał z fachowcami, odwiedzał stare kąty, jadł... aż wróci. Z tym, że nie od razu do siebie, bo najpierw odwiedzi parę miejsc w środkowej Anglii.
Zatem do przeczytania za dwa tygodnie.
Choć może się okazać, że dopadnę jakiegoś kompa i coś pojawi się wcześniej.