piątek, 27 stycznia 2012

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej końcówki

Nawiązując do wczorajszego wpisu i pobożnych życzeń, "żeby nam się nic na głowę nie zawaliło" - zawaliło się! Słowo Szamana groźne jest i potężne. Bądźcie czujni! Nie drażnić.

Wiedza jest groźna. Od jej nadmiaru można umrzeć, zginąć i w ogóle. Strasznie jest wiedzieć. Są na świecie pewne instytucje, które otwarcie przez stulecia wyznawały teorię i stosowały ją w praktyce, że jak ktoś wie coś, albo za dużo, to trzeba go uciszyć. Nawet jak nic nie mówił. Bo mógł kiedyś powiedzieć.

Przykład praktyczny łączący oba powyższe akapity. Przychodzę dziś rano do pracy, a tu cisza. Blok pusty. Przygotowałem ulekowienie (NB rozpisana do miejscowego znieczulenia pacjentka miała "w realu" pójść w ogólnym, ot, Barbie z rana), idę preassessnąć chorych - nikogo. Znaczy personel jest. Siedzą se, kawkę piją, gadają, nic się nie dzieje*).
- Łozap? - pytam. W dialekcie miejscowym: "Co jest?"
- Generator się zepsuł.
Fakt. Miał być dziś rano sprawdzany, czy jak się nam odłączy prąd, to czy ón się włączy i zastąpi elektrownię przez godzinę. Taka procedura.
- Się nie włączył.
- I co?
- Nie pracujemy, bo nie mamy generatora.
- Będziemy mieć?
- Panpiskorz sprawdza.
Panpiskorz jest milusim, wesołym człowieczkiem, który większość czasu spędza w swoim malutkim pokoiku gapiąc się w monitor. Nie wiem, co tam widzi, bo ile razy mijam jego drzwi, a ma szklane, widzę tę samą tabelkę na ekranie. Ma również zamawiać i dystrybuować wewnętrznie różne dobra, począwszy od spinaczy na lekach kończąc. Ile razy brakuje nam jakiegoś leku, dzwonimy do Panapiskorza, który jako ten piskorz wije się i tłumaczy, że to klęska narodowa, że producent przestał wytwarzać albo, że to wina Kima, któren umarł w Korei. Czasem udaje się go zmusić do pracy, choć trwa to długo. Ostatnio naprawił nam klamkę w biurze (czyli przykręcił dwie śruby, ale specjalnym śrubokrętem). Kolorektal chodził do niego od kwietnia ubiegłego roku, żeby to zrobił. Dopiero, jak pokazał, że kaleczy sobie ręce o te niedokręcone śruby i zagroził napisaniem raportu o incydencie, skutkującym uszkodzeniem jego, kolorektalnego organu niezbędnego do pracy, Panpiskorz rzecz naprawił. Drugim(?) obowiązkiem Panapiskorza jest cotygodniowe uruchamianie alarmu p/poż. Z rozkoszą wyje w w każdy środowy poranek, w coraz to innej części budynku strasząc pacjentów i personel.
Dziś natomiast miał sprawdzać generator, czyli uruchomić go na godzinę. I zonk! Nie odpalił. Okazało się, że odpadła jakaś końcówka czegoś, co to jest potrzebna, żeby to-to działało. Dawno odpadła, ze dwa tygodnie temu. Wiadomo, bo stwierdził to nasz Nowy Techniczny. Taki młody człowiek, który dumnie skończył tutejsze kursa Złotej Rączki. Jak na razie umie zaparzyć kawę. Z automatu. W ramach zapoznawania się z nowym miejscem pracy Młody Techniczny zwiedzał budynek z przyległościami. W dość ciasnym pomieszczeniu z generatorem, jak się obracał, to tę końcówkę najpierw zaczepił, a potem urwał. Zgodnie z korporacyjnym algorytmem "widział to ktoś?" - NIE - "uciekaj" uciekł. I pracowaliśmy przez dwa tygodnie spokojnie jak u mamy nie wiedząc, że za ścianą czai sie zgroza. Aż powzięliśmy wiedzę (jak polscy parlamentarzyści, którzy nie mogą się po prostu dowiedzieć), że generator nie działa. I ta wiedza skutkuje tym, że o 10:30 siedzę i piszę tego posta, zamiast zanieczulać i budzić ludzików do krwawych rękoczynów Ironmana. Prawdziwego, bo bierze udział w tych zawodach i nawet ma niezłe miejsca. U nas prywatnie pustoszy miejscowym jamy ustne.

Własnie zadzwonił telefon i ODP powiedziała mi, że z dzisiejszej rannej listy nici. Generator nie naprawiony, serwis przyjedzie w porze lunchu.

Ha, ha! Miłego weekendu.

_______________________________
*) to jest luciutka parafraza tekstu Stuhra. Pójdę siedzieć?

czwartek, 26 stycznia 2012

Szaman Galicyjski i sprawa pewnych dwóch tygodni

W mojej pracy ktoś opypciał. Słowo. Podłapali jakiś sub-kontrakt i - jeżeli nic się jutro nie zawali nam na głowę - to wyjdzie na to, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni zrobiliśmy 137 zabiegów operacyjnych, nie licząc diagnostyki inwazyjnej, oraz przyjęliśmy 117 pacjentów w poradniach wszelakich. Coby dać Wam jakiś przymiar dlaczego to dużo, to przyznam, że w ubiegłym roku zrobiłem "tylko" 728 znieczuleń. Za cały rok.

To była taśma przypominająca Chaplina w fabryce, jak dokręcał śrubki. Szczęściem w nieszczęściu okazały się trzy studentki pielęgniarstwa będące "jako uczeń na praktyce", bo przynajmniej było komu pchać wózki z chorymi po zabiegach. Próbowały coś ze mnie wyciągnąć z zakresu moich obowiązków, alem się wyparł, że cokolwiek wiem i że w ogóle tam byłem, bo "ja jestem z Kontynentu, a tam czytamy inne książki". Dały spokój.

Tylko Ginekolega pozostał niewzruszony. Nagle, w środku tygodnia, jak oaza spokoju, jak atol zielono-złoty wśród wzburzonego morza, pojawił się na bloku oparacyjnym i z niewzruszonym spokojem odstawił swoje theatrum jednego aktora i trzy zabiegi celebrował przez cztery godziny, łażąc luźno i rozwlekle, domagając się jakiś nowych narzędzi (spotykanych tylko na parterze, zatem ktoś biegał i przynosił), tłumacząc studentkom, co widać na ekranie (o, tu widziecie, vedżajna, a to juterus), jakby można co innego zobaczyć kiedy się histeroskop wrazi kobiecie w kaczorka.

Dodatkowo Ramsay wymyślił, że nie będzie tak łatwo zdobywać edukacyjne punkty wewnętrzne i zamiast nauki w internecie trzeba rozwiązywać testy. Kiedy? - ja się pytam.

A tymczasem w domu... Jezusku Tłuściutki! Ruja i poróbstwo. Ale o tem potem.

Dobranoc.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego niedoszłego wyjazdu

Wspominałem już kiedyś mimochodem, że Szamana zdenerwować jest trudno. Są atoli ludzie, którzy (na specjalnych kursach chyba) posiedli tę sztukę.

Zaczęło się rano od drobnego rykoszetu. Przybiegłem do pracy, jak zwykle w poniedziałkowy poranek, który tu nie jest "bladym świtem", co najwyżej "szarym",  jako ten szczygiełek radosny i twórczy. Przedpołudniowa lista miała być z Ginekolegą, tak na 3/4 gwizdka, bo miał jechać do kornwalijskiej sztolycy, zbierać się i radzić, ze swoimi ginekolegami.

Przygotowałem co tam trzeba, żeby pacjentki mu poddusić a nie zabić i czekam, bo pierwszej jeszcze nie ma. "Ależ się wysforowałem" myślę sobie, "jak wcześnie w pracy, jak sprawnie wszystko naszykowałem, jakiż jestem..." no, dobra, dobra. Herbatka się zaparzyła. Czekam. Nic, cisza głucha w około. Herbatka zaczęła powolutku stygnąć, co zrozumiałe, bo moja Firma jest zielona i na weekendy wyłącza ogrzewanie budynku, coby przeciwdziałać efektowi cieplarnianemu*) i powietrze na sali było z gatunku tych rześkich. Oddech nie zamieniał się w parę i to było pozytywne.

Dalej cisza. Popatrywałem co chwila na Ginekolegę z niemym pytaniem w oczętach, on popatrywał na mnie i tak jakoś czas nam leciał. Pojawiła się nursa przedoperacyjna, Ginekolega zaatakował ją z flanki "co jest?"
- Ano, nie wiem.
- Się może dowiedz. Może pacjentka dzwoniła, a my tu czekamy w niewiedzy.
Nursa poszła. We dwa pacierze była nazad i mówi cichutko:
- Nie dzwoniła.
Czekamy dalej. Może jedzie? W czasie jazdy przecież dzwonić nie wolno.
Ginekolega raz jeszcze przegląda wszystkie papiery. Wszystko jest.
Poprzednia wizyta - opis i konkluzja - jest.
Wynik badania hist-pat - jest.
Zdjęcie z colposkopii - jest.
Miejsce na liście na dzisiaj - jest.
Anestezjolog - jest.
List do dżipa z wynikiem - jest.
List do kobity, że ma dziś przyjść - je... nie ma.
- Jak to nie ma, jak jest.
- Ale nie ma.
No tak. Wszystko jest, tylko kobiecie nikt nie wysłał listu, żeby dziś przyszła. No, to możemy se tak siedzieć. A herbatka wystygła.
Ginekolega zaczął się składać, że on przeprasza, ale zaraz sprawdzi kto listu nie wysłał. Dopiłem wystygłą herbatkę i poszedłem znieczulać następne kobitki, bo czas uciekał, ale miałem go i tak na tyle, żeby Ginekoledze współczuć.

Rykoszetem mnie trafiło, bo to on miał zagwozdkę, jak nowy termin zabiegu wyznaczyć.

Po lunchu przyszedł do mnie Kolorektal. Zafrasowany wielce, bo kiedy ja marzłem na pięterku, on na dole przyjął pacjenta z prawie-że-uwięzgłą przepukliną. Przyjął go tylko z tego powodu, że prawie-że-uwięzgła i dostał obietnicę, że chory dostanie bardzo-bardzo szybki termin zabiegu. A Kolorektal przejmuje się tym, co robi. Frasunek zaś wynikł z powodu, że pacjent owszem, wczesny bardzo-bardzo termin dostał, ale w dniu, w którym ani jego, ani mnie w pracy nie ma. Bo mamy zebranie doktorów firmowych w Londynie. Bilety kupione, hotel zarezerwowany, a tu cierpiący pacjent na liście. I Kolorektal poszedł do - już i tak odgadliście - Barbie z zapytaniem czemuż to w tym dniu rozpisała nam pacjenta (i dwóch innych też, zresztą).

- Bo chciałeś bardzo-bardzo szybki termin i ten był najbliższy możliwy.
- Jak mógł być "możliwy", jak nas obu nie ma?
- No, bo nic nie było rozpisane w tym dniu.
- Bo nas nie ma. Obu.
- Ale lista w tym dniu była pusta.
- Bo nas nie ma. Obu.
- Ale to był najbliższy możliwy termin. Wszystkie inne są zajęte.
- Bo w inne dni jesteśmy. Obaj. A w tym jednym nas nie ma. Obu.
- No, ale sam chciałeś najbliższy... możliwy...
- Ale nas...
- Ja to załatwię - radośnie zawołała Barbie wpadając na szatański pomysł.

Za 10 minut dostałem emila.

"Mój drogi Szamanie, sugeruję, żebyś nie jechał do Londynu w piątek, bo bardzo cierpiący pacjent wymaga operacji (tak powiedział Kolorektal, nie ja), a jest już za późno, żebym znalazła zastępstwo za ciebie. Z poważaniem, Barbie
PS Poza tym, jak już rozpisałam tego cierpiącego, to dołączyłam jeszcze dwóch innych. Budrys zgodził się ich zoperować."

Tiaa...

Budrys ma co prawda swoją listę endoskopową, ale jakoś wciśnie te trzy przepukliny, nie? Przecież Słowianie są zdolni. Tłumaczenie Barbie różnicy pomiędzy Słowianami a Bałtami przypomina próbę wyjaśnienia czym różnią się Murzyni z USA i Namibii. Czarny to czarny, nie? Bo co?

Coś bym jej zrobił złego, ale jest ciężarną, a niewinnego dziecka na sumienie nie chcę brać.
__________________
*) i tej wersji będziemy się trzymać!

czwartek, 12 stycznia 2012

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego wpisu na blogu

Zalinkowałem wczoraj blog Dorothei i "oskarżono" mnie o dwie sprawy - po pierwsze, że "zrobiłem" Jej statystykę, czemu zaprzeczam, bo niewinien jestem czegokolwiek, a zwłaszcza namawiania. Napisałem, że wpis zrobił na mnie wrażenie pozytywne, a nie coś w stylu "idźcie, poczytajcie". Po drugie zaś, że należy się komentarz, a ja, leniwiec, nie napisałem. To piszę. Nie komentarz, bo było by nieco przydługie lecz mój samodzielny wpis. A co? Jest mnie na tyle.

Czemu urzekła mnie ta notka? Bo jest taka... hmm... nie-polska? Spieszę wyjaśnić.

Wiele osób spotkałem w życiu i wiele blogów czytałem, w których przewija się mniej lub bardziej otwartym tekstem lub mniej lub bardziej na pierwszym planie temat "jak to życie kopie mnie w słabiznę, o! jaki ja biedny i nieszczęśliwy!" I mają tak osoby pojedyncze jak i mnogie, czy to grupy zawodowe, czy lokalne społeczności, czy też cały Naród, co to, jako ów Chrystus narodów czy inny Winkelrid musi cierpieć za miliony. Bo za stówkę jakoś nie łaska. I za tym narzekaniem i mamłaniem się we własnej biedzie i nieszczęściu nie idzie nic, a jeśli już zoczycie jakiś cień czegoś majaczący na krawędzi pola widzenia, to będzie to następna porcja mamłania, w tym samym tonie, choć detale mogą się lokalnie zmieniać.

A tu nagle ktoś, kto zaczyna od tego samego, jak to Świat i Fata, spersonifikowane rzecz jasna, sprzysięgły się i kopią Autorkę w siedzenie, a co cios zadadzą, to poniżej pasa. I rodzina i szkoła i kto tam się trafił. Początek typowy, do bólu przewidywalny ciąg dalszy. Ot, Polska.

I nic właśnie! (podkr. moje) Zamiast złorzeczyć i pluć na otaczający ją wredny świat, spojrzała na siebie i od siebie zaczęła zmienienie swej doli. Zamiast zamknąć się w swoim skołowanym życiu i oczekiwać, że ktoś/coś (w tym siły nadprzyrodzone, dziękujemy bardzo za wsparcie, tak trzymać) zbuduje dla Niej wyłożony czerwonym dywanem gościniec, po którym dojdzie Ona zaniosą Ją w lektyce ku oazie wszelkiej szczęśliwości, splunęła w dłonie, wzięła topór i tarczę i poszła walczyć o swoje szczęście sama. Ze sobą i swoimi demonami. I tak miast zapłakanej Ofelii dostaliśmy jednoosobowy oddział 300 Spartan, który rąbiąc i spychając do dziury kolejne ciemnoskrzydłe demony być może krzyczał This is Spartaaa! (w jakiejś lokalnej odmianie). Nie oszukujmy się - nie obyło się bez łez, krwi i potu, zajęło to pół życia, były momenty zwątpienia, lęku i błędów. Ale, na wszystkich Bogów Podziemia! zwycięstwo kosztuje! Z tym, że smakuje słodko.
Za to szacun, cool i high five! (Bogowie! Co to za język!) Za to podziw i szacunek prawdziwy. Bo krytyczne spojrzenie na siebie, przyznanie, że coś jest nie tak, chęć zmiany i dokonanie tego, jest dla mnie powodem do szacunku. To jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć w życiu.

I to jest piękne. I takie właśnie nie-polskie. Nie wiem czemu przyszła mi na myśl pieśń kościelna, którą tak często śpiewa się w eRPe: "Słuchaj, Jezu, jak Cię woła lud / Słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud."
Powinno otworzyć się niebo i głos potężny zawołać "A weźcie wy się, qurna, sami do roboty!"

I tego powinniśmy się trzymać.

P.S. Pominąłem tu wątek Miłości, bo ten temat jest mi nieznany, a ja po grząskim chadzał nie będę. Tak mam.

środa, 11 stycznia 2012

Szaman Galicyjski i sprawa poświąt

Wróciliśmy. Nawet chwilę temu. To był bardzo wyczerpujący pobyt w Polsce. Poza Świętami, które spędziliśmy z Rodzinką, pozostałe dni polegały na wariackich przejazdach z wizyty na wizytę plus przyjmowanie gości w domu. Dość powiedzieć, że były wizyty zaczynające się o 24:00 i mające postać uroczych pyjama-parties (dzięki, Ginekoleżanki Sen*. i Jr.**)), a nie zdarzyło się nam położyć do łóżka przed 2:00 w nocy. Na szczęście wstawaliśmy dopiero koło 9:00.

Coś za coś. Spotkaliśmy się z koleżeństwem z liceum (dzięki, Lomax), ze znajomą z Bahrainu (pyszne słodycze wprost z arabskiego targu), przyjacielem pracującym w Zambii (czy resztki malarii się liczą?) i wymienioną już mieszkanką Hiszpanii (wiadomo, czerwone, o bukiecie pełnym i przepysznym). I co? I nieprawdą jest, że Polacy nie radzą sobie w świecie szerokim, którego okiem nawet sokolim... i stoją gdzieś na zmywaku. Wręcz przeciwnie, uczą, szukają bogactw naturalnych i leczą lepiej od miejscowych. Bo tak mamy.

Mieliśmy nadzieję na spotkanie z Abim i ASP, ale okazało się, że nie mamy żadnych na nich namiarów na terenie eRPe, kurka wodna.

Natomiast przeczytałem dziś właśnie wpis na jednym z blogów, który mną wstrząsnął. Pozytywnie. Że można po prostu dać sobie radę. Powoli. Z wysiłkiem, z bólem, ze zwątpieniem, ale można. Linkuję ten wpis, bo naprawdę warto. Tak optymistycznej notki nie widziałem już dawno, zwłaszcza, że nie dotyczy chwili, a obejmuje kilkanaście lat. Nie wpisywałem się do komentarzy, wpadłem tam niejako przypadkiem, ale, Dorothea, dobra robota, gratulacje i wszystkiego najlepszego! Akurat podobny temat łazi mi od jakiegoś miesiąca po głowie, zrodzony przez lekturę innych blogów, ale jakoś nie mogę się zebrać, usiąść i napisać. Zatem, na razie link.

Dobrego dnia.

___________________________________
*) już mi cierpnie skóra, co za to Sen. usłyszę...jeśli zdążę jeszcze coś usłyszeć...
**) zgodnie z zasadą ukrywania imion osób, które być może nie chciały by być rozpoznane, Ginekoleżanka Jr miała mieć "nicka" Hiszpanka, ale za bardzo kojarzyło mi się to z grypą)

niedziela, 1 stycznia 2012

Szaman Galicyjski i sprawa Nowego Roku 2012

Wszystkim Wam życzę dobrego nadchodzącego roku. Albo jeszcze lepszego.
A poniżej przywitanie 2012, w stolicy upadłego imperium, w czasie kryzysu.
Ja chce taki kryzys.