poniedziałek, 27 czerwca 2011

Szaman Galicyjski i sprawa wakacji

Ogłaszam, że wyjeżdżamy. Do naszej ulubionej Toskanii. Tam, gdzie będziemy, sieci nie ma. I dobrze. Za to jest wino, dobre jedzenie i to, co lubimy najbardziej - leniwe, toskańskie życie.

Przed wyjazdem zostawiam dwie zagadki. Jedna, literacka, dla znających język angielski:


Proszę podać nazwisko autora i tytuł (angielski) utworu, który zakodowany jest na tym zdjęciu.

I dla tych, którzy wolą język polski zagadka muzyczna. Proszę podać nazwisko wykonawczyni (polskiej) oraz tytuł jej bardzo osobistej płyty, który to tytuł jest rozwiązaniem zagadki:

Nie pierwsze, bo drugie.

Odpowiedzi przeczytam dopiero w połowie lipca, więc czasu jest sporo.
Nagrodą za obie zagadki będzie butelka Chianti Classico.
Miłych wakacji!

sobota, 25 czerwca 2011

Szaman Galicyjski i sprawa działań ubocznych leków

Dziś od rana pada. Dawno już zapomnieliśmy o słonecznym Amsterdamie, czas do pracy.
Max-fac surgeon czyli chirurg szczękowy ma dziś 11 przypadków na liście porannej. Od razu widać, że ktoś tu postradał zmysły. Zwłaszcza, że popołudniu na salę ostrzy sobie kły Okultysta.

Rachunek jest prosty jak futerał na cepy. Potrzebuję 10 minut przed działaniem max-faca na rozmowę z pacjentem, założenie wkłucia i wysłanie go do Krainy Wiecz... Chwilowego Snu, a kiedy on, max-fac, skończy, jakieś 5 minut zabiera mi przywołanie go, pacjenta, z powrotem i wywiezienie do wybudzalni. Czyli razem kwadrans. Pomnożone przez 11 osób daje bez mała trzy godziny. A cała sesja ma się zamknąć w trzech i pół. Znaczy się, że on ma 45 minut. Znaczy się 4 minuty na pacjenta. Trochę zrobić w tym czasie można, ale jak w planie jest deszrotyzacja kompletna, czyli pousuwanie fafnastu zębów lub ich resztek plan wydaje się być ciut zbyt napięty.

Kogucik, czyli rzeczony max-fac rozpoczął zatem działalność od... zrzucenia pacjenta z zabiegu. Co prawda jednego, ale dobre i to. No, a potem poszliśmy jak przecinak w palec.

- Nazywasz się? Masz pytanie o anestezję? Jeden ząbek tylko? Szósteczka? To może jakiś lokal starczy? Nie? Twój dentysta powiedział, że masz długie korzenie i ciasno ułożone ząbki w łuku i tylko w ogólnym da się je wyrwać? OK, jedziemy na salę.

Powiedziałem Kogutkowi com się dowiedział, kiwnął głową ze zrozumieniem i wziął się do roboty, jak tylko pacjentka pogrążyła się w Otchłani.

Czemu on jest Kogutek? Bo niski jest, co akurat w Kornwalii jest wyrazem przystosowania do środowiska, bo ostatni dowiaduje się, że deszcz pada. Jest poza tym miły i szybki, mówi głośno co robi krok po kroku, a światło mu ustawiam bez szemrania, bo widok podskakującego do lampy max-faca może i jest zabawny, ale przecież tak nie uchodzi.

Ząbek wyrwał zręcznie, upchał gazik, żeby nie krwawiło i puściwszy do mnie oko zapodał:

- Wyłącz gazy, a ja jej żuchwę podtrzymam.

Co jest?, myślę i pytająco nań patrzę. Krwawienia jakoś nie widzę, drożność dróg oddechowych moją sprawą jest, co się tak nagle ku przodowi wyrywa i chce pomagać?

- No, żeby jej zęby same nie wypadły pod wpływem twojej anestezji. Bo jak to można było tylko w ogólnym, to pewnikiem pod wpływem twoich czarów zęby się kurczą, korzenie skracają, a jak się taki luz pomiędzy nimi zrobi to i powypadać mogą.

No i patrzcie. Ukejski Kogucik, a na żartach się zna.

I to by było na tyle.

czwartek, 23 czerwca 2011

Szaman Galicyjski i sprawa następnego dokształtu

Znowu przerwa w pisaniu. Wynikła ona z krótkiego wypadu do Amsterdamu, o czym pisał już Abi. I to mi się w tym kapitaliźmie podoba. Są reguły, procedury i uczyć się trza. I pracodawca ma taki sam obowiązek jak pracownik, co przekłada się na to, że płaci za szkolenia. W granicach rozsądku, oczywiście. A Kongres ESA w tych granicach się mieści.

O kongresie pisał nie będę. Ci, którzy byli - wiedzą. Ci, którzy nie byli - widać nie chcieli wiedzieć. Ci, którzy nie są anestezjologami - nie są zainteresowani.

Natomiast sam Amsterdam... to jest to. Trafiliśmy na piękną pogodę. Poza pierwszym dniem, kiedy przed południem padało dość rzęsiście (co na mieszkańcach Kornwalii nie robi dużego wrażenia, a raczej wywołuje zadane z politowaniem pytanie "i to już wszystko, co macie?") cały pobyt skąpany był w słońcu. Czy to ta pogoda, czy to, że akurat przez pół kongresu był weekend, czy sama atmosfera miasta sprawiły, że czuliśmy się jak na wakacjach. Spacerując ulicami wśród uśmiechniętych ludzi, bawiących się beztrosko na placach i w lokalach czułem atmosferę, bo ja wiem, Sopotu sprzed trzydziestu paru lat, kiedy to bywałem tam corocznym gościem. Nie ma pośpiechu, zabiegania, zaciętych twarzy. Jest piwo, wino, muzyka i luz. Wszechobecny luz. I rowery. Wszędzie.

Parę zdjątek ze spacerów.


To akurat mało zakątkowo wygląda, ale pięknie o zachodzie słońca wyglądało.



Żeby mieć temat z głowy - Red Light District. Zdjęć panienkom robić nie wolno, więc tylko jeden z domów nie-prywatnych w ujęciu ogólnym.


A tu przykład jak stare może współistnieć z nowym, co jednakowoż za bardzo mi do gustu nie przypadło.


Kanałów jest tu dużo. Najmilsza odnalazła w Amsterdamie mieszankę atmosfery Wenecji pomieszanej z Londynem. Z Wenecji kanały, choć charakter nieco inny, a z Londynu międzynarodowość, koloryt i język angielski. Tu każdy lub prawie każdy mówi po angielsku. Kiedy przyjechaliśmy na dworzec kolejowy i szukaliśmy miejsca, gdzie można kupić bilety tramwajowe, zagadnęliśmy ciecia, który znudzony siedział i powoli patrzał wokoło. Już się przygotowywałem do mimicznego przedstawienia problemu, a tu cieć spokojnie, zrozumiale i po "naszemu" udzielił nam potrzebnych wskazówek. Podobnie było w kiosku, restauracjach i sklepach. Z tym, że w restauracjach z argentyńskimi stekami (Abi, wiadomo) obsługa była polska. Taki lokalny zwyczaj, chyba.


Taki fajny domek. Znalazł się tu tylko dlatego, że mi się bardzo spodobał. Ma coś z Wenecji, czyż nie?


Mają ruchome mosty. Nie zwodzę, naprawdę.



Barki na kanałach. Ciekawe, jak się w nich mieszka. Ogródeczki jak w Kornwalii, na dwie doniczki, góra trzy.

Wspominałem już, że tu dużo kanałów jest? No, to wspominam.


Może pokuszę się o jedną uwagę kongresową, tak na marginesie. Były na kongresie stanowiska narodowe. Towarzystwa anestezjologiczne z poszczególnych krajów prezentowały się i swoje kraje. Cud, miód, ultramaryna. Poszliśmy oczywiście zobaczyć, z patriotycznego obowiązku, stanowisko PTAiIT.

W pierwszym dniu:


służyło tylko jako miejsce odstawiania pustych naczyń.

W dwa dni później:


pojawiły się na stoliku cukierki. Znak, że ktoś jednak był. Ja dałem za wygraną, ale Abi poszedł jeszcze raz. Były trzy panie. Jedna starsza i dwie młode. Starsza wyjaśniła po angielsku, że ona ma paru przyjaciół Polaków, ale z PTAiIT nic wspólnego nie ma, jedna z młodych zaś po polsku poinformowała Abiego, że "mama gdzieś poszła, ale pewnie wróci". Rewelacja.

Obok było stanowisko Rumunii. A stanowisko Rumunii wyglądało tak.


a ten gościu po lewej częstował niezłym winem. Białym i czerwonym.

I to by było na tyle o Amsterdamie.

czwartek, 9 czerwca 2011

Szaman Galicyjski i sprawa spokojnego kolorektala

Przychodzę dziś do pracy na luzie, bo nic na liście poważnego nie mam. Taki papierzasty dzień. A kupka papierów nie za duża, bo zawsze staram się drobnymi kroczkami, ale stale...

U swojego biurka siedzi Kolorektal. Na moje wesołe top of the morning ledwo coś burknął i wielką kupę żółtych papierów przewala. Chciałem zagaić, jak zwykle pogodnie, co słychać, ale w pół zdania spojrzał na mnie jak na wyskrobany płód*), więc zamilkłem, przysiadłem cichutko u siebie i wziąłem się za swoją robotę.

Bogdaj nazywa się do przeprowadzanie dowodu z dokumentów czyli kwalifikacja pacjentów do zabiegu na podstawie przesłanych nam papierów. Jezusku tłuściutki, jakie farmazony ludzie wypisują! - Choruje na coś?
- Patrz leki.
- Co w lekach? Jeden preparat zarejestrowany dla sześciu różnych chorób. I bądź tu mądry.
Trzy leki przeciwpadaczkowe, a w rubryce "padaczka" ptaszek, że nie ma. No, nie ma, bo leki bierze. Po to je dostała, żeby padaczki nie mieć, to jak bierze, to nie ma.

Ale nie o tym miało być, tylko o Kolorektalu.

Siedzi zatem za moimi plecami, papierami przerzuca nerwowo, coś tam do siebie mruczy. Rzuciłem okiem, czy aby piany nie toczy, ale nie. Luzik. Napisał jakiegoś emila, wysłał i dalej burczy. Się nie odzywam, bo jeszcze mnie się dostanie. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi nie kto inny jak nasza Barbie umiłowana, mateńka nasza administracyjna. Kolorektal nagle uśmiechnął się od ucha do ucha, prosił siedzieć, o kawusię abo i herbatkę czy przynieść zapytał. I zaczął Ba(r)bie tłumaczyć, jak chłopu na  miedzy, posiłkując się przerzucanym uprzednio w nerwach papierami w czym rzecz.

A rzecz się ma cała tak, że on ludności tutejszej i napływowej rury Hi-Tech do zadków wraża, na ekran telewizora się podziwa i potem co zobaczy to opisuje, a jak mu się coś nie spodoba, to nożem elektrycznym tak zgrabnie wycina, że co brzydkie wytnie, a dziury w kiszce nie zrobi. Potem co wyciął do inkszych doktorów uczonych wysyła, żeby mu powiedzieli, co wyciął. I pacjenta zaprasza znowu, żeby mu powiedzieć, co dalej ma z tą kiszką czynić. Czasem pacjent musi co roku się stawić, coby mu w kiszkę zajrzeć. Ot, taka dola Kolorektali.

Barbie słucha, głową kiwa, jakby rozumiała, o czym mowa. I tu łagodnym łukiem Kolorektal przeszedł do drażliwego punktu pogawędki. Otóż przychodzą - mówi - pacjenty, a ja nie mam ani moich notatek, com je przy badaniu poczynił, ani wyniku, co to go uczone doktory przysłały. Bo Administracja, pod dowództwem Barbie, nie przygotowuje tego, co mu trza. I Zonk. Pacjent przyjeżdża, a on mu nic powiedzieć nie może, ponad to, żeby przyjechał jeszcze raz, w terminie późniejszym.

Barbie zapłonęła świętym**) oburzeniem. To nie jest wina administracji! Kolorektal daje za krótkie terminy, tylko sześć tygodni, one się nie wyrabiają!

Kolorektal spokojnie wyjaśnił, że listy przyjęć pacjentów przygotowuje administracja, a nie on, więc nie do niego ta mowa.

Barbie pomyślała nad tym chwilkę i mówi: "to powiedz mi, kto takie felerne listy przygotowuje?"

Listy są pisane w programie komputerowym do obsługi Centrum i ani charakteru pisma ani podpisu określić się nie da - Kolorektal tłumaczył cierpliwie - zatem to Barbie, jako kierowniczka tych hmm... kobiet powinna wiedzieć.

Ja - dumnie wyprostowała się i uniosła głowę Barbie - mam własny pokój i nie widzę co robią inni.

Barbie, ja potrzebuję wyniku hist-pat***) i moich notatek, które są w historii choroby, inaczej wizyta pacjenta nie ma sensu.

Przecież jak pacjent przyjdzie, to możesz zadzwonić do nas i my te notatki i wyniki znajdziemy.

Tak zrobiłem! Pielęgniarka zadzwoniła do was, jedna taka odebrała i powiedziała, że nie ma i nie wie skąd się to bierze. Pielęgniarka zasugerowała, że może z pracowni hist-pat, gdzie się te badania robi. Z tym, że jedna taka nie wiedziała, która to pracowania. To może ja zadzwonię, bo wiem? - niebacznie podrzuciła myśl pielęgniarka. Oj, tak, zadzwoń - radośnie odrzekła jedna taka i odłożyła słuchawkę. Kolorektal i pacjent siedząc w sali endoskopowej czekali pół godziny, ale wynik pielęgniarka wydzwoniła. Czas był tak krótki, bo faksy są tu dość popularne.

No widzisz! Radość Barbie nie miała granic. Ja ci załatwię, żebyś zawsze mógł się do tej pracowni dodzwonić.

Ale chodzi o to, żebym ja te wyniki miał gotowe, a nie żebym dzwonił i tracił czas przeznaczony na badanie. Zatem potrzebuję wyniku hist-pat i moich notatek, które są w historii choroby wcześniej, inaczej wizyta pacjenta nie ma sensu.

To może zadzwonisz dzień wcześniej? Barbie miała proste rozwiązania.

Ale to jest wasze zadanie, Barbie. Ja robię coś innego. I powtarzam potrzebuję wyniku hist-pat i moich notatek, które są w historii choroby, inaczej wizyta pacjenta nie ma sensu.

Wiesz, Kolorektal, ja mam dziesięć osób pod sobą, ja nie wiem, kto miałby to robić.

Potrzebuję wyniku hist-pat i moich notatek, które są w historii choroby, inaczej wizyta pacjenta nie ma sensu.

A gdybyś tak ty....

Potrzebuję wyniku hist-pat i moich notatek, które są w historii choroby, inaczej wizyta pacjenta nie ma sensu.

To ja się zastanowię...

Tylko pamiętaj, ja potrzebuję wyniku hist-pat i moich notatek, które są w historii choroby, inaczej wizyta pacjenta nie ma sensu.

Barbie wyszła. Kolorektal spojrzał na mnie, pokiwał smutnie głową i napisał do Generalnego, że prosi o zwołanie zebrania w sprawie administracji. Poczym stwierdził, że emocji na dzisiaj ma dość i poszedł do domu.

Ani razu nie przeklął. Profesjonalizm i cierpliwość splecione nierozerwalnym węzłem. I anielski spokój. No, takiego mam Kolorektala.

_________________________________
*) mogłoby być, że jak na kupę, ale że on kolorektal, to dlań owa jako ten chleb powszedni, czyli grozy sytuacji bym nie oddał
**) w płomieniu świętego oburzenia, na granicy widoczne jest błękitne halo, w zwykłym oburzeniu płomień jest tylko czerwony.
***) histopatologia, mikroskopowe badanie wycinków

niedziela, 5 czerwca 2011

Szaman Galicyjski i sprawa dokształtu

Pojechaliśmy na dwudniowy dokształt korporacyjny do Bournemouth. Takie dość duże (ok. 160 tys. mieszkańców) miasto w Dorset. I, jak na Ukej, stosunkowo młode. Okolice ujścia rzeki Bourne były niezamieszkane, pojawiali się tu tylko poszykiwacze torfu, rybacy i przemytnicy. Dopiero w 1809 roku powstał tu pierwszy pub, The Tapps Arms, a pierwszymi osadnikami - poza karczmarzem - było małżeństwo Tregonwell. On był emerytowanym oficerem, a postanowił zająć się czymś, co dziś nazwalibyśmy "organizacją wypoczynku". Kupił ziemię i wybudował wakacyjne wille. Na spółkę z oberżystą zasadzili setki pinii, tworząc osłoniętą przed wiatrem aleję wiodącą na plażę. Nazywa się ona Aleją Inwalidów, bo w okolicy zaczęli osiedlać się inni emerytowani wojskowi, często właśnie inwalidzi.

Miasto rozwijało się spokojnie przez następne dwieście lat i mamy to co mamy. To znaczy nie wiemy, co mamy, bo w około powstały także inne osady i wraz z nimi niejakie nieporozumienia. I tak Uniwersytet w Bournemouth, jest de facto w Poole, lotnisko Bournemouth jest w Hurl, w obwodzie Christchurch, orkiestra symfoniczna z Bournemouth jest w Poole, ale za to Zatoka Poole nazywana jest przez wszystkich Zatoką Bournemouth. I jest fajnie.

Nad morzem jest jedna z najdłuższych piaszczystych plaż w Ukeju, licząca 7 mil (11 km). Na przeciwko wcina się w morze*) półwysep, na końcu którego leży miasteczko Swanage. Od niego na zachód ciągnie się przez 95 mil (154 km) Wybrzeże Jurajskie (Jurassic Coast).  W skałach klifów można znaleźć skamieliny z triasu, jury i kredy (250 - 65 mln lat temu).

Hotel, jedzenie i szkolenie bardzo dobre, to trzeba im przyznać. Pogoda raczej zachęcająca do spacerów nad morzem niz do siedzenia na wykładach, ale trudno, jak mus to mus.

Wracając miałem okazję rzucić okiem na Stonehenge, koło Salisbury w hrabstwie Wiltshire. Podobno najlepiej widać je własnie z drogi, bo podejść blisko i tak nie można.

Parę fotek z wyprawy:

Plaża i molo, na którym jest teatr i restauracja. Restauracja oczywiście "kryta", tak, że można w niej siedzieć także w czasie normalnej, angielskiej pogody.


Jest lato. Dowód na przytoczoną tezę: świeci słońce, są fale, ludzie kąpią się w morzu. A to było po 18:00.


Mieliśmy okazję trafić na hen night, czyli wieczór panieński. Organizuje to panna młoda z druchnami, zazwyczaj na wesoło - tu, jeśli powiększycie zdjęcie, można przeczytać na podkoszulkach, wykonanych specjalnie na tę okazję: "matka pana młodego", "druhna", "matka panny młodej" lub po prostu imię.

Jest morze, jest molo, jest plaża, musi być karuzel. No i jest. Im bardziej błyszczący, świecący i głośny tym lepszy.


Park w środku miasta, miejsce, od którego wszystko się zaczęło. To czarne coś na środku to miejsce na Bournemouth Eye. To nie to samo, co londyńskie Oko, które jest wielkim "diabelskim młynem". Tu Oko to wypełniony helem balon, który unosi się na uwięzi ze stalowej liny na wysokość 390 stóp (120 m). Widok musi być niesamowity, ale akurat było nieczynne. Urwał się, czy jakoś tak...

Miłego tygodnia.

_____________________________
*) OK, nie w morze tylko w Kanał