czwartek, 24 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa Świąt

Boże Narodzenie. Wszędzie wesoło, świetliście, ulice i domy przystrojone w kolorowe lampki mrugają do przechodniów. Miło i przyjemnie. Z tym, że nie całkiem. Bo czasem Święta spędzać trzeba daleko od miejsca zamieszkania.

W tym okresie Szaman Galicyjski, o czym zresztą głośno mówi przez cały poprzedzający rok, wybywa z Ukeju do Kraju. I nie ma to, tamto. We własnym domu przygotowuje razem z Najmilszą wieczór wigilijny dla całej dostępnej rodzinki. W ten czas trzeba się spotkać z tymi, o których myślimy przez cały rok z daleka. Dziś będzie u nas nakryty stół w sumie na czternaście osób. Większość potraw już gotowa, czujne oko Najmilszej bacznie kontroluje szczegóły stołu, część prezentów ułożona pod choinką. Czekamy na część części rodziny, która ma dojechać.

A ja? Wstałem wcześnie rano, tak tuż przed drugą. Raz jeszcze przejrzałem listę spraw do załatwienia, którą przezornie Najmilsza zostawiła na stole. Odfajkowane co się dało, światła pogaszone, Złota Strzała zatankowana do pełna. Można ruszać. Do bristolskiego lotniska 140 mil (230 km), a drogi niepewne. Na szczęście oblodzone tylko gdzie niegdzie, ruch mały, nie jest źle. Przy punkcie odpraw język polski staje się językiem urzędowym, zarówno pasażerowie jak i obsługa rezygnują z kaleczenia ukejskiego narzecza. Co wyróżnia polskich pasażerów? Odchodzą w pośpiechu, licząc pewnie na ostatnie zakupy w duty free. Mało kto uśmiecha się do obsługi i życzy im Wesołych Świąt*). A przecież ci ludzie także wstali przed świtem i starają się jakoś poupychać świąteczny tłum w świątecznych samolotach. Ja też zaglądam do bezcłowego. Ostatnie**) punkty z listy Najmilszej - kupić dwie butelki "czegoś dobrego".
W samolocie ciut lepiej, ale trwa walka o miejsce na bagaż podręczny i wokółnożny. Każdy ma nieco więcej niż pozwalają przepisy linii lotniczych, ale w końcu jakoś wszyscy i wszystko znajduje miejsce i odpalamy maszynę.
W Balicach - rozczarowanie. Ka te Święta? Najmilsza przysłała mi zdjęcie z okna naszego domu z ogrodem zasypanym śniegiem i wykopaną do furtki ścieżką. A tu co? Jedziemy z Prezesem, który po mnie wyjechał, jak na Wielkanoc. Nawet z mgieł słonko wyłazi, śnieg gdzieś na polach pod postacią kupek w zacienionych zagłębieniach. Dostajemy sms'a, że od T. korek. Prezes skręca i walimy opłotkami. Dochodzi druga. Oczy mi się kleją, ponad dwanaście godzin na nogach, 230 km za kierownicą i tylko jedna kawa. Na szczęście droga, którą jedziemy była ostatnio celem ataków bombowych***), tyle w niej dołów i wykrotów, że spać się nie da. Po drogach Zachodniej Europy jazda polskimi opłotkami jest nie lada przeżyciem.

W domu czeka na mnie ryba. Do zrobienia. To se jeszcze poczeka. Bo ja piszę blog. Czemu? Bo to ostatni moment, żeby

Wam wszystkim i Każdemu z osobna życzyć spokojnych Świąt, pełnych rodzinnego ciepła i wolnych, sączących się pogaduszek o tym co było, jest i będzie, przy kieliszeczku sherry (lub co tam kto lubi), a Nowy Rok niech przyniesie Wam najpiękniejsze marzenia i odwagę, aby za nimi podążyć.

Niech się darzy!

_______________________
*) może boją się, że trafią na Muzułmanina albo Żyda?
**) ostatnie do załatwienia, bo faktycznie na górze strony
***) tak myślę, bo przecież normalni ludzie w czas pokoju czymś takim by nie jeździli

środa, 23 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa dzieci

Święta Bożego Narodzenia mają dużo wspólnego z dziećmi. Po pierwsze, bo dotyczą narodzin nowego człowieka i po drugie dzieckom sprawiają największą radość. Znaczy - dzieci ważne som.

W Ukeju dzieci są ważne. Posiadanie dziecka w istotny sposób określa miejsce człowieka dorosłego w społeczeństwie. Masz dzieci? To dobrze. Im więcej tym lepiej. Choć może Pomoc Społeczna ma inne zdanie.

Ukej jest krajem o największej liczbie ciąż nastolatek w Europie (trzy razy więcej niż Niemcy, cztery razy więcej niż Francja, siedem razy więcej niż Holandia). Także ciąż zakończonych porodem. W ubogiej Kornwalii stanowi to nie lada problem. Duże bezrobocie i kłopoty mieszkaniowe powodują - nie do wiary - że duża część nastoletnich dziewcząt wybiera ciążę jako "sposób na życie". Przy czwórce dzieci dostają komunalny dom od Council'a, a zasiłek wystarcza na skromne, ale bez przesady, życie. W każdym razie starcza także na papierosy i cotygodniowe, piątkowo-sobotnie wyjście do pubu. Ponad połowa ciężarnych nastolatek poniżej 16 roku życia wybiera to rozwiązanie, bo warunki życia mają lepsze niż w "dead-end job".

Ukej jest także krajem o bardzo wysokim odsetku ciąż zakończonych przerwaniem. Całodobowa dostępność do leków "ratunkowych", testów ciążowych i granica 22 tygodni ciąży do kiedy można ciążę przerwać znacznie ułatwia nie tylko podjęcie decyzji, ale też jej wykonanie.

O ile w Irlandii Północnej jednym z trzech pierwszych pytań było pytanie o religię, o tyle na Większej Wyspie takim pytaniem jest "masz dzieci?" Początkowo mnie ono dziwiło, potem pomału zaczęło wkurzac, aż zorientowałem się, jak ważną jest odpowiedź na nie.

Rozmawiamy w dyżurce na bloku operacyjnym o credit crunch. Ktoś nie zgadza się z moją opinią. Natychmiast pada pytanie:
- Masz dzieci?
- Nie mam.
- To nic nie wiesz.
Chwilunia! Rozmawiamy o bankach, finansach, kryzysie.
- Nic to. Nie masz dzieci - nic nie wiesz. Koniec dyskusji.
- Wiem coś o antykoncepcji! - desperacko próbuje się bronić. Bez skutku. Jestem już poza nawiasem.

O ilości dzieci obywateli można też dowiedzieć się z prasy. Letko wstawiony facio potrącił samochodem pieszą. Doznała otarcia naskorka lewej nogi i prawej ręki.

Polska: Kierujący pojazdem Jerzy N. potrącił przechodzącą na pasach Zofię J. We krwi kierowcy stwierdzono 0.5 promila alkoholu. Poszkodowaną pogotowie odwiozło do najbliższego szpitala.

Tyle.

Ukej: Kierujący niebieskim Polonezem Caro Jerzy Nicponim, lat 34, zamieszkały w Bodmin, Dead-End Drive, ojciec trojga, potrącił na przejściu Zofię Jacięniemoge, zamieszkałą w Truro matkę czwórki dzieci. Przewieziono ją do szpitala, gdzie została natychmiast opatrzona. Zbolała rodzina oczekiwała na nią przed szpitalem. "Byliśmy zdruzgotani - ze łzami w oczach mówi siostra rannej. Zupełnie sobie nie wyobrażam, jak ona teraz będzie z tym żyła. Otarcie nogi! Kiedy z nią rozmawiałam była w agonii." Cała czwórka dzieci otrzymała pomoc psychologa szkolnego. Dom rodziny Jacięniemogę odwiedzili też pastor i przedstawiciel County Council. Mogą też być wywiady z dziećmi, jeśli są w odpowiednim wieku, tzn. powyżej 6 ale poniżej 15, bo nastolatki są nieobliczalne.

Choćby dziecka były wtedy na kolonii w Maroko i tak będą przywołane w notce o wypadku. Bo są i się liczą.
Feministki, w każdym razie te polskie, bardzo protestują, kiedy kobieta przedstawiana jest jako żona lub partnerka mężczyzny. Żaneta Pazura, była żona znanego aktora, Cezarego Pazury. Albo Edyta Zając, żona Cezarego Pazury, na przykład, bo aktualna*). Czemu kobieta ma być określana przez faceta, który koło niej stoi lub się kręci?

A w Ukeju kobietę określa ilość dzieci. Matka czworga. To brzmi lepiej niż matka dwojga, nie? Taka bezdzietna nie ma szans...

Że zaś dzieci ma się z różnymi partnerami można usłyszeć: Johnny, chodź tu, bo moje dziecko i twoje dziecko bije nasze dziecko.

Wpadnijcie jeszcze.
__________________________
*) w chwili powstawania notki

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa świątecznych życzeń

Pozostając w duchu Świąt Bożego Narodzenia, tych politycznie poprawnych, chcę przestrzec was przed błędami popełnionymi przez innych, aby Święta były okresem nieustającej radości i spokoju, a ilość skarg i spraw sądowych po nich, możliwie jak najmniejsza.

Zdaje się wam, że niepotrzebnie? Nic bardziej mylnego. W piątek rano słyszałem w BBC Radio o przypadku pewnego policjanta z północy kraju. W jego, jak to nazwać? jednostce, posterunku, zrobiono coś, co nazywa się tu "Secret Santa". Polega to na tym, że biorące w tym przedsięwzięciu osoby losują komu mają kupic prezent, zazwyczaj do określonej kwoty, a następnie prezenty są wkładane do koszyka i każdy szuka swojego, nie znając ofiarodawcy. Czasem prezenty są bez podpisu i po prostu każdy losowo wybiera jeden dla siebie.
Tak też było na rzeczonym posterunku. I pech*) chciał, że prezent autorstwa owego policjanta, zwierający butelkę wina i paczkę boczku, trafił do funkcjonariusza-muzułmanina. Rozpętała się burza, że to było rasistowskie, bezduszne, oburzające, obrażające uczucia religijne i... policjant-autor opuścił służbę. Dokładnie nie wiem, czy został zawieszony czy zupełnie zrezygnował, ale fakt pozostaje faktem.

Dlatego na początek załączam - i mam nadzieję, że nie za późno - wzór politycznie poprawnych życzeń, które można wysyłać w Ukeju.

*     *     *
Drogi .... (zwany dalej życzeniobiorcą),
proszę przyjmij ode mnie (zwanego dalej życzeniodawcą) bez jakichkolwiek zobowiązań, bezpośrednich lub pośrednich, moje najlepsze życzenia bezpiecznego dla środowiska, społecznie odpowiedzialnego, nie stresującego, nie uzależniającego, niezależnego od płci świętowania zimowego zrównania dnia z nocą, praktykowanego według najbardziej odpowiadającej Ci tradycji religijnej lub praktyk świeckich, zgodnych z Twoim wyborem, z zachowaniem należnego szacunku dla religijnych/świeckich przekonań innych osób oraz/lub ich wyboru nie praktykowania żadnej religijnej/świeckiej tradycji w ogóle.

Życzę Ci także korzystnego finansowo/podatkowo, rozwijającego osobowość i medycznie nieskomplikowanego rozpoczęcia ogólnie akceptowanego początku kalendarzowego roku 2010, ale nie bez należnego szacunku dla Nowych Roków według kalendarzy innych kultur, których przedstawiciele włożyli wielki wkład w rozwój społeczeństwa Wielkiej Brytanii (co jednak nie sugeruje, że Brytania jest większa niż jakiekolwiek inne państwo lub że jest tylko jedna "Brytania" na półkuli północnej) i to bez względu na rasę, kolor skóry, stopień sprawności fizycznej, wiarę, religię, orientację seksualną oraz wybór platformy komputerowej.

____________________________
Zastrzeżenia prawne:
Przez akceptację tych życzeń życzeniobiorca akceptuje także te warunki.
Życzenia powyższe mogą być podmiotem wyjaśnień lub mogą być w całości lub części wycofane, co zależy wyłącznie od życzeniodawcy.
Nie stanowią obietnicy ze strony życzeniodawcy, że weźmie udział w spełnianiu tych życzeń ani w stosunku do życzeniobiorcy ani osób trzecich.
Życzeniodawca nie ponosi żadnej odpowiedzialności za niezamierzony stres emocjonalny, jaki moga spowodować te życzenia u tych, którzy nie czują ducha świąt.
Życzenia możesz przekazywać innym pod warunkiem niezmienionej treści.
Życzenia tracą ważność jeżeli zawierają treści niezgodne z lokalnym prawem.
Życzenia mogą działać w sprzyjających okolicznościach przez okres jednego roku lub do czasu złożenia następnych życzeń świątecznych, którekolwiek nastąpi wcześniej, a możliwość zamiany tych życzeń lub złożenia nowych pozostaje w wyłącznej gestii życzeniodawcy.

*     *     *

Strzeżcie się! Przejrzyjcie raz jeszcze co komu dacie w prezencie! Gra komputerowa dla dziecka? A tam pani jakaś w zbroi osłaniającej tylko sutki i łechtaczkę! Toż to obraza! Bo to, że sobie obcinają różne fragmenty ciała a krew sika aż na klawiaturę to nic, ale, za przeproszeniem, cycek na ekranie? Książka dla kolegi z pracy? A przeczytaliście co w środku? Bo może tam zachęcające opisy seksu hetero, a on akurat homik? I nie ma tu ortograficznego błędu. "Chłopcy z Placu Broni" dla proboszcza-dobrodzieja? I co sobie o was pomyśli, że o nim myślicie?
Ja was czynię ostrożnymi! Bo nigdy nic nie wiadomo...

Wpadnijcie jeszcze.
_____________________________
*) im dłużej o tym myślę tym mam większe wątpliwości, czy to był pech

sobota, 19 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa Świąt

To nie miało tak być, ale sprawy się pokomplikowały. Za to Abnegat znalazł ciekawe rozwiązanie we wpisie nt. listu. Jak listy, to listy. Jak Święta to Święta.

Zwyczajem tutejszym jest organizowanie zakładowych party bożonarodzeniowych. Czasem jest to lunch, czasem większa impreza. W mojej firmie wynajmuje się stoliki w nieodległym hotelu i po kolacji - tańce, hulanki, swawole. Kolorektal, ten ze znajomością Skandynawii ostrzegał mnie, że w Danii, na ten nieskomplikowany przykład, najwięcej rozwodów jest spowodowanych właśnie tymi bożonarodzeniowymi party. Trochę mnie poruszył, bo Najmilsza, z racji obracania się w różnych środowiskach, ma w tym roku cztery takie party! Cóż, pomarzyć można, nie?

Zamówiliśmy salę w hotelu mimo jego ostrzeżeń. Jak wiecie w opiece zdrowotnej więcej (znacznie!) jest kobiet niż mężczyzn. Wyszło na to, że na naszym przyjęciu na 36 osób tylko pięciu to my, czyli płeć brzydsza. Zrozumiałe, że kobiałki zaczęły próby wyniuchania jakie inne firmy zabukowały salę w tym samym czasie. No i wyniuchały! Disabled Anglers. Czyli Niepełnosprawni Wędkarze. Kolorektal zaraz sobie przypomniał, że i owszem, miał z nimi przyjemność. Kiedy przyjechał do Kornwalii chciał z synem powędkować. Tu mozna albo w morzu albo w takim zbiorniku w środku miasta, w parku. A tam właśnie wtedy odbywały się zawody. Wyobraźcie sobie połowę brzegu jeziorka obsiedli wędkarze na wózkach inwalidzkich. I nie powędkował, bo nie pozwolono mu przeszkadzać w zawodach. Kobiałkom miny zrzedły, bo jak tu z takimi na parkiecie wywijać. Na miejscu okazało się, ku ich wielkiej radości, że ktoś w nerwach źle przeczytał i byli to golfiści, całkiem sprawni, z klubu Danglers. I wszystko, jak to w Święta, dobrze się skończyło.

Wydawać by się mogło, że organizacja czegoś takiego jest w tym skomercjalizowanym społeczeństwie bardzo prosta. Zadzwonić, odpowiednio wcześnie, zamówić, zebrać kasę od pracowników (bo często trzeba troszkę się dołożyć) i czekać na datę. Otóż nic bardziej błędnego, zwłaszcze w dużych firmach. Poniżej emilowa korespondencja w tym temacie. Z tym tylko, że ja zamieszczam od razu tłumaczenie.

Temat: Firmowe Przyjęcie Bożonarodzeniowe

Od: Patty Lewis, Kierownik Działu Kadr
Do: Wszyscy pracownicy
Data: 12 listopada 2009

Miło mi poinformować wszystkich, że tegoroczne przyjęcie bożonarodzeniowe dla naszej firmy odbędzie się 23 grudnia, w samo południe, w wynajętyej sali w Grill House. Będzie szwedzki stół i dużo drinków. Mały zespół muzyczny zagra kolędy. Może pośpiewamy razem? I nie zdziwcie się kiedy zobaczycie naszego dyrektora w przebraniu Świętego Mikołaja! Lampki na choince zapalimy o 13:00. Wtedy też możecie wymienić się prezentami, ale zasadą niech będzie, że cena prezentu nie przekroczy 10 euro, aby nie nadwyrężyć niczyjej kieszeni.

Spotkanie jest tylko dla pracowników naszej firmy!

Dyrektor przygotował specjalne wystąpienie na tę okazję.

Życzę Wesołych Świąt Bożego Narodzenia Wam i Waszym Rodzinom.

Patty
-----------------------------------

Temat: Firmowe Przyjęcie Świąteczne

Od: Patty Lewis, Kierownik Działu Kadr
Do: Wszyscy pracownicy
Data: 13 listopada 2009

W żaden sposób nie chciałam wczorajszym emailem obrazić naszych pracowników pochodzenia żydowskiego. Wiemy, że Hanukkach jest ważnym świętem, które często wypada w tym samym okresie, choć niestety nie w tym roku. Zatem od dziś nasze spotkanie będziemy nazywać "spotkaniem świątecznym". To samo dotyczy pozostałych pracowników, którzy nie są Chrześcijanami i tymi, którzy ciągle obchodzą Święto Pojednania*). Nie będzie bożonarodzeniowego drzewka i nie będziemy śpiewać kolęd. Będą za to inne rodzaje muzyki, byśmy się mogli dobrze bawić.

Zadowoleni?

Wesołych Świąt.

Patty
------------------------------------

Temat: Firmowe Przyjęcie Świąteczne
Od: Patty Lewis, Kierownik Działu Kadr
Do: Wszyscy pracownicy

Data: 16 listopada 2009

Otrzymałam notkę od członka grupy Anonimowych Alkoholików - zapomniałeś się podpisać. Oczywiście, że mogę spełnić Twoją prośbę i przeznaczyć jeden stolik dla waszej grupy, ale jeśli postawię na nim tabliczkę "Anonimowi Alkoholicy" to przestaniecie być anonimowi, prawda? Jak więc mam to zrobić?

Ma ktoś jakiś pomysł?

Przepraszam, zapomniałam o prezentach - żadnej wymiany prezentów nie będzie, ze względu na protesty Związków Zawodowych, które uznały 10 Euro za zbyt dużą kwotę i kierowników działów, którzy uznali 10 Euro za kwotę śmieszną.

PAMIĘTAJCIE: WYMIANA PREZENTÓW JEST ZABRONIONA.

Patt
---------------------------

Temat: Firmowe Przyjęcie Świąteczne
Od: Patty Lewis, Kierownik Działu Kadr
Do: Wszyscy pracownicy

Data: 18 listopada 2009

Cóż za różnorodność pracowników w naszej firmie! Nie miałam pojęcia, że 20 grudnia rozpoczyna się islamski święty miesiąc Ramadanu, w którym zabronione jest spożywanie jedzenia i napojów w czasie dnia. A to numer! Rozumiem, że przyjęcie firmowe w czasie lunchu kłóci się z wierzeniami naszych muzułmańskich pracowników. Być może załatwię z Grill House, aby wstrzymał się z podawaniem Wam posiłków do zachodu słońca, dnie są przecież takie krótkie o tej porze roku, albo zapakują Wasze dania do foliowych torebek na wynos. To Wam pasuje?

Przy okazji: stolik dla odchudzających się będzie stał jak najdalej od bufetu z deserami, a stolik dla kobiet w ciąży tuż przy toalecie.

Geje mogą siedzieć przy jednym stoliku. Lesbijki nie muszą siedzieć z gejami, każda grupa będzie miała osobny stolik. Oczywiście, na stoliku gejów będzie dekoracja kwiatowa.

Do osoby pytającej o transwestytów - nie, żadnego przebierania się. Grill House nie wyraża na to zgody obawiając się zamieszania w toaletach. Przykro mi.

Będziemy mieć podwyższone stołki dla niskich.

Potrawy nisko-tłuszczowe dla tych na diecie będą dostępne.

Przykro mi, ale nie możemy kontrolować ilości soli użytej do potraw. Szef Grill House zaproponował, żeby ci z wysokim ciśnieniem spróbowali kawałka potrawy, zanim ją zjedzą.

Na stoliku z deserami będą świeże owoce "low sugar" dla cukrzyków, ale restauracja nie robi deserów bezcukrowych.

O czymś zapomniałam?

Patty
----------------------------

Temat: Pieprzone Firmowe Przyjęcie Świąteczne
Od: Patty Lewis, Kierownik Działu Kadr
Do: Wszyscy pieprzeni pracownicy

Data: 20 listopada 2009

A teraz znowu kurewscy wegetarianie! Przyjęcie odbędzie się w Grill House czy wam się to podoba czy nie! Siedźcie sobie jak najdalej od tego "grilla śmierci" i przeżuwajcie w milczeniu zawartość pieprzonego baru sałatkowego i organiczne pomidorki. Czy wiecie, że pomidory też mają uczucia? I cierpią kiedy je kroicie w plasterki? Słyszałam jak krzyczą. I teraz też słyszę ich krzyki!

A cała reszta, popaprańcy, może mnie pocałować w dupę! Mam nadzieję, że będziecie mieli spieprzone święta!

Pijcie, jedźćie i zgińcie,

Zołza z Piekła
-----------------------------------

Temat: Firmowe Przyjęcie Świąteczne i Patty Lewis
Od: Joan Bishop, p.o. Kierownik Działu Kadr
Do: Wszyscy pracownicy

Data: 22 listopada 2009

Myślę, że wyrażam uczucia nas wszystkich życząc Patty szybkiego powrotu do zdrowia. Będę jej wysyłać wszystki kartki, które od Was dostanę.

Dyrekcja zadecydowała, że w tym roku odwołuje firmowe przyjęcie świąteczne. Za to w 23 grudnia kończymy pracę w południe z zachowaniem pełnego wynagrodzenia.

Wesołych Świąt

Joan

__________________
*) święto obchodzone w RPA 16 grudnia.

środa, 16 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa zwyczajów świątecznych

Święta Bożego Narodzenia już bardzo niedługo, pozwólcie zatem, że ulegnę ogólnemu w Ukeju świątecznemu nastrojowi i zacznę już dziś.

Tygrysek mój dostała od kogoś program kulinarny Nigelli Lawson, co go w TV obejrzeć było można. Tę część akurat, w której przepisy są na święta Bożego Narodzenia. I zażyczyła sobie przywiezienia z Ukeja niedostępnych w Polsce składników cudownego deseru. Znając rodzimych tłumaczy, zwłaszcza telewizyjnych ("ty też terefere") podejrzewałem, że rozszyfrowanie "co jest co" zajmie mi więcej czasu, niż poszukanie oryginałów przepisów. Począłem szukać w necie, bo co nie istnieje w Google tego nie ma. Zasiadłem do kompa Najmilszej, bo już nie pamiętam co, a ona ma taki śmieszny pasek u góry przeglądarki, któren proponuje tłumaczenie googliste tego, co mamy na ekranie. No fakstycznie: śmieszy, tumani, przestrasza.

Poniżej "Zwyczaje świąteczne w różnistych narodach Europy". Wg Googla, żeby nie było niescisłości.

Węgry

Następnego dnia dzieci atak jadalne części drzew. Uroczysta żywności przysługuje na dzień drugi i trzeci też.

Łotwa

Specjalne łotewski Dzień Boże Narodzenie jest ugotowany posiłek brązowy groch z boczkiem (wieprzowina), sos, mały pies, kapusta i kiełbasa.

Rumunia

Ludzie z Siedmiogrodu służyć gołabków w Wigilię Bożego Narodzenia, a następnego dnia na obiad. Prawdopodobnie przyczyną tego zwyczaju jest, że gołąbków jest najlepszy na drugi i trzeci dzień po jego obróbce cieplnej.

Holandia

Nie jest prawda, że święty Mikołaj na całym świecie rozprzestrzeniania czerwonej sukience z białym niedźwiedzie. Santa Claus w wielu krajach nadal niebieski, zielony lub złoty (lub innego koloru) sukienka.

Hiszpania

Calle Porta de l'Angel, w okresie Bożego Narodzenia, Barcelona, Hiszpania W większości Hiszpania, Boże Narodzenie Wakacje trwają od 24 grudnia by 6 stycznia i dalej "Navidad". Większość domów i kościołów Widok Szopka. W Katalonii regionie Tio de Nadal Jest to część uroczystości.

Duży rodzinny obiad obchodzony jest Wigilia (Nochebuena) i może trwać do 6 o 'clock in the morning. Choć nadal istnieje tradycyjny Misa del Gallo o północy, kilka Hiszpanie nadal stosować się do starego zwyczaju uczestniczy.

Dzieci zwykle otrzymują jedną lub dwie prezentuje na Boże Narodzenie, Wniesionej przez "Papa Noel (Ojciec Noel), który jest nietradycyjnych naśladowanie amerykańskiego Santa Claus. Na 31 grudnia (Nochevieja,) istnieje także duże świętem rodzinnym. Na 5 stycznia, Ogromna parada (La Cabalgata lub Kawalkada) Z zadowoleniem przyjmuje Trzech Króli do miasta. Dzieci umieścić swoje buty w oknie na 5 stycznia w nadziei, że Trzech Mędrców dostarczymy je prezentuje.

Szwecja

Boże Narodzenie to, jak wszędzie, święto z żywnością. Prawie wszystkie szwedzkie rodziny świętują 24 grudnia w tabeli Bożego Narodzenia, zwanego Christmas smörgasbord (julbord), Wyświetlanie kilku przedmiotów Christmas żywności. Prawie wszystkie julbord ma szynki Christmas (julskinka) Wraz z innymi potrawy świąteczne, takie jak małe pulpety, Marynowany śledź, żeberek Małe hot dogi lutfisk, Kiełbasa wieprzowa, łosoś, Janssons frestelse (potatocasserole z anchois), a pudding ryżowy. Julbord Boże Narodzenie jest podawane z julmust i napojów takich jak grzane wino, Boże Narodzenie piwo lub zatrzaski. Scandinavian specjalnością jest Glögg (grzane wino z przyprawami i migdałami i rodzynkami), które serwowane jest gorący w małych filiżanek. Różne dania julbord może się zmieniać Szwecja Z południa na północ. Firmy tradycyjnie zapraszają swoich pracowników do julbord obiad lub lunch tygodnie przed Bożym Narodzeniem, a także osób prywatnych wyjść do restauracji, które są zwyczajowo oferuje julbord w grudniu, jak również.

Norwegia

Główny posiłek Bożego Narodzenia serwowane jest w godzinach wieczornych. Często dania główne obejmują wieprzowina żebra,Pinnekjott"(Kawałki jagnięcina żebro na parze brzoza oddziałów), a w niektórych zachodnich obszarów spalonych owczej głowy. Wiele osób też jeść "Lutefisk"Lub świeży, gotowany dorsza. Kasza ryż jest popularne (ale najczęściej podawane dni po, a nie główne obiad Bożego Narodzenia), migdałowy są często ukryte w kaszy, a osoba, która stwierdzi, że wygrywa leczenia lub drobny upominek. Dla wielu Norwegów, zwłaszcza rodzin, telewizji stanowi ważną część wcześniejszych godzin Wigilię. Wielu Norwegów nie poczuć ducha Bożego Narodzenia, dopóki nie patrzył Czeski-Niemiecki bajki Trzy Nuts dla Kopciuszka (Norweski tytuł: Notter Tre til Askepott) I Disney Kawalkada Bożego Narodzenia.

Polska

Boże Narodzenie w Polska jest głównym doroczne obchody, podobnie jak w większości świata zachodniego.

Wigilia Noc magii Polska. Zwierzęta są rzekł do ludzi i mówić ludziom mówi się, patrzą w przyszłość. Ludzie z Polska uważają, że jeśli dziewczyny zmielić mak na Wigilię będą mieli szybkie małżeństwo. Na kobiety Dec.24 są postrzegane czyszczenia ich domów, co kilka godzin, jak złe duchy nawiedzają brudne rzeczy.

W wigilię Bożego Narodzenia nie jest świętem Wigilia. Jest to także czas na łączenie rodzin w Polska. Rodziny jedzą Oplatek, ciasta, opłatek. Po wszystkim odwraca się choinka. Wtedy ludzie będą otrzymywać ładnie postawioną obecnie pod choinkę od gospodarza. Niewiele osób jednak zachować tę tradycję. Dzieci otrzymują prezenty w Wigilię.

Boże Narodzenie nazywa się "Gwiazdka" w Polska. Uważa się, gdy kobiety jest najpierw wejść do domu to pech. A jeśli mężczyzna jest po raz pierwszy wprowadzone to jest szczęście.

*  *  *
Kolorektal, który trzy lata spędził a Danii, ale zna dobrze całą Skandynawię popluł się ze śmiechu.

Wiem, że czyta mnie towarzystwo rozrzucone po świecie. Ja proszę zatem o wyjaśnienia w następujących sprawach:

Po pierwsze nie wiem, czy na Węgrzech dzieci atakują jadalne części drzew czy na odwrót.

Po drugie co mały pies robi w kapuście? Od razu zaznaczam, że odpowiedzi fizjologiczne sam wymyśliłem, ale czy to prawda?

Po trzecie, co robi biały niedźwiedź z Santa Claus?

Po czwarte: jak stosować zatrzaski w piwie? Na butelce czy dopiero na kuflu?

Po piąte: po co odwraca się choinka?

Natomiast pomysłem do podpowiedzenia NFZ-owi jest ten numer z migdałem w kaszy - kto go znajdzie wygrywa leczenia, lub drobny upominek (proponuję paczkę Aspiryny). Reszta won!

Wpadnijcie jeszcze.

wtorek, 15 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa ostatniego pacjenta

Zaraz po wybudowaniu naszego szpitala przyjęliśmy do siebie oddziały zabiegowe z sąsiedniego miasta. Tak, na sześć miesięcy, żeby mogli zrobić u siebie remont. Byli u nas sześć lat. A ten był ostatnim pacjentem z ich rejonu przyjętym przez nasz OAiIT.

Zapowiadała się spokojna, czerwcowa noc. Na dyżurze co prawda, ale nadal czerwcowa. Cały dzień upał był niemiłosierny. Wszystkie okna pootwierane, personel poodkrywany (w granicach przyzwoitości, niestety, bo zespół miałem mniamuśny), półleżący w fotelach, liczył na jakieś dobrotliwe podmuchy powietrza.

Nagle świst. Nagle gwizd. Nie, to u poety. U nas zwykły, natarczywy dzwonek telefonu. Izba Przyjęć woła do urazu głowy w wypadku komunikacyjnym. Zbieramy się, dopinamy, co tam kto miał z gorąca rozpięte, zbieramy podstawowy sprzęt i wleczemy się w stojącym powietrzu na dół.

Na dole czekamy chwilę, bo karetka jedzie z sąsiedniego powiatu. W końcu wpadają zieloni chłopcy z wózkiem. Na wózku prawie nieprzytomy, to znaczy niby coś bełkocze, coś tam się rusza, ale jest tak pijany, że nie wiadomo co zrobił uraz, a co alkohol. Żadnych danych, zebrali go z drogi. Ustalenie skali GCS, jakieś 5-6, więc leki (wkłócie już jest, Małgosia jest gwiazdą w tej materii, nie trzeba jej nic mówić), rura w dziób, wentylacja i jedziemy na badania. CT na drugim piętrze, stamtąd telefon na górę, że przyjęcie i przygotujcie wszystko.

Czekając na orzeczenie radiologa rozpytuję o wypadek. Ano było tak: od strony miasta powiatowego B. do wioski C. jechał chłop wozem konnym. Powolutku, wszak gorąc mimo późnej pory. Za nim jechał szczyt osiągnięć motoryzacji polskiej, czyli Polonez. Na jakiejś prostej kierowca Poloneza zebrał się, aby wyprzedzać. Kiedy był na wysokości wozu koniowi coś się skołowało we łbie, albo chciał zobaczyć jakie to cudo go wyprzedza, dość, że szarpnął niespodziewanie i chłopina zwalił się na bok, wprost na maskę samochodu. Odbiło go z deka i głową przycedził w asfalt. Wszystko to na niewielkich prędkościach. I tu biedaczysko miał szczęście (choć inni go nie mieli), bo za Polonezem pomykała szparko Nyska, karetka z miasta B., która akurat wiozła doktora celem ratowania ludzkiego życia na południowych rubieżach powiatu. Zielone ludziki z karetki natychmiast udzieliły wszechstronnej pomocy upadłemu woźnicy i przywiozły go do nas. Kierowca Poloneza został sam na sam z koniem czekając na władzę. Tyle wiadomo. Dokumenty jeśli jakowe ofiara posiadała, to były na wozie, czasu nie było przeszukiwać, doktór.

W CT nic do zabiegu. Jedziemy na górę, zaczynamy spokojne już i metodyczne badania, terapię, dość rutynową w takich przypadkach. Przyjeżdżają Smerfy po krew. Rytualne przemycie skóry Rivanolem, pobranie, protokół na nazwisko N.N., podpisy nasz i policji, przylepki, zalepki, pieczątki. Pojechali. O wypadku nic nie wiedzą, oni z komendy, kazali przyjechać po krew, to przyjechali.

Gość doszedł do siebie następnego dnia rano. Przyznał, że pił, ale tylko wino i to jeden kieliszek. Znalazła się żona, rozpoznała małżonka, ucieszyła się, że żyw, było miło. Leżał u nas z tydzień, potem bogdaj następne trzy na rehabilitacji. Potem wrócił do siebie, czyli do rejonowego szpitala, a wreszcie do domu. Poza tym, że był ostatnim pacjentem z B. nie wyróżniał się niczym.

Do czasu.

Mniej więcej rok po tych zdarzeniach dostałem wezwanie do Sądu Rejonowego w B. Człowiek się co i rusz po takich włóczył, bo Wysokie Instalacje chciały wiedzieć z pierwszej ręki. Zadzwoniłem najpierw do sądu. Pani sądowa powiedziała, że nic nie powie, bo to tajemnica. Szanuję tajemnice, nie ma sprawy. Drugi telefon był do prokuratury, czy przypadkiem nie wiedzą. Wiedzieli i byli skłonni powiedzieć. To o tego woźnicę sprzed roku. Przejrzałem notatki, popytałem, czy kto coś pamięta, wydłubałem wyniki CT i konsultacji neurologicznych. Oki, przygotowany do zajęć pojechałem do B.

Czekać mi przyszło w korytarzu, który na szczęście pamięta austryjackie czasy, więc upał został na zewnątrz. Wreszcie wołają. Wchodzę. Wysoka Instalacja patrzy jakoś mało życzliwie. Hemoroidy? Trzydzieści procent je ma. Sprawa nudna? Pewnie jak większość o prowadzenie po pijaku. Zwykła wstępne pytania, czy ja to ja i w ogóle ja to kto. Powiedziałem. Nawet się nie pomyliłem. Wysoka Instalacja pyta mnie czy pamiętam tego pana i pokazuje mi jakiegoś gościa w garniturku o wyrazie skończonego idyoty spokojnie dłubiącego w nosie. Mówię, że nie. Instalacja przyjęła to ze zrozumieniem, kazała zapisać, com powiedział, poczem z cierpliwością nauczyciela, który ma tępego ucznia wyjaśniła mi, kto zacz. Ów był tym właśnie woźnicą sprzed roku.
- Teraz pamięta i poznaje?
Zgodnie z prawdą mówię, że pamiętam, ale poznawać to nie bardzo, bo tamten był poobijany i w bandażach, a ten rumiany i czerstwy. Poza tym to rok temu było. Chudszy jakby się zdaje. Wysoka Instalacja znowu ze zrozumieniem pokiwała głową i sięgnęła po papiery leżące na stole.
Podsuwa mi jeden i pyta, czy to poznaję. A to mój wpis, że pijany po urazie głowy i całe, szczegółowe badanie, co to miał uszkodzone, plus założenia terapeutyczne, co to mu planuję zrobić.
- Poznaję, mówię, samem to pisał.
- A to poznaje? - i nowy papier mi podsuwa.
Był to wynik badania krwi na poziom alkoholu z wynikiem 0.0.
- Nie poznaję, pierwsze widzę. To przecież policja chciała wynik, nie my.
- No, bo powiedział, że pijany, a tu, proszę, 0.0. To jak tak, kiedy nie?
- Ja tam z kartką nie dyskutuję. Jak ktoś zbadał, że w nadesłanej próbce jest zero, to jego pytajcie, nie mnie.
Wysoka Instalacja pokiwała głową w zadumie. Nowy papier dobywa z pliku i pod nos mi podsuwa.
- A to pamięta?
A to protokół pobrania krwi na alkohol jest, z moim podpisem i pieczątką. I tu już tak łatwo nie było.
- Bo dół kartki - mówię - poznaję i owszem, ale góra jakoś na przerobioną mi wygląda.
- Aj, aj, - zainteresowała się wysoka instalacja. - Jakże to tak?
- Ano, - mówię - Tu nazwisko tego pijanego jest, Jan Nowak*). Pobrania dokonaliśmy o 23:15, są podpisy nasze i policji. A nazwisko poznaliśmy dopiero, jak żona przyjechała, rozpoznała i dowiozła dokumenty. A to było nazajutrz, po 9:00. Wszystkie badania z nocy są na N.N. Stąd nijak tego nazwiska w zaklejonym szczelnie opakowaniu z krwią na alkohol być nie mogło. Poza tym, mówię, jak z dokumentów wynika, to temu panu Janusz*), a nie Jan. Jan to jego brat, w policji robi, w B.

Jak ktoś w nerwach próbuje czyjś protokół "poprawić", to może i imię pomylić. Jak stale mówi Jan Nowak, Jan Nowak, to zamiast Janusz mógł odruchowo Jan wpisać, nie?

Wysoka Instalacja powiodła surowem spojrzeniem po mnie, po stronach zwaśnionych i coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jej obliczu. Zwróciła ku mnie zachęcające spojrzenie mówiące "kontynuuj, wasze, ciekawie mówisz".

Mnie tam do gadania zachęcać nie trzeba, tyle, że już niewiele było do dodania. Ot, drobiazg.

- Ja - mówię - szkoły w Mieście kończyłem i studia takoż i wiem, że alkohol piszemy przez samo "h", a nie jak tu, przez "ch".

Uśmiech Wysokiej Instalacji szerszy się zrobił. Nudna sprawa stawała się weselsza, a przynajmniej ciekawsza. Oddał mnie w ręce adwokatów stron. Z ich pytań wyłoniła się cała historia. Ów woźnica oczywiście był człowiekiem, który alkoholem brzydził się bardziej niż Amishe i nigdy tego wytworu diabła w ustach nie miał. A ten, który prowadził Poloneza, miał pecha nazywać się tak samo, jak jedna z naszych doktórek. Brat-policjant wymyślił więc, że koledzy poprawią mój protokół, ktoś pobierze inną krew i po sprawie. W razie jakiś nieścisłości zwali na nas, że to ze względu na naszą doktórkę my w szpitalu dokonaliśmy machlojek. Chodziło o, wyobraźcie sobie, niezłe odszkodowanie i rentę od kierowcy Poloneza, bo pijany braciszek faktycznie za wioskowego idyotę się został i (co powiedział adwokat jego strony) nawet załatwiał się jak kura na środku podwórza. Uszkodzenie płatów czołowych to poważna sprawa. Do życia potrzebne nie są, do myślenia tak.

Wysoka Instalacja zwolniła mnie z obowiązku siedzenia na sali po zakończeniu przesłuchania. Możliwe, że w uznaniu zasług w uczynieniu sprawy ciekawszą. Możliwe, że uwierzył, że mam sporo obowiązków w szpitalu.

Nie wiem, jak się sprawa zakończyła. Szczerze mówiąc, nie za bardzo mnie to obchodziło. W ten Świąteczny czas niech się Wam spodoba.

Wpadnijcie jeszcze.

________________
*) nazwiska zmienione, oczywiście

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa napisów

Znalazłem jeszcze jeden szczegół, którym różnią się od siebie kultury znad Wisły i Tamizy. To wrażliwość na słowo pisane na różnych publicznych płaszczyznach pionowych. U nas pełno agresywnych WSTĘP WZBRONIONY, czasem POD KARĄ ADMINISTRACYJNĄ. Tu prawie tego nie uświadczysz. Przecież wystarczy napisać PRIVATE i wszyscy wiedzą, żeby tam nie wchodzić. No, bo jakże komuś w jego private tak bez zaproszenia?

W moim szpitaliku są trzy strefy. Pierwsza, dostępna przez automatycznie otwierające się drzwi, dla wszystkich. Dla pacjentów z ulicy i wchodzącego i wychodzącego personelu.

Druga, taka, do której mogą wejść tylko pracownicy, zabezpieczona jest elektronicznymi zamkami na magnesik. Czarne pudełeczko koło drzwi i jak się magnesik ma i przytknie, to piska i otwiera. A te zamki wyglądają tak:



Wreszcie jest trzecia, zabezpieczona szyfrowymi zamkami, prowadząca do pomieszczeń bloku operacyjnego i szatni. Tam mogą wejść tylko wysoko wtajemniczeni. A te zamki wyglądają tak:



Ale najlepsze jest, że pomiędzy strefą pierwszą i trzecią są drzwi bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Poza, oczywiście, napisem, że tu tylko staff, czyli personel, może wchodzić. A te drzwi wyglądają tak:



I wiecie, że to działa? Przez półtora roku mojej pracy tutaj nie znalazł się ani jeden niepowołany, który by tam wlazł, bo się zgubił, bo nie wiedział, bo szukał toalety albo wujka Staska, albo po prostu chciał zobaczyć co też tam takiego jest.

Czy one tu, pozbawione naturalnej, słowiańskiej ciekawości, dadzą radę przeżyć? Obawiam się...

niedziela, 13 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa sobotniego dyżuru

Dyżur zapowiadał się spokojnie. Jak zawsze w połowie grudnia czekały na nas wyjazdy do gorączek u dzieci, bólów gardła u dorosłych i - pomimo Adwentu - napadów kolki żółciowej. Czyli normalka. Życie na podstacji toczyło się leniwie. Kierowcy z sanitariuszami cięli w karty w remi-brydża (20 groszy za kartę), doktory smętnie gapili się w TV czekając na wieczorny film, pielęgniarka z ambulatorium robiła porządki wśród leków. Co jakiś czas dyspozytor wzywał zespół do wyjazdu, grę przeorganizowywano tak, aby nikt nie był stratny i znowu zapadał cichy, nudny spokój. W przerwach pomiędzy telefonami dyspozytor próbował czytać jakąś mądrą książkę, co można było poznać po tym, że była gruba i nie miała obrazków.

Gdzieś około północy ruch zamarł zupełnie. Za oknami podstacji wiatr przepędzał płatki sniegu. Czasem przejechał jakiś samochód. Karty wróciły do szuflady, każdy szukał jakiegoś miejsca, żeby przytulić głowę i przespać się chwilę. Na placu przed stacją latarnie jednostajnym żółtym światłem próbowały bez powodzenia pokonać ciemność nocy. Koło pierwszej nagle zadzwonił telefon. Ale nie ten zwykły, alarmowy. Ten, który dzwonił, to była bezpośrednia linia do Centrali.
- Co mogę dla was zrobić? - zapytał sennym głosem zbudzony z drzemki dyspozytor.
- Macie jakieś zgłoszenia? - pytanie, jak pytanie z Centrali, cudaczne.
- Nie. Wszyscy w stacji. Bo co?
- Bo u nas też spkój. Dziwne, nie?
Dyspozytor po raz kolejny zdziwił się głupocie Centrali. Masz spokojną noc, to się ciesz. Ludzie nie dzwonią, znaczy zdrowe są. To źle?
- A telefon wam działa?
Jak nikt nie dzwoni, to skąd mam wiedzieć, palancie? chciał odpowiedzieć dyspozytor, ale za późno było i za sennie, żeby się z kimś tam z Centrali kłócić. Podniósł słuchawkę. Cisza. Poczekał chwilę. Nadal cisza.
- No... nie.
Zaczął podejrzewać jakiś podstęp. Czego ta Centrala chce? Sprawdzają nas?
- Nasze też nie działają. Jak będziecie mieli jakiś wyjazd, to sprawdźcie jakąś budkę, co?
- Dobra, sprawdzimy. - W tej odpowiedzi nie było za grosz przekonania, że sprawdzimy.

Za oknem przejechały dwie ciemne, blaszane budy. Za nimi niebieski radiowóz. Nic dziwnego. Po przeciwnej stronie placu, przy którym zlokalizowana była podstacja, był wylot ulicy Młodopolskiego Artysty, a na niej komenda milicji. Stale jeździli.

Nie sprawdzili żadnej budki. Do rana nie było wyjazdów. Kiedy w niedzielny ranek zbieraliśmy się do domów było raczej radośnie. Przespać całą noc w wielkim mieście, na dyżurze. To było niespotykane. Tylko jeden z kierowców narzekał, że telewizor się zepsuł, bo tylko śnieży.

Wracałem Maluchem do domu. Na ulicach cisza, ani jednego tramwaju czy autobusu. Ale co tam, niedziela przecież, siódma rano. Jakiś facet zamachał na mnie na pustym przystanku. W tych latach podwożenie "na łebka" było popularne. Widzę, facet zmarznięty, stoi z walizą i macha. Stanąłem.
- Panie, pan może na Osiedle?
Trochę mi nie po drodze, ale co tam, Święta blisko, bądźmy ludźmi.
- Siadaj pan.
Wcisnął się z trudem, walizę trzyma na kolanach.
- Daj ją pan do tyłu, będzie więcej miejsca.
- Nie, dam radę tak.
Jak sobie chcesz. Jedziemy. Miasto puste, ciche. Przy hotelu, w zatoczce, stał radiowóz, przy nim dwóch niebieskich. Rzut oka na licznik, oki, nie za szybko. Popatrzyli i nic. Tylko facet jakoś mi się tak skurczył na fotelu, że pomyślałem, że może mu gorzej. Jedziemy.

Po dojechaniu do Osiedla prowadził mnie uliczkami, aż na sam koniec i dalej, w pola. Pokazał samotną chałupę w oddali i mówi, że to tam. Jakieś sto metrów od chałupy asfalt się skończył, stanąłem i mówię, że dalej nie jadę, bo się zakopię. Pomyślał chwilę, podziękował. Otworzył tę walizę, a próbował to zrobić tak, żebym nie widział co ma w środku. Spróbujcie to zrobić w Maluchu! W środku miał kilkanaście? -dziesiąt? paczek banknotów po sto złotych, plastikowy woreczek z jakimiś pieczątkami czy stemplami i ze trzy paczki ulotek z charakterystyczną czcionką w tytule. Dał mi jeden z banknotów, wysiadł i poszedł przez śnieg ku chałupie. Z trudem zawróciłem na wąskiej drodze, patrząc, żeby nie zjechać z w miarę twardego podłoża i pojechałem do domu. Widzisz, myślałem, jak to dobre uczynki się opłacają? Stówa. Na ulicy byś nie znalazł.

W domu cała rodzina siedziała przy telewizorze, a gościu w mundurze i ciemnych okularach mówił to co mówił.

Parę dni potem na Starym Mieście, na ulicy Św. Krzyża, stanąłem w kolejce po Humanę bananową dla mojego Tygryska. Prawdziwy to był rarytas, ale najważniejsze to, że bez pieczątki w książeczce zdrowia dziecka do nabycia. Byłem jedynym mężczyzną w kolejce złożonej w połowie z matek, a w połowie z handlarek, które później tę Humanę sprzedawały na targu. Sprzedawczyni prawie jak automat wyciągała z wielkiego wora zgrzewki dziesięciu opakowań i podawała kupującym. Druga kasowała należność. Szło szybko i sprawnie. Już, już byłem przy ladzie, kiedy z tyłu zaczęły się krzyki: niech po pięć daje, po pięć! Noż, qurna stasek! Nie mogłeś poczekać chwilę, chytrusie?! Wyrwało mi się, że cholera, człowiek tyle czasu stoi i tylko po pięć, i że mój Tygrysek zje te pięć w trymiga. Przyszła moja kolej, sprzedawczyni zabrała się do rozrywania zgrzewki, kiedy stojąca za mną starsza pani mówi:
- Pani nie rozrywa. My weźmiemy całe.
- Jakie całe?! Po pięć!
- Ale my tu we dwoje stoimy, łatwiej całe nieść niż rozerwane, nie?!
Spojrzałem na panią. Uśmiechnęła się.
- Ja tylko po chleb. A małej niech smakuje.

Zapłaciłem sto dziesięć złotych, tą stówką, którą zarobiłem w niedzielę rano. Wyszedłem dziękując pani i życząc jej i bliskim wesołych świąt, pod ostrzałem spojrzeń kolejkowiczów, którzy widząc całą zgrzewkę pod moją pachą burzyli się i szemrali "po pięć mieli dawać? dają po dziesięć?"

Takie mam wspomnienia z początków stanu wojennego w Polsce. Rzeczy małe zmieszane z wielkimi. A i tak dominująca będzie radosna buźka Tygryska wsuwającego bananową Humanę. Dostawała tylko jedną porcję dziennie, więc starczyło do połowy stycznia. Czasem warto być jedynym mężczyzną w kolejce...

Wpadnijcie jeszcze.

sobota, 12 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawy beżowych ciąg dalszy

Wrócę na moment do beżowych, bo to jest ciekawy temat.

Kiedyś słyszałem taki dowcip-zagadkę: jaka jest różnica pomiędzy turystą a rasistą? Prawidłowa odpowiedź: dwa tygodnie. Ha, ha, jaki dowcip. Do czasu, aż przyszło mi z nimi pracować.

Sytuacja z dyżuru: druga w nocy, telefon, charakterystyczny akcent pewnego subkontynentu.
- Szamanie, czy mógłbyś przyjść szybciutko na oddział chorób jak najbardziej wewnętrznych, bo chora cierpi.
Pędzę. Znaczy to, że wciągam na siebie coś ciepłego, potem coś oddeszczowego i przez zamieć i marznącą mżawkę pędzę do szpitala. Tam czeka na mnie dwójka ciemniejszych niż normalnie i z bólem w ciemnych oczętach o kształcie migdałów, zaczyna na wyprzódki tłumaczyć mi, że muszę, że życie ludzkie, że natychmiast.
- Dobra, przerywam im - co natychmiast?
- No, natychmiast trzeba zrobić punkcję lędźwiową.
- Czemu nie może poczekać do rana? Teraz przyjęta?
- Nie.
- Teraz.

Dwie sprzeczne odpowiedzi to czasem całkiem dobra odpowiedź.
Pacjentka leży już w zabiegowym, ciasnym jak kajuta w łodzi podwodnej. Ruszyć się trudno. Pytam, jak się czuje, co u niej słychać, "mama czy zdrowa? ciotunia? domowi?". Miła kobiecina, trochę przerażona zabiegiem, ale kontakt nawiązany, nie jest źle. Beżowa młodzież wyszła, bo jej ciasno, a ja dalej nawijam do pacjentki i nursy, co przyszła, bo chociaż chora ma ze sto lat, to przecież sam na sam z obcym mężczyzną pozostawać jej nie wolno. W dodatku z gołymi plecami.

Na marginesie dodam, że sztuki, jakie wyczyniają nursy tutejsze, żeby chorego nie odsłonić są przekapitalne i warte specjalnej opowieści. Szkoda, że zdjęć nie robiłem, było by na co popatrzeć.

I pacjentka zeznała dobrowolnie, choć z igłą w plecach, że na punkcję czekała od przedpołudnia, kiedy to konsultant zlecił i poszedł, a beżowe towarzystwo miało zrobić. Z tym, że im się generalnie nie chciało, więc ranny zwalił na popołudniowego, a popołudniowy zostawił nocnym. Nocni, jako że rano dopadnie ich konsultant i zapyta o wynik punkcji, wpadli w panikę (najpierw) i na dobry pomysł (potem), żeby nałgać anestezjologowi, że natychmiast i w ogóle. A ja, że pracowałem dopiero dwa miesiące, dałem się wyrobić jak g...o w betoniarce.

Inny dyżur, inny szpital, inni beżowi. W środku dnia telefon, czy mógłbym założyć wkłucie u pacjenta na Oddziale Chorób Makabrycznych, bo trzeba go nawadniać intensywnie, a wkłucia nie ma. Żeby na dłużej starczyło miało to być tzw. median line, czyli taki dłuższy cewniczek, ale zakładany obwodowo, w okolicy łokcia. Poszłem*). Obluknąłem pacjenta, zacząłem gromadzić sprzęt. Gaziki, rękawiczki, obłożenia, opaskę itepe. Wtem pipcy mi blip. Dzwonię na blok operacyjny - przyjdź szybko, mamy problem z oddechem u pacjenta, nie marudź. Pobiegłem, służba nie drużba, rzuciwszy "tylko mi tu niczego nie ruszać". Z piętnaście minut mi zeszło, ale skończyło się dobrze. Pacjent oddychał wydolnie, różowiał postępowo, można go było nursom zostawić. Wracam na te Choroby Makabryczne, zbieram przygotowany sprzęt i zderzam się z ichnim konsultantem, bielutkim jak na Irlandczyka przystało.
- Ha, Szaman, co tu robisz?
- Ano, idę założyć median line. Twoi młodzi mówili, że prosiłeś.
- Oni prosili? Ja IM kazałem założyć, a oni ciebie...?
Tu sczerwieniał, nadął się, wyrwał mi tackę ze sprzętem i popędził ku owym młodym beżowym, a mnie dobiegły tylko wrzaski z melodyjnym irlandzkim akcentem, oraz słowa, których w dobrym słowniku nie znajdziecie.

Od tego czasu kiedy wzywali mnie beżowi zawsze rozmowę zaczynałem od: "a czy twój konsultant już przyjechał czy jeszcze jest w drodze?"

Filozofia tych ludzików jest prosta: ja robię cię w konia, jak się nie dasz, toś gość, a jak się dasz, toś gupek i twoja wina. Jeśli więc uda ci się złapać beżowego na wrabianiu cię w betoniarkę, to nie masz co liczyć na jakieś "przepraszam", co to, to nie. Ot, udało ci się tym razem, ale nie licz, że przestanę próbować.

______________________
*) bo było blisko

piątek, 11 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa Barbie

Rozmawia dwóch znajomych:
- Pamiętasz, jak byliście u nas na imieninach, to zginęło 1000 złotych, co leżały na telewizorze.
- Ależ stary, niemożliwe, przecież wiesz, że to nie my...nigdy...
- Wiem, one się już znalazły. Ale niesmak pozostał.


Dziś miał być spokój. Od piątku z niejakim niedowierzaniem przyglądałem się rozpisowi zabiegów na ten tydzień. Niedowierzanie wynikało z faktu, iż w środku tygodnia, a dokładnie we wtorek i środę, nie miałem nic na liście.

Ginekolega pojechał do Lądynu, bardzo dumny i blady, bo zaproszono go do panelu komisji egzaminującej kandydatów do Królewskiego Towarzystwa Położonych i Ginekolegów. Nie jestem pewien, czy powiedział o tym sprzątaczkom, które przychodzą po ukończeniu przez nas pracy, ale pozostali wiedzieli o tym z całą pewnością. I to po wiele razy. "Ach, w przyszłym tygodniu mnie nie będzie, jadę do Lądynu. Nic takiego, wiesz, tylko będę w komisji Towarzystwa. No, tak, z całej Anglii te kandydaty będą, wiesz..." Za którymś razem miałem mu już powiedzieć, że nie ma takiego miasta Lądyn, ale by nie załapał. Dość, że pojechał. Widać, kulejorze też nie wiedzieli.

Kolorektala natomiast poniosło do Walii, coby się naumiał jak naprawiać przepukliny przez dziurkę od klucza, czyli tymi patykami. Jakowaś metoda ganz-nówka, że ino pod skórę się te patyki wsadza.

Żeby oni mogli pojechać, ale strat nijakich żeby ośrodek nie poniósł, ich listy poniedziałkowe dostał jednorazowo zębociąg. Całe rano czadziłem mu i okadzałem do rwania, piłowania, rozcinania, borowania i szycia. Skończyliśmy przed lunchem, zgodnie z planem. Pisałem już, ale miłe rzeczy powtórzyć warto, że chłopina jest wporzo, jak mówi to mówi, a jak robi to robi. Zwinąłem cały majdan, zakręciłem wszystkie kurki, zaczopiłem wszystkie rurki, wychodzę. We drzwiach spotyka mnie moja ODP i pyta jakie kroplówki przygotować na po-lunchu i kiedy chcę zacząć. Patrzę na nią jak na zjawisko i pytam niby co zacząć? No, popołudniową sesję. Mamy jeszcze sześć paszcz do ubezzębnienia. Noż, Jezoosku tłuściutki! Idę do komputera, włączam swój grafik, a tam pusto. Pokazuję kobiecie, że ja nic nie wiem o niczym, mówię, że jak się wpatrzy, to wyczyta z tych pustych miejsc, że tera się Szaman raczy herbatką, a nie czadzi kogoś komuś. Na co przebiegła kobieta pokazuje mi inną listę, już bez mojego nazwiska i tam jak wół stoi, że jednak są pacyjęty czekające na czadzenie. A żeby cię chudy Mojżesz! Lunch przebiegł szybciej niż to miałem zaplanowane. Rozłożyłem od nowa całą aparaturę duszącą i do roboty. Znowu poszło gładko.
Ale niesmak pozostał.

Jak miał dwie listy w poniedziałek, to pewnie, myślę, we środę mu zabrali. I faktycznie, nic na liście. Hura.

Rano piję z Najmilszą kawusię śniadaniową i omawiamy plan na dzień, a tu dzwoni komóreczka.
- Cóż jest? - pytam.
- Jesteś już w drodze? Bo my tu na ciebie czekamy.
Już miałem jak Shrek odpowiedzieć "no to sobie poczekacie", ale myślę, cóż ta, co dzwoni winna. Wyraziłem zdziwienie, że czekają, przyznałem, że mi miło, że czekają, ale niby z jakiej racji czekają?
- Bo masz listę. Siedem dusz.
Dopiłem kawę, wsiadłem w moją torpedę i pojechałem. Faktycznie, siedem dusz czeka. To znaczy detalicznie czeka sześć, bo zębociąg z nudów namówił pierwszą, że on to tak rach-ciach w miejscóweczce, że ani się nie zorientuje. Szefowa bloku coś zaczęła mówić, że się spóźniłem, ale tylko jej pokazałem pustą listę pod moim nazwiskiem i rzuciłem, co by zrobiła, gdybym ten telefon odebrał jadąc pociągiem do Plymouth na świąteczne zakupy. Zamyśliła się i obiecała, że coś z tym zrobi. Lista poszła szybko, zębociąg wielce był uradowany, że jednak mnie miał do pomocy, bo faktycznie takie dwa przypadki trafił, że świąt wesołych.
Ale niesmak pozostał.

Polazłem po wszystkim do panienki odpowiedzialnej za układanie list i przypisywanie ich doktorom. Próbowałem jakoś ją przekonać, że źle zrobiła, ale czółko myślą żadną niezmącone, oczka puste jak u zombie, "to mogłeś popatrzeć na listę bloku operacyjnego, tam było". Tłumaczę jak chłopu na miedzy, że ja sprawdzam tylko listy opatrzone moim nazwiskiem, a nie wszystkie możliwe. "Ale mogłeś sprawdzić inne też." Nawiązanie logicznego kontaktu spełzło na niczym.
No i niesmak pozostał.

Zna ktoś sposoby rozmawiania z Barbie?

czwartek, 10 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa jednej chwili

Wyglądali strasznie. Mała, skurczona w sobie kobieta, z twarzą wciśniętą w kołnierz ze sztucznego futra. Łzy płynące z oczu wyżłobiły w tanim pudrze na policzkach kręte, pionowe szlaki, poznaczone na brzegach drobinkami czarnego tuszu do rzęs. O głowę od niej wyższy, milczący, zapatrzony to w okno, to w nią, zaciskający usta mężczyzna. Od czasu do czasu próbował dotknąć jej łokcia, ale odsuwała się i wtedy jej szloch przybierał na sile.


Za ścianą, na intensywnej, umierał ich syn. Właściwie to już umarł. Miał siedemnaście lat. Dwukrotnie przeprowadzone badania jednoznacznie wykazały śmierć mózgu. Izolowany uraz głowy.

Siedzą w dyżurce anestezjologicznej i próbują poukładać sobie świat, który właśnie się rozsypał. Przecież to nieprawda?! Jak to możliwe? Jeszcze rano był... i jak wrócił ze szkoły był... i jak wyszedł był... a teraz? On żyje, prawda, doktorze? Doktorze...?

Potem ona zaczęła mówić. Powoli, z wysiłkiem, jakby każde słowo ważyło tonę. Nie szukała potwierdzenia u nikogo, na nikogo nie patrzyła. Nie wiem, czy mówiła do mnie, do męża, do siebie?

Na urodziny dostał od ojca wymarzony rower. To było miesiąc temu. Całe dnie po szkole spędzał jeżdżąc po okolicy z chłopakami. Tak było i dzisiaj. Wpadł zaraz po lekcjach, rzucił torbę i już pędził po rower. Właśnie przygotowywała obiad. Zajęta lepieniem pierogów, z rękami całymi w mące, wołała na niego: wracaj, nigdzie nie pójdziesz! Masz lekcje, a wieczorem idziemy do ciotki na imieniny!

Jaka ciotka! Jakie lekcje! Jedziemy z chłopakami nad Wisłę!

Nigdzie nie jedziesz! Próbowała zastąpić mu drogę, ale smyrnął jej pod umączoną ręką i już go nie było. Machnęła za nim ze złością ścierką, ale gdzie tam! Już minął furtkę i pędził ku kolegom na swoim nowiutkim rowerze.

Potem gdzieś, za drzewami, sygnały jadącej eRki. I jakaś niezwykła cisza wisząca w powietrzu. Jak przed burzą. Nie spodziewała się tylko, że ta burza przewróci jej świat. I już nic nie będzie takie samo.

Siedzi teraz naprzeciw mnie i patrzy w przestrzeń. A może w głąb siebie?

Panie doktorze, to było tak szybko. Tylko chwila. Przyszedł, rzucił torbę i pobiegł. Tylko chwila. A ja na niego ze ścierką... bo te pierogi... i ciotka... i wszystko zawsze na mojej głowie... Nawet nie powiedziałam mu, że go kocham. Nie przytuliłam. Nie pogłaskałam. To by zajęło tylko chwilę. Ale tyle do zrobienia... A przecież „kocham cię, synku” to tylko moment, prawda? I już nigdy...

A wy? Macie chwilę?

środa, 9 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa sprytnego beżowego

Beżowi bywają sprytni. Niektórzy bardzo. Zwłaszcza, kiedy czują się zagrożeni. Możliwe, że to jakiś gen związany z barwnikiem w skórze. Dwa ekstrema kolorystyczne, czyli biały i czarny tego genu nie posiadają. A beżowi tak.

Typowego Beżowego poznałem na Wyspie Katarzyny. Był miły, sympatyczny i serdeczny. Zupełnie jak nie-beżowy. Jednak to, co piękne, nie trwa wiecznie...

Pewnego poniedziałkowego poranka, kiedy zjawiłem się w szpitalu, okazało się, że tam „trwa afera”. Otóż mający weekendowy dyżur Beżowy znudził się bezproduktywnym pobytem w szpitalu i… zniknął. Próby nawiązania z nim kontaktu telefonicznego przez linię szpitalną okazały się nieskuteczne. W komórce milusia panienka zgodnie z prawdą stwierdzała, że „osoba, do której chcesz się dodzwonić jest nieosiągalna”. A telefon w domu odebrała żona, która z godnością i uporem twierdziła, że Beżowy małżonek jest na dyżurze. Hmm... Problem był w tym, że na intensywnej znajdował się był pacjent wymagający interwencji anestezjologicznej. Św. Procedura pielęgniarek nie przewidywała sytuacji, w której nie jest możliwe znalezienie dyżurnego anestezjologa, wobec czego z uporem godnym lepszej sprawy ponawiały próby skontaktowania się z Beżowym*). Znalazł się rankiem w poniedziałek, radosny jak szczygiełek i pulchniutki jak pączek z dobrze wysmażoną skórką. Na ogólny i frontalny atak „gdzieś był, kiedy cię nie było?!” odparł spokojnie, że był „u siebie” czyli w domku anestezjologa, a telefonów nijakich nie słyszał. Po powtórnie zadanym pytaniu „gdzieś był?” obraził się i poszedł do domu. Został zawieszony w czynnościach, więc poszedł po rozum do głowy i samodzielnie rozpoznał u siebie „bezdech senny”. Że niby jak śpi, to wpada w bezdech i wtedy niedotleniony ma mózg i nie słyszy telefonu. Ale osiemnaście godzin?! Pojechał do Belfasta, tam mu zrobili badanie (przed którym wypił co-nieco, to bardzo w zaburzeniach oddechu pomaga, bo je wzmacnia i lepiej widać). Dostał papier, że bezdech senny ma. Przywrócili go do pracy, ale zabronili dyżurować. Wpadł w rozpacz z dwóch powodów: po pierwsze kasa mniejsza, a po drugie, żeby godziny wyrobić musiał w sobotę chodzić do pracy. Płacz jego był wielki, chyba tylko niewiele mniejszy od mojego zdziwienia, że po prostu nie dostał kopa na zieloną trawkę. Jakieś parę miesięcy później w trakcie wprowadzania pacjentki do zabiegu tak zagadał się z pielęgniarką, że pomylił leki i dożylnie zamiast Propofolu podał 20 ml Chirocainy, czyli środka znieczulającego miejscowo. Dla nieobeznanych z anestezjologią - naocznie to wygląda tak, jakby zamiast strzykawki z mlekiem podał strzykawkę z wodą. Dość trudno to pomylić. Zawisł oczywiście znowu. Tym razem bezdech senny nie wchodził w grę, więc poszedł na całość. Otóż stwierdził publicznie i oficjalnie, że jest prześladowany przez Trust za beżowość. I udało się! Chcąc nie podpaść pod oskarżenie o notoryczny rasizm (notoryczny, bo zawiesili go drugi raz) Trust wycofał zawieszenie i przywrócił go do pracy.

Na boga, Holmsie! Jak na to wpadłeś? – zapytałem go przy najbliższym spotkaniu.

Z doświadczenia – odparł.

Kiedyś jechał po pijaku samochodem. Zatrzymującym go policjantom powiedział, że, rzecz jasna, nie pił, bo religia mu nie pozwala. I puścili go, bez jakiegokolwiek badania. Bo może akurat... przecież beżowy. A kto tam ich wie.

A solaria zamykają... qurna, Stasek.

Wpadnijcie jeszcze.
____________________________
*)Czasem myślę, że one są robotami, bo tylko zidiociały komputer nie wpadł by na to, żeby zadzwonić do innego anestezjologa, nawet jeśli miałby je op.., zamiast powtarzać pętlę „if... then...”. Trzeba by wstawić 'else'.

wtorek, 8 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa róż

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z oddziału płucnego, że ma dla mnie pacjenta i żebym był tak miły i przyszedł go zobaczyć. Proste to nie było, bo nasz szpital jest na skraju miasta, a jej - w centrum. Zgłoszenie na konsultację przyjąłem, obiecałem pójść, ale ani tego, ani następnego dnia nie miałem okazji. Zadzwoniłem więc do koleżanki, żeby jakoś się wytłumaczyć.
- Nie ma sprawy - mówi - nie spiesz się, bo on poszedł do domu. Powiedziałam, że robisz wizyty domowe i pójdziesz. Podrzucę ci przez karetkę kopię papierów.

Dobra nasza. Papiery przeczytałem, owszem, rak płuc jak się patrzy, a jak się nie patrzy to też.

Mały domek, kiedyś w spokojnej części Miasteczka, teraz tuż przy obwodnicy, którą budowano tak długo, że jest własciwie trasą średnicową.
Dzień dobry. Dzień dobry. Żona wprowadza do pokoju, gdzie leży wypisany wczoraj ze szpitala pacjent. Miły starszy pan, troskliwa żona, nie będzie źle. Rozmawiamy jakiś czas, ustalamy wspólnie modus operandi, objawy, leki, lęki, możliwości. Następne spotkanie za tydzień, za dwa dni telefon, czy leki działają dostatecznie skutecznie i nie powodują objawów ubocznych w stopniu nieznośnym.

Za tydzień kolejna wizyta. Pan leży w łóżku, żona podaje herbatę, objawy pod kontrolą, pysia malinka. Znaczy się, zobaczymy się za tydzień.

Następnym razem, kiedy znów zobaczyłem go w łóżku, zapytałem czy na pewno dobrze się czuje.
- Ależ tak, wspaniale.
- To czemu leży stale w łóżku?
- Bo przecież jestem chory...? - i zdziwienie w okrągłych oczach.
Do toalety wstaje? Wstaje. Do obiadu siada przy stole? Siada. To czemu teraz do herbaty sztuki jakieś uskutecznia w pościeli, coby jej nie zalać? No, bo przecież chory...?

Tak ma być. Od dzieciństwa uczymy się pewnych schematów, które powtarzamy w późniejszym życiu. Poproście dziecko, żeby narysowało chorego. W 99% narysuje łóżko, leżącą postać w pasiastej piżamie, a obok baterię buteleczek. Czasem pojawi się uśmiechnięta pielęgniarka ze strzykawką. Tak ma wyglądać chory.

Trudno więc się dziwić, że umierający na raka starszy pan położył się do łóżka w pasiastej piżamie. Bardzo był początkowo zdumiony, gdy powiedziałem, że może wstawać, pójść z żoną na spacer czy do sklepu. Kiedy żona wyszła na chwilę do kuchni konspiracyjnym szeptem zapytał, czy może popracować w ogródku, bo jego róże... Może, nawet dobrze zrobi, bo kiedy jego już nie będzie, one zostaną.

Wielokrotnie jeszcze odwiedzałem ową starszą parę. Pan był zachwycony tym, że mógł opuścić łoże boleści. Chodzili pod rękę wokół osiedla, spotykali się ze znajomymi, przyjmowali gości. Róże, fachowo okopane i nawożone, kwitły, jakby wiedziały, że to już dla niego ostatni raz. Potem był coraz słabszy, przyszły gorsze dni. Kiedy przestał wstawać z łóżka dla porannej toalety, sam wiedział, że koniec jest już blisko. W jednej z ostatnich rozmów wrócił do naszych pierwszych spotkań.
- Dziękuję - powiedział cichym głosem - i róże też dziękują.

Choroba jest wystarczająco straszna, żeby jeszcze tę straszność potęgować. Trzeba żyć, do końca, dopóki starcza sił. Nie wolno dać się położyć do łóżka z wyrokiem, że to już na zawsze. Trzeba dbać o swoje róże...

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa przychodni na kółkach

Dawno, dawno temu, kiedy zacząłem pracę w Pogotowiu Ratunkowym, a właściwie w przychodni na kółkach w Mieście, na mojej podstacji miało miejsce tragiczne zdarzenie. A jak to było - opowiem.

Otóż w godzinach normalnej pracy, czyli od siódmej do piętnastej pracowali tam lekarze etatowi, natomiast popołudnia i noce obstawiali lekarze "na dyżurach". Na ogół przychodzący na trzecią znajdowali jedną, dwie karty czekające na nich z rana. Jakieś dalekie, a nie wyglądające groźnie przypadki. Tak było i tego dnia. Młoda koleżanka dostała kartę i zespół zaczął się zbierać. Nie za szybko, bo wezwanie było do dziewiętnastoletniego młodzieńca, który wg zgłoszenia "ma gorączkę, bóle gardła i nie może połykać".

Była późna jesień, początek grudnia, słota i zimno jak to o tej porze roku. Takich wezwań było codziennie sporo, zwykle jednak wieczorami. W ciągu dnia obywatele jakoś znajdowali w sobie dość sił, by odwiedzić rejonowego. Wśród bardziej lub mniej uprzejmych pomstowań, że się leniowi z anginą nie chce iść do ośrodka i poczekać przykładnie w kolejce oraz ogólniejszych na temat opieki zdrowotnej w pogotowiu i w ogóle, poczłapali do stojącej przed podstacją karetki. Zanim jednak do niej doszli dyspozytorka zawołała ich z powrotem i wręczyła kartę pilniejszą, bo do bólów serca. NB zawsze zastanawia mnie, jak ludziska nie wiedzą, gdzie jest serce. Każdy ból powyżej pępka a poniżej brody zgłaszany jest jako ból serca. Wiem, że to przyspiesza kroku pogotowiarzom, ale pamiętacie bajkę "wilki! wilki!"? Tym razem jednak bóle były prawidłowo zlokalizowane, pani doktór starannie zbadała chorą i zgłosiła do stacji, że wiezie pacjentkę na dyżurną izbę przyjęć. Miała cichą nadzieję, że ktoś z kolegów przejmie kartę "do gardła". Nic z tego!

- Dobra jest, jak ją zawieziecie to jedźcie do tego gardła - wyrok dyspozytorki był jednoznaczny.

Prawie po godzinie zespół zgłosił, że pacjentka przyjęta, są wolni i dziarsko wyruszają leczyć gardło młodego człowieka. Jak tylko dojechali i weszli na klatkę schodową bloku jednego z nowszych osiedli usłyszeli rejwach na górze, a ktoś strasznym głosem wzywał pomocy i lekarza. Popatrzyli po sobie z niejakim zdziwieniem i popędzili schodami ku owym wrzaskom. Drzwi od mieszkania otwarte, ciasno obstawione sąsiadami, którzy jeden nad ramionami drugiego ciekawie zaglądają do środka. Utorowali sobie drogę i zmartwieli. Na podłodze pomiędzy przedpokojem a pokojem leżał młody byczek, a nad nim rozpaczała kobieta, w fartuchu, widać oderwana od gotowania obiadu, z włosem w nieładzie i wzrokiem pełnym rozpaczy. Rzucili się ku młodemu, tylko po to, aby stwierdzić, że nie żyje, to znaczy nie oddycha i nie krąży. W owych czasach karetka wyposażona była w doktora (z jaką-taką wiedzą na temat reanimacji) i sanitariusza (bez żadnej wiedzy na jakikolwiek temat). O sprzęcie mówić nie można, bo go po prostu nie było. Pani doktór rozpoczęła sztuczne oddychanie i masaż serce, sanitariusza wysłała na dół, żeby z karetki radiową drogą wezwał eRkę z Centrali. Jak się domyślacie, eRka przybyła za późno i na próżno.

Po powrocie na podstację pani doktór wyglądała jak zdjęta z krzyża, co chwilę płukała usta (bo w desperacji robiła usta-usta i stale czuła smak gó..a na języku), dyspozytorka sześćsetny raz przeglądała papiery i przesłuchiwała taśmę z nagraniem wezwania, po każdym razie pytając każdego z przechodzących czy też słyszeli, że temperatura, ból gardła i przełykać nie może. Wszyscy pozostali siedzieli jak struci. Kto tam coś o medycynie wiedział próbował znaleźć odpowiedź, co się właściwie stało. Bóle gardła i temperatura nie prowadzą do nagłej śmierci młodych ludzi. Koncepcji było więc wiele, jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej.

Taka atmosfera trwała na stacji przez trzy dni. Pogłębiała się za każdym razem, kiedy przyjeżdżali z Centrali kolejni badacze z mnóstwem pytań i niemym wyrzutem w oczach. Potem dostaliśmy telefon, a jeszcze potem pismo z Zakładu Medycyny Sądowej. Młody człowiek miał faktycznie ból gardła i temperaturę, z tym, że nie było to zapalenie gardła tylko ropień okołogardłowy. Aby skrócić sobie czas oczekiwania na karetkę, która dość długo jechała do niego i po drodze załatwiała inny przypadek, młodzieniec próbował dojrzeć cóż to takiego ma w gardle, że go boli i połykać nie może. Pomagał sobie łyżeczką do herbaty o szpiczastym końcu tak niefortunnie, że ropień przebił i zachłysnął się jego zawartością, a duży to on był. To stało się przyczyną zgonu.

Od tego czasu zawsze przechodził mnie mały dreszczyk, kiedy dostawałem kartę "bóle gardła, temperatura, nie może połykać".

Wpadnijcie jeszcze.

niedziela, 6 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa jednego biskupa

Ostatniej nocy chodził po niektórych domach*) pewien gość, aktualnie gruby i w czerwonym wdzianku. U was też był? A byliście grzeczni?

Gościu jest tak fajnym świętym, że nawet niewierzący w niego wierzą i nawet uczą w niego wierzyć swoje pociechy. Podobno był biskupem Myry (w zachodniej Anatolii, dziś Turcja). Bardzo mało wiemy o jego życiu. Chodzą słuchy, że na soborze nicejskim (325 ne) pobił się z Ariuszem, paskudnikiem wielkim, powątpiewającym w boskość Chrystusa. Chyba przylał mu niewąsko, bo arianizm przepadł na życzenie cesarza Konstantyna.

Powiadają także, że pomagał ludziom w potrzebie. Uratował statek płynący do Ziemi Świętej (za co został patronem podróżnych, choć powinien marynarzy i stoczniowców), a także przywrócił życie trzem młodzieńcom zabitym przez hotelarza, bo nie mieli czym zapłacić za nocleg (to może jednak ci podróżni to nie był taki zły pomysł, bo przecież nie mógł zostać patronem hotelarzy?). Został więc także patronem młodych chłopców i kancelistów parafialnych. Kiedy w Myrze panował głód wykombinował jakiś numer ze statkami z Aleksandrii, które płynęły ze zbożem do cesarza. Z każdego statku dostał po około 300 kg zboża, a mimo to kiedy w porcie docelowym zważono dostarczony ładunek waga się zgadzała. Hmm... chyba po tym został patronem złodziei? I piekarzy, czemu się dziwić nie należy. Największy rozgłos przyniosła mu jednak sprawa trzech dziewic. Otóż pewien mieszkaniec Patary (miasta, w którym się Mikołaj urodził) miał trzy córki. Zgodnie z założeniami wolnorynkowego liberalizmu, że biednemu trzeba dać przeszkolenie oraz wędkę, a nie rybę, ojciec wysłał owe panny na ulicę, aby tam zarobiły na swój posag. Biskup Mikołaj tak oburzył się tym postępkiem, że w trzy kolejne noce podrzucał do domu trzech panien woreczek ze złotem, aby uchronić je od założenia prorodzinnej agencji towarzyskiej. Jak to dobrze, że nie słyszał teorii św. Augustyna o pożytku, jaki płynie dla harmonii świata z istnienia niewiast upadłych. Został za to patronem dziewic pragnących wyjść za mąż.

Nie ma jednak pewności, że ten facet w ogóle istniał. Kościół Rzymsko-Katolicki wykreślił go ze spisu świętych w 1969 roku. Zrobił to jednak, jak wiele innych rzeczy, w sposób sobie właściwy: niby go wykreślił, ale w brewiarzu pozostawił adnotację 6 grudnia, że można się do niego modlić. Jest to tzw. " wspomnienie dowolne"**).

W Starej Europie św. Mikołaj był traktowany poważnie. Wyobrażano go w ikonografii tak:



Natomiast całe zło przyszło z ty cały hameryki. Ot, co.
Mikołaj dotarł tam z osadnikami holenderskimi jako Sint Nikolaas vel Sinter Klaas, co przerobiono natychmiast na Santa Claus. Odarto biedaka z biskupich szat i ktoś podprowadził mu pastorał. Ubrali go w kretyński czerwony strój lamowany białym futrem (na pewno sztuczne, robione przez głodujące chińskie dzieci) i w rękę wetknięto mu jakiś kijaszek. Czyli przerobiono biskupa na krasnala z chorobliwą otyłością. Nie bez powodu.
Otóż jak zawsze winien jest rozpasany hamerykanski kapitalizm. Pewna firma zastanawiała się długo jak zachęcić obywateli do picia napojów chłodzących zimą, kiedy ręce same wyciągaja się po grzaną whiskey lub poncz. I uprowadzili Mikołaja, a konkretnie zrobił to znany z nazwiska rysownik Haddon Sundblom (od razu widać, że Żyd!). Oparł swój wizerunek na wierszu Klemensa C. Moore'a (niby profesor teologii, ale też poeta, z pewnością Żyd) z 1822 roku, w którym Mikołaj to wesoły stary elf o wielkim brzuchu trzęsącym się jak galareta (rym "belly/jelly"), który jeździ sankami i przez komin wrzuca prezenty. Robi to nie szóstego grudnia tylko w wigilię. Przerobił go poza tym na barwy swojej firmy i debilowaty biskup-krasnolud do dziś pozuje ze zmrożoną butelką Coca-Coli. Dodano mu na otarcie łez sanki i renifery o głupkowatych imionach. Po paru latach musiał też opuścić przyjazną Laponię***), bo jak przeciętnemu Amerykaninowi wytłumaczyć gdzie to jest. Wywalono Mikołaja na biegun północny. To ostatnie zawdzięcza następnemu rysownikowi, Tomaszowi Nastowi (krypto-Żyd, to pewne). Ostatecznego poniżenia biskupa dokonała Armia Zbawienia, która ubranych w czerwono-białe stroje przebierańców wysyłała celem zbierania pieniędzy w okresie Bożego Narodzenia.

I teraz nasz święty biskup wygląda tak:



Dziwne, że nasz KRK nie upomniał się o swojego wysokiego funkcjonariusza. Pomyślcie tylko ile kasy mógłby na nim zarobić. I nawet lepiej, że się go wyparł w 1969. To było doprawdy przewidujące posunięcie. Taki, weźmy dla naprzykładu, Chopin. Żył, są dowody. I jak skończył? Na flaszce wódki. I co? Płaci ktoś dywidendy rodzinie? Lub choćby Towarzystwu Chopinowskiemu? Ni chu chu. A spróbujcie użyć takiego Supermana, dla drugiego naprzykładu. Zaraz się zlecą adwokaty i każą płacić. Z wymyślonymi tak można, z prawdziwymi nie. Ha, opatentować świętego. To jest myśl.

No, to jak? Był u was? A jak był to który - biskup czy krasnal?

Wpadnijcie jeszcze.

_______________________
*) w Rosji stwiedzono, że ten pan jest nielegalnym imigrantem, który próbuje zabrać pracę Dziadkowi Mrozowi
**) znaczy to mniej więcej tyle samo co "Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek".
***) a skąd się tam wziął?!

piątek, 4 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa kultury

Południowe Niemcy, okres zbioru winorośli. Przed wiejską chatą kłóci się dwóch pedałów*) w obcisłych, białych rajstopach uwypuklających cechy płciowe. Jeden z nich ma chyba dość i pragnie powrotu na rozległe łono hetero, drugi wyraźnie próbuje go powstrzymać. Pierwszy tęsknie wymachuje łapką ku młodej dziewczynie, drugi odciąga go, stosując przymus bezpośredni i kuszące ruchy biodrami. Potem przychodzi jakiś trzeci, z fuzją i na szczęście pedały uciekają. W tym tonie następne pół godziny. Tuż przed przerwą młoda dziewczyna dowiaduje się kim jest machający ku niej i umiera ze zgrozy, bo go wcześniej pocałowała. Nie wygląda to na AIDS, chyba, żeby jakaś piorunująca postać.

Przerwa, w czasie której podają**) napoje alkoholowe i lody oraz niemożliwe do zjedzenia tutejsze wypieki.

W części drugiej jest tylko gorzej. Pierwszy pedał ma na sobie rajstopy w kolorze świeżo rozkwitającego wrzosu, co sprawia, że jego powrót do świata hetero staje pod ogromnym znakiem zapytania. Mimo tego próbuje szczęścia zaczepiając dwanaście biało odzianych panienek pląsających nad brzegiem leśnego stawu wpodle grobu tej zmarłej. Nic z tego mu nie wychodzi - dziewczątka, nadal pląsając, wieją do lasu. Ich opiekunka straszy pedała, ale wtedy wyłazi z grobu truchło i zaczyna się do pedała przymilać. Opiekunka z obrzydzeniem ucieka, pedał mdleje, truposzczak wraca pod ziemię. Kur pieje. Kurtyna.

Taką oto rozrywkę kulturalną zafundowałem Najmilszej, bo ją wymachiwanie odnóżami w takt muzyki zachwyca. Ja mogę patrzeć. Zwłaszcza, że St. Petersburg Ballet Theatre potrafi wymachiwać i odnóża ma ładne. Mieliśmy do wyboru Giselle do muzyki A. Adama i Jezioro Łabędzie P. I. Czajkowskiego. Wybraliśmy pierwsze.

Po Giselle byliśmy we środę na Yesterday w wykonaniu Yasmin Vardimon Company. Fantastyczny balet współczesny. Żadnego pedalstwa, natomiast pomysł i wykonanie super. O ile w Giselle mogliśmy podziwiać scenografię z malowanego akwarelką papier-mache, to tu zobaczyliśmy wykorzystanie bezprzewodowych kamer bluetooth, rzutników LCD i laserów w balecie nowoczesnym. Użytych w ilości stonowanej i tylko wtedy kiedy konieczne. Dwa przeciwstawne baletowe światy. Jeden delikatny, na paluszkach, jak filiżanka z chińskiej porcelany na imieninach najstarszej cioci. I drugi, gdzie własnym ciałem rzuca się jak szmatą po scenie i zamiast opowiadać bajki o elfach, burzy się spokój widza i zadaje bez słów bardzo trudne pytania.

Zawsze wprawiało mnie w zdumienie, jak wygląda życie kulturalne w Ukeju. W Irlandii Północnej, w miasteczku wielkości mojego galicyjskiego piździacza, czyli ok. 15 tyś. mieszkańców, było siedmioekranowe kino dolby surround i teatr. W kinie szło z dziewięć filmów, same nowości, może z dwu-, trzydniowym opóźnieniem. W teatrze cały czas coś się działo. Występy zespołów tutejszych teatrów i baletów, goście z Chin i Indii, koncerty od muzyki klasycznej w wykonaniu orkiestry symfonicznej (co prawda w wersji kieszonkowej, ale zawsze), po zespoły rockowe i punk. Minimum dwa, trzy wieczory w tygodniu. W Kornwalii podobnie. Co kwartał dostaję informator i jest w czym wybierać. Przynajmniej raz w miesiącu można znaleźć coś dla siebie, a wybredni jesteśmy bardzo, z prostej przyczyny bariery językowej. Jak trzy osoby naraz zaczynają mówić na scenie to wymiękamy z Najmilszą, więc szkoda nam na to czasu. Ale koncerty i balet - proszę bardzo. W grudniu Vivaldi, w lutym London Mozart Players, w marcu Academy of St Martin-in-the-Fields z Londynu, w kwietniu Orkiestra Filharmonii Walijskiej. Biletów już prawie nie ma. Na wszystkich przedstawieniach, czy to w Irlandii czy w Kornwalii, prawie komplet widzów. Sale wypełnione w minimum osiemdziesięciu procentach. Rozpiętość wieku? Prawie zawsze taka sama - od nastolatków po emerytów i inwalidów na wózkach. St Petersburg Theatre dał sześć przedstawień plus poranek w sobotę. Wszystkie bilety sprzedane. Sześć pubów i restauracji w okolicach teatru ma specjalne theatre evening menu - bo przecież ludzie przyjeżdżają z sąsiednich miejscowości, niech sobie coś wrzucą na ruszt przed tą kulturą. I to menu jest nieco tańsze niż zwykłe.

W moim galicyjskim Miasteczku kino zbankrutowało parę lat temu. Najbliższy teatr - czterdzieści kilometrów. Największy w powiecie zakład pracy już piętnaście lat temu zaprzestał organizowania wyjazdów do teatrów w Mieście opłacanych z funduszu socjalnego. Brak chętnych. Po godzinie ósmej wieczorem zostaje TV, wypożyczone DVD lub siedzenie przed blokiem i walenie piwa z kumplami. Ahoy, kulturalna Europo!

W sobotę idziemy na koncert Vivaldiego.
__________________________________
*) określenie 'pedał' użyte z pełną świadomością, dla odróżnienia od prawdziwego, uczciwego homoseksualisty
**) za pieniądze, oczywiście, ale niewielkie

czwartek, 3 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa jutra

Przepraszam wszystkich, że nie piszę.

Zdanie bez sensu, zwłaszcza, że napisane i to przeze mnie. O ile w Ukeju w urzędach załatwić da się wszystko (no, prawie) w terminach sensownych, to w tzw. zakładach usługowych czeka się i wygląda jak kania dżdżu.

We wrześniu 1588 roku hiszpańska Wielka Armada wracała z nieudanego ataku na Wyspy Brytyjskie. U wybrzeży Irlandii i Szkocji zatonęło wiele statków, a ponad pięć tysięcy marynarzy i żołnierzy hiszpańskich nolens volens (ze wskazaniem na nolens) wylądowało na szkockiej i irlandzkiej ziemi. W Irlandii większość z nich zabito, ale niektórym udało się przeżyć. Znając tę historię uznałem, że powolność działań Irlandczyków spowodowana jest przeniesieniem z Hiszpanii przez owych nieszczęsnych wojowników zasady maniana - jutro. Żeby sprawdzić, czy tak było naprawdę zapytałem kiedyś w pubie wiekowego, rudo-siwego tubylca o maniana.

- A co to znaczy, maniana? - poprosił o szczegóły potomek Drakea.
- Jutro.
Zamyślił się nad swoją hot whiskey, bo czas był słotny i zimny.
- Nie. - powiedział i w miarę jak mówił jego przekonanie, że ma rację, rosło. - Jutro, mówisz? Nie, nie ma nic aż tak pilnego na tej wyspie.

Na tej drugiej zresztą też.

W hrabstwie Cornwall naprawa laptopa odbywa się w sposób typowy - przyjmujemy do naprawy, pakujemy i wysyłamy gdzieś w nieznane. Czas oczekiwania na powrót to około trzy tygodnie. Jak ma się szczęście. Ucieszyłem się więc, kiedy współpracująca z nami pani z administracji wręczyła mi wizytówkę któregoś ze swoich uno posuware zajmującego się zawodowo wszystkim, co jest związane z komuterami. Usuwaniem wirusów, składaniem pod zamówienie, naprawami i tp. Mój chory laptop trafił więc do szpecjalysty, który po prawie godzinie (stałem nad nim) z dumą oswiadczył, że wie, co się zepsuło. Ja to wiedziałem w cztery minuty. Padł czytnik CD/DVD i to zdecydowanie nie laser, tylko cuś z elektroniki w środku.
- Laptop się zepsuł! - ogłosił dumny szpecjalysta i popatrzył na mnie zwycięsko. W pierwszym odruchu chciałem mu go wyrwać nie bacząc, że musiałbym pozbierać kilka części, które wybebeszył i pędzić gdzieś indziej, ale myśl ta była jak osiemnaste mgnienie wiosny. Gdzie ja, biedny, popędzę? Chyba na pocztę, żeby wysłać mojego przyjaciela w nieznane.
- Możesz coś z nim zrobić? - w moim głosie brakło chyba przekonania, że uzyskam odpowiedź twierdzącą.
- Jasne! My przecież z tej samej branży! - uśmiech, że jakby nie uszy, to otoczyłby jego głowę. Zobaczył, że nie kumam i pokazał wizytówkę. PC Paramedix i rysuneczek karetki pędzącej na sygnałach. Może karawan byłby właściwszy?
Zadzwonił następnego dnia i potwierdził wiadomość, że to naprawdę padł CD/DVD. I że nie ma problemu.
Panienka z administracji za każdym razem, jak mnie widziała, zapewniała, że wszystko jest na najlepszej drodze.

Po tygodniu zadzwoniłem spytać, czy może jakiś problem jednak jest. Nawet parę razy zadzwoniłem, bo nikt nie odbierał telefonu. Pewnie na wyjeździe, jak Abi, tą karetką z wizytówki... Za którymś razem odebrał.

- Nie słyszałem telefonu, bo muzyka grała. A właśnie szykowałem się, żeby ci wysłać dwie propozycje. Nawet mam tu na kartce. Albo ci założę nowy cedek albo ci dam zewnętrzny, to sobie kabelkiem do usb podłączysz i masz jak nowy. I taniej.
Czy oni tu pastuchom owiec te laptopy naprawiają? Przecież jakbym chciał zewnętrzny to bym mu kapuścianego łba nie zawracał, tylko kupił na Amazonie, żeby po sklepach nie latać i by mnie do do,u przynieśli.
- Załóż nowy. Do środka.
Słyszałem po głosie, że się zmartwił. To będzie trzeba rozkręcić, przykręcić, zakręcić... Co tam!? Do roboty! To było w piątek.

Byłem wczoraj, przejazdem, pod jego domem. Widzę, że się świeci. Stanąłem, dzwonię do warstatu. Cisza. Nikogusieńko. Dzwonię do domu. Nic. Słyszę jakąś muzykę, wydaje mi się, że głosy też, więc nie ustaję. Po pięciu minutach drzwi warstatu się odmykają, gościu wystawia głowę.
- Nie słyszałem, bo muzyka...

Wchodzę do środka. Ze trzech ich tam siedzi. Grają w Guitar Hero. Nie wiem detalicznie czy w to można grać, ale coś tam z tym herosem gitarowym robią. PC Paramedix pokazuje mi paczkę, jeszcze nie otwartą.
- O! - mówi - tu mam ten CDek dla ciebie.
- To czemu go jeszcze nie założyłeś? - pytam ciągle jeszcze spokojny.
- Bo gramy. Właśnie kumple przyszli...

Rozbroił mnie. To już dawno nie jest imperium. To musi upaść.

Jadę tam dzisiaj. Obiecał, że będzie gotowe.

Wpadnijcie jeszcze.