sobota, 23 kwietnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa Świąt

Życzę wszystkim tu zaglądającym
spokojnych, pogodnych Świąt Wielkiej Nocy, przeżywanych zgodnie z tym, co kto lubi i w co wierzy.

Jeśli spędzacie te Święta z Rodzinami, niech będzie miło i serdecznie przy Waszych stołach.

Jeśli spędzacie je sami - niech nie będzie Wam smutno, bo nawet jeśli o tym nie wiecie, są tacy, co o Was myślą.

A dla wszystkich*) - piosenka. Nieświąteczna, ale mądra. Mówiąca o tym, żeby przestać się spieszyć w życiu, pędzić gdzieś jak po drodze szybkiego ruchu od kołyski do grobu. Lepiej znaleźć parking, na którym można stanąć i zastanowić się, jaki piękny otacza nas świat. I być, dla siebie i innych, po prostu być. Nie tylko w ten świąteczny czas.



Wesołych Świąt!

__________________________
*) a najbardziej dla pewnej pani, która skarżyła się ostatnio, że żyje pod ciągłą presją czasu

wtorek, 12 kwietnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa wesołych panienek

Kolejna szamańska niedziela. Pogoda zachęcająca do spacerów, zatem wybraliśmy się na pierwszą tegoroczną wyprawę. Do wesołych panienek. Spoko, nic ze zdrożnych rzeczy.

Pojechaliśmy na drugi koniec Kornwalii, kierując się wzdłuż A30 ku Land's End. Za Penzance odbiliśmy na południe, ku Mysiej Dziurze, ale nie dojeżdżając do niej, doliną rzeki Lamora dotarliśmy do miejsca, w którym uchodzi ona do morza.


Lamora Cove. Charakterystyczna dla Kornwalii malutka zatoczka, kiedyś gniazdo piratów, przemytników i wreckerów, teraz skrawek plaży, widoczny tylko w czasie odpływu i mały pub.



Jeżeli nie zna się drogi, można długo krążyć wewnątrz lądu nie wiedząc nawet jakie perełki są na wyciągnięcie ręki na wybrzeżu.

Poszliśmy standardowymi klifami aż do latarni morskiej Tater-du. To najmłodsza kornwalijska latarnia morska, zbudowana w 1965 roku, całkowicie automatyczna. Głównym asumptem do jej budowy była katastrofa małego hiszpańskiego stateczku, w której straciło życie 11 osób. Latarnia ostrzega przed dwiema podwodnymi skałami, Wewnętrznym i Zewnętrznym Buck'iem, widocznymi tylko w czasie odpływu. Jest to jedno z bardzo popularnych miejsc do nurkowania w Kornwalii. Poza ww Hiszpanem można też zobaczyć tu wrak SS Garonne, która zatonęła w 1868 roku.



W tym miejscu zasiedliśmy do małego lunchu, który, niestety, musiałem nieść na plecach. Warto było.


Kanapeczki, winko, owocki i coś słodkiego, a za nami klif i woda aż po horyzont.

Podjadłszy i odsapnąwszy nieco (po jedzeniu, rzecz jasna) ruszyliśmy do celu naszej wędrówki. Wesołe Panienki - Merry Maidens.  Dziewiętnaście granitowych głazów ustawionych w dwudziestocztero metrowym kręgu. Najwyższy ma metr czterdzieści.


Krąg powstał w czasach neolitu. Wydaje się niektórym naukowcom, że ustawienie kamieni jest zgodne z głównymi kierunkami geograficznymi, ale innym wydaje się, że nie. Głazy ustawione są w równych odległościach od siebie, z wyraźnym "wejściem" w najbardziej wschodnim punkcie. Natomiast ich ilość - 19, jest najczęściej spotykaną liczbą kamieni w kręgach tej okolicy, ale znaczenia dziewiętnastki nikt nie wyjaśnił. Pośrodku, we wgłębieniu wygrzebanym w ziemi znaleźliśmy "ofiary" złożone przez poprzednich odwiedzających.

Pół jabłka, muszelki, drobne monety i karteczki z imionami i datami odwiedzin.

Po starannym obejściu obwodu kręgu od wewnątrz Najmilsza zasiadła pośrodku i zaczęła chłonąć energię z kosmosu.



Zostawmy ją na chwilę, niech se chłonie. Ja opowiem legendę z tym kręgiem związaną. Otóż krąg, jak pisałem, powstał w czasach neolitu i nikomu nie przeszkadzał, aż do czasu, kiedy z Irlandii do Kornwalii nadciągnęli różnego autoramentu święci, głoszący nową wiarę w boga pełnego miłości. W pobliżu kręgu rozgościła się Święta Buryana. Kiedy głosiła nowe prawdy w miejscu, gdzie dziś stoi kościół jej imienia, została porwana przez lokalnego władcę, niejakiego Gerainta z Dumnonii, który to postanowił skrócić ją o głowę. Geraint z Dumnonii może być postacią historyczną, wspomniany jest w kilku poematach walijskich jako król i dzielny wojownik, uczestnik bitwy pod Catreath (ok. 600 r.n.e.), w bitwie pod Llongborth, a także brał udział w walkach prowadzonych przez Króla Artura. Legenda mówi, że Buryana została zgładzona przez króla mimo interwencji patrona Kornwalii, Św. Pirana. Inna zaś przewleka sprawę. Król wg niej zgadza się na uwolnienie misjonarki, jeśli zostanie rankiem obudzony przez kukułkę, a była to zima i kukułków ani na lekarstwo. Święty Piran modlił się w padającym śniegu całą noc i - jak łatwo się domyślić - rano króla obudziła kukułka. Buryana została zwolniona z wieży, ale po jakimś czasie znowu podpadła i tym razem numer z kukułką nie przeszedł. Ale została świętą ściętą. I co z tego, że lokalną. W miejscu, gdzie głosiła nauki wybudowano kościół, który stoi po dziś dzień.


W pewną wiosenną, sobotną noc, dziewiętnaście wesołych panienek z okolicznych wiosek zebrało się na łące i rozpoczęło tańce przy muzyce dwóch grajków. Kiedy nastała północ i zaczęła się niedziela tańczenie było zakazane, jako, że obrażało swą frywolnością dzień pański. Z wieży kościoła w St. Buryan zadzwonił dzwon, przerażeni grajkowie popędzili w kierunku wsi, ale swawolne dziewczęta nadal tańczyły. Za karę wszystkie zostały zamienione w głazy, stojące ku przestrodze  wiernych na pechowej łące. Opodal leżą dwa samotne kamienie. To owi grajkowie, którym nie przepuszczono, mimo, że zreflektowali się i próbowali nawiać. Czy to sprawka Buryany, nieco zgorzkniałej chyba po utracie głowy, czy też to ów pełen miłości bóg okazał swe miłosierdzie - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że legendę tę głosili miejscowi księża, aby zniechęcić okoliczną ludność do pogańskich obrzędów w kamiennym kręgu. Zaletą tego było pozostawienie kręgu nienaruszonego, co widać na zdjęciach. Czasem tylko, zwłaszcza wiosną, pojawia się  tam jakiś czarno odziany szaman. Brrrr.......


Ale on jest dobry... Nie bójta się.

Miłego dnia.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa emigracji

Kontynuując, zaczęty w poprzednim poscie i komentarzach doń, temat emigracji, chcę podzielić się z Wami paroma przemyśleniami.

Otóż wg mnie są dwa typy emigracji. Pierwszy to "skąd", a drugi to "dokąd".

Pierwszy przeważał w XIX i XX wieku. Nasi dziadowie uciekali przed caratem i kajzerem, a nasi ojcowie przed komunistą. Uciekali to dobre określenie. Ważne było, aby nie być TU.

Typ drugi to emigracja współczesna, XXI w. nie ma powodu, by uciekać, nikt nas nie goni, nie gnębi, nie straszy obozami pracy czy Sybirem. Wyjeżdżamy, bo TAM jest lepiej, bo, och! ta Hameryka! Teraz Irlandia, Ukej, a od 1 maja Niemcy.

Dwa ww typy emigracji bardzo różnią się od siebie.

Ten, kto ucieka STĄD często nie ma czasu, żeby się przygotować, namyślić, opracować plan działania. Ma okazję i pryska. Byle dalej i byle szybciej. On nie chce być tam, gdzie rzuca go los. To miejsce często przypadkowe. A on stale myśli, jak to musiał porzucić kraj ojczysty*), jakie nieczyste i wraże siły zmusiły go do wyjazdu. Nie ma ochoty integrować się z nowym otoczeniem, które traktuje jak zło konieczne. Dlatego nie dziw mi, że ta grupa emigrantów często do końca życia żyje w gettcie, stworzonym - jak słusznie napisała Shigella - na chwilę, bo przecież zaraz wracamy. Dopiero ich dzieci, urodzone w nowym kraju, o ile nie są nadmiernie ubezwłasnowolnione - jak pisze Młoda Lekarka - stają się obywatelami nowej ojczyzny.

Ten zaś, kto wyjeżdża DOKĄŚ, ma czas na przygotowania, nauczenie się języka, poczytanie o tym, jak wygląda życie tam, gdzie jest cel jego podróży. Na ogół zresztą najpierw czyta i dowiaduje się, bo przecież dlatego właśnie TAM chce wyjechać. Taki wyjazd jest inny, spokojniejszy. Wejście w NOWE ma więcej elementów radosnych (o, ja to wiem; o, przecież o tym czytałem) niż twardego zderzenia z rzeczywistością.**)

Jak każdy szaman staram się być człowiekiem pragmatycznym. Dlatego nie rozumiem ludzi, którzy "zaklinają rzeczywistość". Zwłaszcza w sytuacji, kiedy oznacza to ustawienie się od początku w pozycji gorszej niż zła. Jeśli czytacie w prasie, jak to Polak Polakowi wilkiem, jak to oszukują się i wykorzystują nawzajem, to spróbujcie znaleźć odpowiedź na pytanie skąd się to bierze? Oszukanym najczęściej jest taki właśnie opisany niemy analfabeta, który nie zadał sobie najmniejszego trudu, żeby o rzeczywistości, do której się udaje, zebrać informacje. I to nie od kumpli spod budki z piwem, hollywoodzkich filmów klasy B czy szemranych naganiaczy. Materiały sa dostępne. Istnieją nawet całe organizacje, które zajmują się informowaniem w językach ojczystych (bo nie tylko Polacy są w takiej sytuacji). Czy jest poniżej godności orłów znad Wisły przyznać się, że czegoś nie wiedzą i poprosić o pomoc zanim znajdą się w rynsztoku z całą rodzina?

Czytałem kiedyś w WP, artykuł o takich wystawionych do wiatru. Jeden z indagowanych rozmówców wyraził podziw dla ludzi, którzy nie znając języka i realiów, z całą rodziną, przenoszą się na Wyspy, by zapewnić byt sobie i bliskim. Co za horrendalna bzdura! Podziw? Dla czego? Dla głupoty? Dla "jakośtobędzizmu"?

Można przeczytać, że polscy lekarze są cenieni na Wyspach. Niewielu wraca, bo im się nie powiodło. Ale prawie żaden z nich nie wyjechał bez znajomości języka i nie przez dobrze znaną firmę rekrutingową. Pracę wszyscy mieli zaklepaną jeszcze kiedy byli w Polsce. Takich znam i piszę to z własnego doświadczenia. Owszem, w trakcie pobytu ludzie zmieniają zdanie, idą "do przodu", zmieniają pracę, awansują. Ale to wymaga pracy nad sobą. Uczenia się, poznawania "nowego świata", przestawiania się na inny sposób myślenia.

Kto nie jest na to gotów niech zostanie w domu. Oszczędzi sobie wielu stresów i kłopotów.
___________________
*) gdybym napisał "kraj dziadów" mogłoby zabrzmieć dwuznacznie
**) o ile przygotowania są zdroworozsądkowe, a nie oparte na myśleniu życzeniowym

sobota, 2 kwietnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa niemych analfabetów

Dostałem maila, że na popołudnie umówiono mi pacjentkę. To znaczy umówiono Ginekoledze, ale ja miałem wystąpić w roli tłumacza. Bo pacjentka Polka, a po tutejszemu ni hu-hu.

Przyszła w towarzystwie równie niemówiącego (no, może trochę więcej mówiącego) partnera. Pzetłumaczyłem, co tam trzeba było, wszyscy byli happy, potem zamieniliśmy parę zdań.

To pan tu za doktora robi, co? podobało mi się najbardziej, bo świadczyło o wielkiej przenikliwości i odkryciu mojego starannie dopracowanego kamuflażu. Po czym poznali, że nie jestem doktorem tylko za niego robię nie wiem.

Z rozmowy wynikła jednak inna, bardziej poważna kwestia. Otóż pacjentka mieszka i pracuje w Ukeju już pięć lat. Ma dwóch synów w wieku szkolnym. A po tutejszemu ze dwa słowa potrafi powiedzieć, rozumie proste zdania, zwłaszcza poparte gestem. Przeczytanie naprawdę prostego tekstu, jakim jest nasz kwestionariusz medyczny jest daleko poza jej zasięgiem. Niema analfabetka.

Rozumiem, że pracując w zawodzie o skomplikowaniu równym zero, w grupie Polaków, nie musi znać angielskiego na poziomie Proficiency. Ale uważam za mało eleganckie w stosunku do naszych gospodarzy, którzy przyjęli nas w swoim kraju i dali pracę, nie wykonać tego wysiłku, aby poznać ich język tak w mowie jak i w piśmie. Dla mnie jest to objaw lekceważenia. We Włoszech bywam. Jakieś dwa tygodnie w lecie. Nie znam włoskiego, ale te paręnaście zwrotów pozwalających zrobić zakupy i ogólnie być grzecznym znam. Bo uważam, że przyjeżdżam w gości i mam pewne obowiązki.

Poza tym naszła mnię myśl, kiedy straci kontakt z synami? W którym momencie okaże się, że - dosłownie - nie ma z nimi wspólnego języka? Dla nich językiem codziennym będzie angielski - w szkole, wśród kolegów, kiedyś dziewczyn. Kiedy stracą cierpliwość, by tłumaczyć matce, co powiedział kolega czy dziewczyna? Kiedy zaczną żyć w swoim "językowo" świecie, do którego ona będzie mieć coraz mniejszy dostęp?

Cóż, emigracja to ciężka, codzienna praca. W tym nad sobą. Miłego weekendu.