poniedziałek, 28 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa satysfakcji

Nie wiem, czy dobrze nawiążę w tym trakcie, ale ja muszę, no muszę to napisać.

Wpadła mi w ręce gazetka firmowa. A tam - wyniki satysfakcji pacjentów z naszej działalności.

W Ukeju traktuje się to bardzo poważnie. Tak poważnie, że aby podpisać kontrakt z tutejszym NFZ(zwanym NHS, a dla potrzeb kontraktu PCT), należy wskazać zewnętrzną firmę audytorską, która bada satysfakcję pacjentów i wyniki tego badania będzie regularnie wysyłać do płatnika. Bez tego z kontraktu nici. Złe wyniki natomiast mogą być podstawą do nieprzedłużenia kontraktu lub nawet wcześniejszego jego zakończenia. Zatem sprawa jest poważna.

I com wyczytał? Otóż Abnegatowski ośrodek jest na pierwszym miejscu!
98.6% pacjentów uznała, że osiągnęli satysfakcję excellent lub very good!

Niby nie dziwota, wszak pracuje tam Abi, a to tłumaczy wiele.

Gratulacje, Abi!

sobota, 26 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa Toskanii po raz ostatni

Wracam do tej Toskanii stale. I to nie tylko na blogu, ale też w myślach, pamięci i, ostatnio, w uczynkach. Czyli detalicznie znowu przeglądamy oferty willi do wynajęcia, tym razem w pobliżu Pizy.

Ktoś mógłby zadać zasadne pytanie: czy życie nie jest za krótkie, żeby jeździć dwa razy w to samo miejsce? To byłby koronny dowód, że nigdy w Toskanii nie był. Co się tak w tej Toskanii podoba szamanom i podobnym?

Otóż Szaman jest wytworem dwóch kultur*), a obie są, niestety, północnoeuropejskie. Kultura pierwsza, polska, oparta na katolicyźmie przaśno-dewocyjnym z elementami stałego męczeństwa narodowo-religijnego inkrustowanego ksenofobią wyraźnie intarsjowaną bezmyślnością, narzekactwem i zazdrością, w sosie czy-aby-wszyscy-na-pewno-widzą-jaki-ze-mnie-katolik. Wynikiem tego są ludzie pełni wewnętrznego przekonania o własnej wielkości oraz braku docenienia ze strony świata zewnętrznego**), ofiary ogólnoświatowego spisku cyklistów i mansonów, trwający w ostatniej twierdzy prawdziwej wiary i polskości. Jeśli umówisz się z takim na spotkanie, przyjdzie pół godziny po terminie, nieprzygotowany do tematu, o którym macie rozmawiać, natomiast stawiający wygórowane żądania wzięte z Księżyca.
Kultura druga, którą od podszewki poznaję już sześć lat, to kultura protestancka w sześćdziesięciu odmianach, ze wskazaniem na 500 innych religii, otwarta na świat i ludzi, a większa część tej otwartości polega na tym, że ich po prostu nie obchodzi co robisz, ale za to nastawiona na pracę, jak pozytywiści, podnoszenie kwalifikacji, terminy, uzgodnienia, procedury oraz skodyfikowane struktury społeczne. Wynikiem tego są ludzie uśmiechnięci, otwarci, choć nie rzucający się sobie do jagód, zadowoleni z dnia codziennego, lecz wpatrzeni w kalendarze i zegarki, przeliczający na pieniądze efekty swojej, nie tylko zawodowej, działalności. Jeśli próbujesz się umówić na obiad w przyszłym tygodniu, rzuci okiem w terminarz i poda dokładny termin - we czwartek o siódmej trzydzieści w The Regent's Pub, bo on jest kapitanem swojego życia.

A Toskania? Hmm... tu jest inny świat. Tu ludzie są otwarci, nawet w małych wioskach, uśmiechają się do ciebie, kiwają ręką jakby znali cię od lat. Życie toczy się wolniej, przyjaźniej, smaczniej. Tu ciągle, chcąc się umówić, usłyszysz "wpadnij wieczorem", albo "tak przed zachodem". Nie umawiaj się na przyszły tydzień. Rozmówca wzniesie wzrok do nieba w geście "kto wie, co będzie w przyszłym tygodniu". Tu możesz idąc przez wieś zobaczyć całe, kilkunastoosobowe rodziny siedzące przy wspólnym stole, jedzące z wielkiej michy parujące spagetti alla carbonara albo gnocci w pikantnym mięsnym sosie, a butelki wina na stole mają po pięć litrów pojemności***). A jeśli będziesz przechodzić po raz drugi jest duża szansa, że zaproszą cię do wspólnego stołu.

W Toskanii wróciły do mnie po latach takie słowa jak "raczyć się" i "biesiadować". Kiedy o zachodzie słońca siedzi się przy prostym, drewnianym stole przed domem, a kromka świeżego chleba maczana w czosnkowej oliwie z bazylią i popita Chianti jest tym, co smakuje jak nigdzie indziej na świecie. A w kolejce czeka jeszcze półmisek z prosciutto di Parma z brzoskwiniami i fetą, penne zapiekane z brokułami pod warstewką parmezanu oraz kulki z chorizo w sosie pomidorowym z bazylią i oregano. I, rzecz jasna, kolejna butelka Chianti. Potem wieczorny spacer wśród winnic i gajów oliwnych. A potem... no.

To leniwe życie, smakowite do bólu, ludzie, którzy opanowali sztukę odpoczywania w każdej nadarzającej się chwili, to coś, czego my, ludzie Północy, nigdy się nie nauczyliśmy. A szkoda.

No, i te widoki.


Miło jest iść w takich okolicznościach przyrody, trzymając Najmilszą za rękę, nawet jeśli kolacja troszkę ciąży (foto Tygrysek)

Można podejść i zerwać. A nikt nie zrywa. Bo nie jego.

Tu nawet deszcz jest miłym urozmaiceniem.
Wspominałem o zachodzie słońca? Chyba tak...

A to zdjęcie jest specjalnie dla P. Jeśli ciągle płaczesz, bo słońce zaszło, łzy nie pozwolą ci podziwiać piękna gwiazd.

Parę dziennych obrazków.

Małe(?) farmy na szczytach toskańskich wzgórz i podobne miasteczka.

Winnice i oliwki w cienistych dolinach. Dolce vita!

Do jesieni spokój z Toskanią. Potem zobaczymy.
Miłego dnia.

______________________
*) mam na myśli całość zjawisk, ze szczególnym uwzględnieniem podejścia do życia w ogóle
**) patrz W. Młynarski "żebym ja wreszcie mógł robić to, na co naprawdę zasługuję"
***) a pijanych jakoś mało się widuje

piątek, 25 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa krykieta

Wywołany do tablicy w sprawie zasad gry w krykieta odpowiadam tym razem już na poważnie:

- grają dwie drużyny po 11 zawodników (rezerwowi mogą grać tylko jako fields w razie kontuzji lub choroby zawodnika);

- boisko to owal o obwodzie mniej więcej 400 metrów, żadne zasady nie opisują boiska dokładnie;

- w tym owalu (outfield) jest drugi owal (infield), a w nim prostokąt (pitch) o długości 20 metrów i szerokości 3 metrów;

- metr dwadzieścia licząc od krótszych boków prostokąta stoi wicket czyli trzy patyki (stumps) o wysokości 71 cm, na których leżą dwa krótsze (bails);

- do gry używa się piłki wykonanej z korka pokrytego skórą o obwodzie 22 cm.


Boisko do krykieta


Gra zaczyna się losowaniem (rzut monetą) kto jest kim, czyli jedna drużyna jest bats, a która bowls (=fields).

Ci, co są bowls mają jednego, który rzuca piłką w przeciwnika i resztę w polu, do łapania odbitej piłki. Ci, co są bats, mają kije i odbijają piłkę tak, aby przeciwnicy nie mogli złapać.

Gra dzieli się na kilka części. Większe zwą się innings (zawsze z 's' na końcu, pluralia tantum). Mniejsze to overs. A najlepsze jest to, że każda z drużyn liczy inne części. To wyjdzie dalej.

Jak wygląda przebieg gry. Otóż na boisko wchodzi 15 osób. 11 z drużyny bowls, 2 z drużyny bats i 2 umpire, czyli sędziów.

Batsmani stają w pitch, tak, że bronią wickets. Jeden z nich jest uznany za uderzającego (striker) i w bronione przez niego wickets rzuca piłką bowler. Batsman ma ją odbić, a jeśli mu się to uda i piłka leci, to może pędem pobiec na stanowisko swojego kolegi (zwanego non-striker) na drugim końcu pitch i zamieniają się miejscami. W ten sposób zdobywają punkt zwany run (od ang. biec). Jeśli piłka leci dostatecznie długo, mogą pobiec jeszcze raz i zdobyć dwa punkty (max. 4). Jeśli walnie tak mocno, że piłka niezłapana dotoczy się do granicy boiska, automatycznie dostają 4 punkty, a jeśli nad tą granicą przeleci nie dotykając ziemi, to 6 i w obu tych przypadkach nawet nie muszą biec.

Jest w tym pewne ryzyko, bo jeśli fields złapią piłkę i strącą wickets w czasie, kiedy batsman biegnie (a dokładnie jest poza polem bezpiecznym, ale to już było by za dużo tłumaczenia) to batsman jest out. Schodzi z boiska (out), a za niego wchodzi następny z drużyny. Kiedy wszyscy batsamni z drużyny są out (poza ostatnim, bo jest nieparzysta liczba, zwanym not out) kończy się większa część gry czyli innings.

Wtedy ci co byli bats stają się fields i role się zmieniają. Każdy bowler rzuca piłką sześć razy, po czym następuje zmiana. Stąd nazwa mniejszych części gry, bo po sześciu rzutach umpire krzyczy "over!" i taka część nazywa się właśnie over. Następny bowler rzuca w drugiego batsmana.

Kiedy wszyscy batsmani z obu drużyn są out, czyli skończyły się oba innings następuje koniec gry (czasem są po dwa innings).
Zapis wyników, jaki możecie obejrzeć w TV nie będzie teraz dla was niezrozumiały: jeżeli drużyna ma 5 batsmanów out, a zaliczyła 224 runs to zapis wygląda 224/5 czyli zaliczyli 224 punkty tracąc 5 batsmanów. Tak jest w Ukeju, w Australii, gdzie wszystko jest do góry nogami zapis jest 5/224 czyli "five for 224".

Zasady gry w krykieta są bardzo skomplikowane. Merylebone Cricket Club, który jest autorem obowiązujących przepisów nazwał je "The Law of Cricket" (czyli Prawa Krykieta). To co opisałem powyżej to jest tylko przybliżenie ogólnego zarysu dla oglądaczy w TV.

To skomplikowanie zasad gry znalazło odbicie w języku. Jeśli w Ukeju chce się powiedzieć, że coś lub czyjeś postępowanie nie jest tak do końca zgodne z dobrym obyczajem to mówi się "it's not quite cricket" - to nie zupełnie jest krykiet.

Uff, na dziś wystarczy.

czwartek, 24 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa bliskowschodnia

Oglądam TV nie tylko dla poprawienia mojego mizernego angielskiego, ale też, żeby jakie-takie rozeznanie mieć, co też to się w wielkim świecie wyprawia.

I w kilku wydaniach mam szansę pooglądać Bliski Wschód i co się tam dzieje. O ile rozumiem dość dobrze sytuację libijczyków, to już zrozumienie Egiptu jest trudniejsze. Chyba zbyt mało poświęciłem czasu na historię nowożytną tego kraju, ale w końcu nie moja działka. Podobnie z Bahrainem, o którym też dużo się mówi i nawet pokazuje obrazki. A robią wrażenie nawet na mnie, jak w TV pokazują zdjęcia rtg ran postrzałowych. Skutki działania pocisków o dużej prędkości albo rozrywających się w ciele trafionego są smakowite, zwłaszcza, że to daleko. Ale żal tych normalnych ludzi, którzy weszli w drogę pociskom wystrzelonym przez innych, równie normalnych ludzi, na rozkaz i w interesie już nieco mniej normalnych ludzi.

Proroctwa Mayów i Egipcjan mówią, że w 2012 będzie koniec świata. Że ostatnia wojna wyjdzie właśnie z Bliskiego Wschodu. Znaczy się co? Zaczynamy?

Tłum jest nieobliczalny. Ileż to razy w historii dał się sprowokować i skierować na manowce. Ile razy bunt w kraju skazany był na to, że w obronie własnej du.. skóry ktoś wskaże wroga zewnętrznego. Premier Egiptu jest skorumpowany? Tak, ale to nie jest wina Egipcjan, to wina Zachodu, może USA? Premier Bahrainu jest kuzynem króla i sprawuje władzę od 40 lat i jest skorumpowany? To wina zgnilizny przenikającej z Zachodu. To oni są winni. Tunezja. Libia. Egipt. Bahrain. Kto następny?

Nie mam zaufania do krajów, w których prawo stanowi religia. Nie dlatego, że mam coś przeciw wierze jako takiej. Niech se tam wierzą dobrzy ludzie, jak im tego potrzeba. Ja się obawiam religii. Jak bowiem mówił jeden z kandydatów do Nagrody Nobla: "na świecie byli i są ludzie źli, którzy zawsze będą robić złe rzeczy, oraz ludzie dobrzy, którzy będą robić rzeczy dobre. Ale potrzeba religii, żeby ludzie dobrzy zaczęli robić rzeczy złe."

I trochę się niepokoję.

wtorek, 22 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa snookera

Co to jest snooker wie każdy, kto choć przez krótki czas był w Ukeju, lub ogląda kanały sportowej TV. Ta osobliwa gra powstała około roku 1875 w Indiach, w Armii Brytyjskiej, jako odmiana bilarda, który pomału nudził się panom oficerom. Sama nazwa też jest wyrażeniem wojskowym. Snooker oznaczał tam rekruta lub nowoprzybyłego, młodego oficera. Podobno autorem gry jest pułkownik Sir Neville Chamberlain z Devonshire, on też pierwszy użył tej nazwy, co prawda nie do określenia gry, lecz swego oponenta, który miał trudności z trafieniem bilą do łuzy.

Snooker zdobywał swoja popularność bardzo wolno. Jest dużo trudniejszy od zwykłego bilardu, wymaga większego stołu, a reguły są, jak to zwykle bywa wśród reguł wymyślanych przez nudzących się gentlemanów, bardzo skomplikowane. Dopiero po ponad 50 latach, w 1927 roku, odbyły się pierwsze mistrzostwa świata. Oczywiście, w Ukeju. Wygrał zawodnik ukejski, Joe Davis, który zresztą wygrywał każde, coroczne mistrzostwa aż do 1940 roku. Może dlatego, że w 1931 było tylko dwóch zawodników w turnieju?... W latach 1958-1963 w ogóle nie udało się zebrać wystarczającej ilości zawodników, czyli...2!

Przełom w popularności zapewniła dopiero TV. I to nie ta normalna, pierwsza. Tylko kolorowa. W 1969 roku David Attenborough (tak, ten od programów przyrodniczych) komentował turniej Pot Black, zresztą tylko po to, by zademonstrować potęgę kolorowego obrazu TV. Oglądalność przekroczyła najśmielsze oczekiwania i program stał się drugim pod względem ilości widzów programem BBC2.

Na czym to polega? Duży, zielony stół, o wymiarach 12 na 6 stóp (3.7x1.8 m), na nim 15 czerwonych bil i 6 kolorowych. Grający ma za zadanie wbijać naprzemiennie bilę czerwoną i którąś z kolorowych. Bile czerwone pozostają po wbiciu w łuzie, kolorowe wracają na swoje miejsce na stole. Każda czerwona bila ma wartość 1 punktu, każda z kolorowych ma  inną. Żółta 2, zielona 3, brązowa 4, niebieska 5, różowa 6 i czarna 7. To co wyprawiają z bilami mistrzowie, grający o wcale pokaźne sumki 5 i 6 cyfrowe przechodzi ludzkie pojęcie. W tutejszej TV komentatorzy komputerowo wykreślają jaki tor bili będzie najkorzystniejszy, a potem można tylko z zazdrością patrzeć, jak zawodnik tak właśnie tą bilę posyła, bez żadnego wsparcia ze strony elektroniki. Jest to też jeden ze sportów gentlemanów, co widać po zachowaniu zarówno zawodników jak i publiki.
A stół do snookera na początku gry wygląda tak.


 Czemu nagle mnię naszło pisać o snookerze?

Ano znieczulałem dziś miłego, młodego policjanta z drogówki. W czasie rozluźniającej rozmowy podczas zakładania wkłucia, podłączania kroplówki i temu podobnych rzeczy, zwierzyłem mu się, że lubię oglądać turnieje snookera.
- My też w policji lubimy snookera. Mamy nawet własną, policyjną wersję. W czasie odbywanych co jakiś czas kontroli pojazdów, kiedy stoimy na A30*) zatrzymujemy kolejno czerwony samochód, potem niebieski, znów czerwony, potem zielony, znów czerwony, potem...

Zasnął zanim opowiedział mi wszystkie szczegóły. Wiem tylko, że za różowy samochód zatrzymujący dostaje maksymalną ilość 10 punktów.

Nie kupujcie różowego samochodu w Kornwalii. Chyba, że lubicie policjantów. I snookera.

______________________________
*) główna arteria Kornwalii

niedziela, 20 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa ostatniego miasta

Każdy dobry furman nawraca dwa razy. Zatem i ja nawrócę do Toskanii. Ostatnim miastem, które chciałbym wspomnieć na blogu jest Siena.

Jak zwykle historia przeplata się tu z legendą. Wiadomo, że osadę założyli Etruskowie. Jak zwykle u nich był to dobrze broniony fort na szczycie wzgórza. Potem przyszli Rzymianie. Pierwsze wzmianki pisane pochodzą z 70 r.n.e. i dotyczą rzymskiego miasta Saena Julia, założonego w czasach cesarza Augusta. Niektórzy archeolodzy uważają, że w okresie upadku Cesarstwa Rzymskiego panowali tu Gallowie.

Pochodzenie nazwy miasta jest również nieznane. Być może pochodzi ona od etruskiego plemienia Saina, być może od rzymskiego Saenii, być może od galijskiego Saenones. A być może, że od legendarnego Seniusa, syna założyciela Rzymu Remusa, brata założyciela Rzymu.

Sienna nie miała dobrze za czasów rzymskich. Położona z dala od głównych szlaków handlowych żyła własnym, spokojnym życiem. To ubocze oszczędziło jej także chrześcijaństwa, które pojawiło się w Sienie dopiero w IV w.n.e.

Prosperitę przyniósł też najazd Longobardów w VIII w.n.e. Główne drogi handlowe poprowadzono przez Sienę, bowiem stare trakty zbyt były narażona na ataki Bizancjum. Kupcy i pielgrzymi wędrujący do i z Rzymu szerokim strumieniem przepływali przez Sienę, zostawiając tu sporo grosza.

W XIII wieku, wykorzystując spór terytorialny z Arezzo, bogata szlachta "przekonała" rządzącego miastem biskupa, aby oddał im władzę. W tym samym wieku powstała katedra, Piazza del Campo oraz Palazzo Publico. W 1179 Siena miała własną konstytucję.

Siena była poważnym przeciwnikiem dla rosnącej w siłę Florencji. Do decydującego starcia doszło 4 września 1260 roku. Wojska Sieny, wspierane przez oddziały sycylijskiego króla Manfreda czyli niemiecką najemną kawalerię, stanęły na przeciwko półtora raza większej armii florenckiej u stóp wzgórza Montaperti. Przez cały dzień wojska florenckie próbowały atakować broniących się sieneńczyków, ale bez skutku. Dopiero późnym popołudniem, po kolejnym odpartym ataku, armia Sieny ruszyła do kontrataku. Mimo znacznie mniejszej liczebności byli pewni zwycięstwa. I to nie dlatego, że dzień wcześniej, w wielkiej procesji z udziałem wszystkich mieszkańców miasta, dowodzący obroną miasta Buonaguida Lucari oddał miasto pod opiekę Marii Dziewicy*). I nie dlatego, że, jak powiadają, w czasie ataku spłynął z nieba jasny obłok, kryjąc przed oczyma florentyńczyków ruchy wojska sieneńskich. Po prostu mieli w armii florenckiej zdrajcę, niejakiego Bocca degli Abati, który w decydującym momencie zaatakował od tyłu chorążego niosącego sztandar i odciął mu rękę z tymże. W owym czasie armie nie nosiły mundurów, nie było też dobrej łączności, zatem wszyscy patrzyli na sztandar, jako na znak, że tam jest dowódca i to w stanie nienaruszonym. Kiedy sztandar zniknął wybuchła panika. Żołnierze florenccy rzucili się do ucieczki i przegrali bitwę. Zginęła ponad połowa florenckiej armii, co sprawiło, że na długi czas Florencja zaniechała ekspansji na południe.
Do dziś w czasie meczów piłkarskich pomiędzy drużynami z tych dwu miast można usłyszeć, jak sienieńscy kibice wrzeszczą Pamiętajcie o Montaperti!

Bocca degli Abati wg. Dantego trafił za swą zdradę do dziewiątego kręgu piekieł, podobnie jak dowodzący wojskiem w polu Farinata degli Uberti, z tym, że ten za herezję i skłonność do filozofii Epikura. A trwałą pamiątką jest także kościół San Giorgio postawiony przez niemiecką kawalerię króla Manfreda, których bitewnym zawołaniem było imię świętego.
To miasto w naszym prywatnym rankingu dużych miast toskańskich uzyskało maksymalną ocenę 5/5. Nie będę opisywał po raz nie wiem który, jakie to uczucie cofnąć się o kilkaset lat i spacerować po cienistych, wyłożonych kamiennym brukiem placach i ulicach. Męczące jest co prawda stałe włażenie pod górę i schodzenie na dół. To dlatego, że Siena leży na wzgórzach i na szczycie każdego jest coś wartego zobaczenie. I tu mała siurpryza - otóż ojce miasta, dla ułatwienia życia turystom (założę się, że chodziło o Amerykanów) wybudowali liczne ruchome schody, co znacznie ułatwia poruszanie się.

Na zakończenie parę zdjęć.


Rzut oka na miasto.


Kolejna mała, kamienista uliczka.


Małe placyki, małe kościółki...


Chciałbym mieć takie okno, no...


Jako, że Senius był założycielem miasta, wszędzie można spotkać ten rzymski symbol


Mały balkonik pod małą dzwonniczką... buuu.. ja taką chcę...


Jak powłazić na dziedzińce domów, to można znaleźć przepiękne detale



Piazza del Campo - to tu odbywają się słynne wyścigi konne.


Katedra


i jej detale


Tu stale jest po górkę


A za to kochamy Sienę - leżenie na piazza del Campo. (foto Tygrysek, żeby nie było na mnie).


Do tematu Toskanii wrócę jeszcze raz. Na razie. Miłej niedzieli.

PS. Nie piszę o wyścigach konnych Palio di Siena, bo to oklepane. Zresztą, nie widzieliśmy. nie ta pora roku.


_______________________
*) robiono to kilkakrotnie, ostatni raz w 1944 roku, aby osłonić miasto przed alianckimi bombami.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa kolejnego święta

Czy istnieją beznadziejne święta? A jeśli tak, to z czego wynika ich beznadziejność? I czy zawsze były beznadziejne, czy dopiero z czasem stały się beznadziejne? I czy import takich świąt ma sens?

Sporo tych pytań się zebrało. A to przez Walentynki. Dla mnie to beznadziejne święto. Głównie przez towarzyszącą im komercję i zatracenie tego, co być może kiedyś w nich było.

Zaczęło się... hmm... no, dawno temu. Kiedy po wzgórzach italskich, na których potem, potem powstało miasto Rzym, a wokół niego całe imperium, latali odziani w skóry pasterze, z trwogą patrzący na otaczające ich lasy, gdzie wilcy nocami podchodzili pod zagrody, by porwać niewinną owieczkę. Raz do roku, w święto wiosny*), Lupercalia (lupus to po łacinie wilk, łapiecie rdzeń nazwy?), świętowano koniec zimy. Nawet w pismach rzymskich z okresu I w.n.e. nie wiedziano już, jakich bogów w czasie tego święta czczono. Lupercusa - obrońcę stad przed wilkami, Fauna - boga rolników, czy Ruminę - boginię, której świątynia (czy istnieje w polskim słowo "świątyńka"?) stała pod figowym drzewem koło jaskini, w której wilczyca wykarmiła Romulusa i Remusa? Nieistotne, teraz nikt już prawdy nie dojdzie.
Wiadomo natomiast, że dwóch nagich młodzieńców prowadzonych przez kapłanów, pod owym figowym drzewem składało ofiarę z kozy (dla płodności) oraz psa (dla oczyszczenia). Smarowali sobie czoła krwią, którą potem scierały im kapłanki Vesty wełną namoczoną w mleku.
Skórę kozy cięto na paski i dotykano nimi kobiet i żywiny, aby były płodne w następnym roku**). Nie wiem, co robiono ze skórą psa.
Miłe święto. Na tyle miłe, że rzymskie legiony rozniosły je po całej Europie aż do Wielkiej Brytanii.

Kiedy rozpoczęła się ekspansja chrześcijaństwa, jednym ze sposobów na zdobycie popluarności było przejęcie "starych" świąt i nadanie im nowej treści. Lud bowiem lubi świętować bez względu na to, jaka jest przyczyna. Zatem i to święto zostało "skradzione". Papież Gelasius w 496 r.n.e. ustanowił ten dzień dniem św. Walentego.
Jest trzech kandydatów o tym imieniu. Wybierzcie, który bardziej Wam odpowiada.
1. kapłan w Rzymie, który głosił nauki Ewangelii i za to został uwięziony. W więzieniu nauczał nadal, a także uleczył ze ślepoty córkę strażnika. Kiedy dowiedział się o tym cesarz Klaudiusz II kazał kapłana zabić, a następnie ściąć mu głowę***). Przed egzekucją skazaniec napisał list do córki strażnika, w którym wyraził swoją miłość i podpisał "od twojego Walentego". I tak zostało. Wyrok wykonano 14 lutego 269 roku.
2. biskup z Interamny****), który udzielał ślubów wbrew rozkazom cesarza, również Klaudiusza II. Cesarz uznał bowiem, że kawalerowie są lepszymi żołnierzami niż żonaci lub posiadający narzeczone. Kazał zatem zawiesić wszystkie małżeństwa na czas zbliżającej się wojny. Walenty nie posłuchał i nadal udzielał ślubów, za co spotkała go stosowna męczeńska śmierć. Ciało męczennika przyjaciele pochowali 14 lutego w kościele św. Praxedesa w Rzymie.
Niektórzy twierdzą, że w obu powyższych przypadkach chodziło o tę samą osobę.
3. trzeci kandydat żył i umarł w Afryce.

Święto Walentego było bardzo popularne w Anglii i Francji w średniowieczu. Nawet "rzymska loteria"*****), na którą bardzo krzywo patrzyło papiestwo, była rozciągnięta na cały rok.

Pierwszym znanym walentynkowiczem, którego listy zachowały się do czasów dzisiejszych był Książę Orleanu. Wzięty do niewoli po bitwie pod Agincourt i osadzony w londyńskim Tower pisał listy do swojej żony.

Zwyczaj pisania listów lub kartek na walentynki powrócił w XVIII w. Przygotowywano okolicznościowe kartki ręcznie, więc dostępne były tylko dla najbogatszych (i umiejących czytać). W 1797 roku wydano książkę The Young Man’s Valentine Writer, zawierającą ujmujące wierszyki do wykorzystania w listach.

Dziś mówi się, że wyciągnięto św. Walentego tylko dlatego, że pomiędzy Bożym Narodzeniem a wielkanocą w sklepach panowała posucha, a trzeba było jakoś kasę klientom wydrzeć. Stąd wszędzie są czekoladki, karteczki, majteczki, specjalne kolacje, obiady i co tylko można przypisać kochającym się parom.

Moja rada - uważajcie. Jak raz dacie się wciągnąć, to w następnym roku wasza połówka będzie oczekiwać tego samego. Jak z Bożym Narodzeniem. Raz w dzieciństwie się zaczęło, daliście się wciągnąć i teraz urządzacie je co roku. Trzymajcie się z dala!

P.S. To nie tylko święto zakochanych. To także święto Przyjaciół. Zatem wszystkim Przyjaciołom - pamiętam o Was. Nie tylko dziś.

________________________
*) luty w rzymskim kalendarzu wypadał nieco później niż obecnie
**) ten zwyczaj, zwany februa, pozostał w nazwie miesiąca February.
***) po co? Przycisk na biurko?
****) obecnie Terni we Włoszech
*****) podczas Lupercaliów dziewczęta i młodzieńcy rzymscy losowo łączyli się w pary na czas święta. W Anglii w średniowieczu imiona panien wrzucano do naczynia i kawalerowie wyciągali po jednym. Tak dobrana para wymieniała się podarunkami, kawaler nosił imię "dobranki" na rękawie i miał się nią opiekować i dbać o jej bezpieczeństwo przez cały następny rok. Zwyczaj ten wygasł w XV wieku. W 469 roku papież Gelesius uznał loterię za niemoralną i pogańską. Próbował zastąpić ją "loterią świętych" - każdy losował imie jednego świętego i przez następny rok studiował i kontemplował jego dokonania. Jak można sie domyślić, popularność tej loterii była znikoma.

wtorek, 1 lutego 2011

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego dowodu

Dziś bardzo króciutko. Abi, to do Ciebie.








Sądzę, że rozpoznajesz, z jakiej aplikacji to zeskanowany wydruk.
Co, oczywiście, nie oznacza, że nie zazdroszczę Ci Trevora. ;-)