środa, 22 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa Świąt

Jutro rano wyruszam w drogę. Najpierw do szpitala, zanieczulić pięcioosobową listę, a potem na lotnisko i do Polski. Nastąpi zatem przerwa w pisaniu bloga, bo i zajęć będzie dużo i dostęp do sieci utrudniony.

Zatem już dziś składam wszystkim, którzy tu wpadają stale i tym, który bywają dorywczo, a także tym, co tu pierwszy raz najserdeczniejsze życzenia Zdrowych, spokojnych, udanych Świąt, spędzonych w miłym, rodzinnym cieple, przy zapachu zielonego drzewka, świeczek, błyszczeniu baniek, łańcuchów, jabłek, złoconych orzechów, śpiewów chóralnych i solowych, przy dobrym jedzeniu i piciu oraz - co niebagatelne - z możliwością wyspania się także.

Tym, co na morzu/dyżurze/zmianie życzę spokoju, mało pracy, miłych współpracowników i mało kłopotliwych klientów/pacjentów etc.

A w nowym roku życzę Wam pogodnej rzeczywistości wokoło, sił i odwagi, by podążyć za marzeniami i wytrwałości, by je spełnić. Jednakowoż uważajcie, czego sobie życzycie - możecie to dostać!

Miał być filmik, ale nie będzie, bo nie wiem jak wstawić kod .swf.

Zatem moja ulubiona Katie M. Bo Christmas powinny być tak łagodne, jak piosenka w jej wykonaniu.

niedziela, 19 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawy upadku cywilizacji ciąg dalszy

Ta cywilizacja musi upaść. No, nie ma szans. Bo jest to, jak napisał Abi (oby żył wiecznie) cywilizacja kretynów.

Przeczytałem ze dwa dni temu notkę na WP*), jak to jakaś zwyczajna, kalifornijska mamuśka, Monet Parham z Sacramento, zaskarżyła sieć jadłodajni McDonald's, że wciska się w jej rodzinę, pomiędzy nią i jej dzieci. Dokonuje tego "wciskania" się poprzez oferowanie Happy Meals, czyli zabaweczki dodanej do posiłku. Maya, córka owej mamuśki, domaga się zakupu owego Szczęśliwego Jedzonka w sposób natarczywy, a jeśli mamuśka odmówi staje się "nieusłuchana i obrażona" (w oryg. disagreeable and pouted, gdyby komuś nie pasowało moje tłumaczenie).

Zacząłem się zastanawiać, o co tej kobicie chodzi? Przecież nikt jej wołami do jadłodajni McDonald's nie ciąga, nawet jak już tam się znajdzie, to nikt jej nie każe kupować wszystkiego, czego zapragnie dzieciak - w końcu to ona jest dorosła i ustala zasady. Jak jest więc podstawa prawna skargi? Czy należy zatem oczekiwać, że oskarżone zostaną wszystkie sklepy z zabawkami, które mają wystawy bez firanek i okna od ulicy? Każdy, kto reklamuje 800-częściowy zestaw Lego - do pudła?!**)

Nie. Mamuśce chodzi o to, że wraz z zabawką Maya otrzymuje posiłek, w tym burgera i frytki i to wpędza ją na równię pochyłą zakończoną otyłością i związanymi z tym chorobami oraz brakiem atrakcyjności i koniecznością stosowania długotrwałych, nieprzyjemnych i pewnie kosztownych zabiegów odchudzających.

Nie jestem zwolennikiem jadłodajni McDonald's, ale nie wypowiadam się, bo nie korzystam. Ostatni raz byłem w tymże przybytku w Wiedniu, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, a i to tylko dlatego, że było wcześnie rano, jechaliśmy całą noc i tylko tam można było wypić kawę. Jednakże sprawdziłem. Kupując cokolwiek, w tym Happy Meal, można wybierać. I tak - zamiast Coli (najlepszy ponoć odrdzewiacz) można dostać mlecznego szejka, zamiast frytek "apple dip with caramel souce" cokolwiek by to było. A kto w końcu każe małej zeżreć całe frytki? Mamuśka może wszamać połowę, albo w ostateczności (jakże szokująco to zabrzmi) wywalić połowę do kosza. Proste.
Nie wiem, jak jest w Kalifornii, ale znając wszechświatowość firmy sądzę, że podobnie.

Poszperałem dalej i znalazłem, że mamuśka nie jest, jak można by przypuszczać, "zwyczajną, kalifornijską mamuśką". Jest osobą zatrudnioną przez stan Kalifornia w grupie mającej opracować strategię walki z otyłością dzieci, na stanowisku menedżera. Czyli powinna wiedzieć lepiej i w ogóle do jadłodajni McDonald's nie chodzić. Z dzieckiem zwłaszcza.

Mam nadzieję, że nawet jeśli jest to tylko część kampanii prowadzonej przez tę grupę, sąd nie da się wpędzić w maliny. Choć już zakazał McDonald's-owi sprzedaży posiłków powyżej 600 kcal.

Dlaczego uważam, że jest to oznaką upadku cywilizacji, spyta ktoś. Otóż jeśli, zamiast "własnoręcznie"***) czy też lepiej "własnoprzykładowo" nie potrafimy wychowywać dzieci, jeśli zwalamy winę za swoje zaniedbania na innych, wszystko jedno kogo - firmy fastfoodowe, szkołę, kościół i tp.,  i chcemy poprzeć to wyrokami sądu - to nie mamy szans na przetrwanie. Jeśli w TV dziecko od 12 roku życia ogląda, jak ludzie zabijają się w imię niezrozumiałych dla małolata przyczyn, a równocześnie miłość, zwłaszcza fizyczna, może być oglądana od 18 roku życia (nie mam na myśli pornoli tylko sex w dobrym wydaniu) to mamy to, co mamy. I żadne sądy tu nie pomogą.

Zresztą, może tak ma być? Zastanawiamy się, dlaczego nagle upadły wielkie, liczące setki lat cywilizacje w przeszłości. Może wyhodowały sobie stosowną ilość kretynów?

_______________________________________
*) Wirtualna Polska. NB chciałem dziś do tej notki wrócić i okazało się to niemożliwem - wyszukiwarka na WP nie znalazła nic, a w sieci 1900 stron o McDonald's, Happy Meal i procesie, ale żadna z pierwszych 60 o tej sprawie. Google UK podało mi tę sprawę z odnośnikami na drugiej pozycji. Wiem, że WP ma 1900 spraw na głowie, ale jeśli nie da się wrócić do notki czytanej przed dwoma dniami to wsadźcie sobie tę wyszukiwarkę do... frytek z McDonalds, np.
**) jeśli tak, to ja proszę o rozciągnięcie tej odpowiedzialności na sklepy z damską odzieżą - też się wciskają w moją rodzinę!
***) nie mam na myśli używania przemocy!

czwartek, 16 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa upadku cywilizacji

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem - ta cywilizacja musi upaść. Nie ma szans.

Kurd z Iraku, Aso Mohammed Ibrahim w 2003 roku potrącił był śmiertelnie 12-letnia dziewczynkę Amy Houston i zbiegł z miejsca wypadku. Między innymi dlatego, że już miał swój criminal record, nie miał prawa jazdy, ubezpieczenia i wielu innych wymaganych prawem rzeczy.

Przesiedział w więzieniu cztery miesiące i wyszedł, bo mógł odpowiadać z wolnej stopy. Na wolności poznał Angielkę, z którą ma obecnie dwójkę dzieci. W tym czasie w powolnej machinie biurokratycznej Imperium Brytyjskiego toczyła się sprawa wydalenia go do ojczystego Iraku (dwukrotnie odmówiono mu azylu), bo kryminalista wielokrotny, zabił dziecko, uciekł z miejsca wypadku i jeszcze paru mniejszych wykroczeń. I ilekroć Border Agency uzyskiwała zgodę na wydalenie delikwenta - ten zasłaniał się rodziną.

I dzisiejszy wyrok wydany przez Sąd Imigracyjny w dwuosobowym składzie pozwala mu pozostać w Ukeju, bo zgodnie z art. 8 Karty Praw Człowieka ma prawo do życia rodzinnego.

Co tak naprawdę powiedzieli dziś sędziowie? "Skądkolwiek przyjedziesz, nieważne kogo zabijesz, nieważne ile praw złamiesz, jeśli masz dziecko - możesz spokojnie żyć w UK. Możesz mieć criminal records przez wiele lat bez prawa stałego pobytu, jeśli masz dzieci - możesz spokojnie żyć w Ukeju. Prawa rodziny zabitej dziewczynki nie są ważne, ważne są prawa obcego przybłędy."

Ta cywilizacja musi upaść. A kiedy to się stanie, pamiętajcie, że to przewidziałem.

środa, 15 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa wku.. niezadowolenia dużego stopnia

Miało być fajnie. Rano pięć dentals i po południu jedna przepuklina techniką laparoskopową.
Siedzimy, czekamy, gaworzymy radośnie, jak to przed Świętami i nagle orientujemy się, że pacjentów cosik nie ma. Stan wojenny? Lodowiec? Kopne śniegi? Bardziej wyrywna nursa łaps za telefon i dzwoni po ludziach.

Pierwszy na liście bardzo się zdziwił. Jakże to tak dzwonicie, nursie brodziaty? Przecież odwołałem zabieg. Jeszcze w listopadzie. Telefonicznie. Pojawiły się pierwsze objawy wku.. niezadowolenia. Dzwoni do drugiego, a właściwie chce dzwonić. Bo zanim wywołała na ekran monitora kartę pacjenta, jego nazwisko w cudowny sposób... zniknęło z listy. W tym momencie weszła nursa z drugiej sali z lekką pianą na ustach. Ich pierwszy pacjent został skreślony 2 grudnia z listy, ale ciągle figurował na wydrukach. Objawy wku... niezadowolenia znacznie wzrosły.

Zaczęliśmy grzebać w listach i nagle... okazało się, że pacjent z przepukliną pojawia się i znika. Raz na liście jest, by za moment lista świeciła pustką. Kolorektal, jako najbardziej zainteresowany, rzucił się sprawdzać. Znalazł. Pacjent zniknął z listy na pierwszej sali operacyjnej i pojawił się na drugiej, wielkości składziku na narzędzia ogrodowe. Kolorektal zagotował. Tam nie da się zrobić laparoskopii! Bo z trzech niezbędnych rzeczy mieszczą się tylko dwie. Te trzy rzeczy to: sprzęt anestezjologiczny (anestezjolog nie jest konieczny, "zrób se Wi-Fi i kontroluj z korytarza"), chirurg z osprzętem i pacjent. Można wybierać, które dwie chce się mieć, ale trzy za cholerę nie wejdą. Kolorektal nie jest cham i ordynus, więc zagotował z godnością i poszedł na dół, do ulubionej przez dzieci w setkach krajów, Barbie.

A ja zająłem się przeglądaniem moich list i wku.. niezadowolenie ogarniało mnie coraz większe. Dwa piątki - po siedem zabiegów na dentalskich listach, a ja mam po jednym ogólnym. Zamiast mieć wszystko w jeden piątek, będę przyjeżdżał w dwa tylko po to, żeby znieczulić przez 10 minut, no, max 15. A wtorkowa lista z czterema przepuklinami w ogóle mnie nie miała w składzie operującym. Chciałem zadzwonić do Barbie, ale wrócił kolorektal.

Położylismy go na leżance, bo dziwnie jęczał i postawiliśmy na nim czajnik. Dał radę zagotować półtora litra. Herbata, nie powiem, był dobra.

środa, 8 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa kretynów

Ha, ha, Abnegat tutaj otwiera Erę Kretynów. Nie dziwota.

/joke-mode-open

Autko mu się biesi. Migacze mu się nie podobają. Wycieraczki nie pasują. Oj, Abi, Abi. A czego Ty chcesz? Era Kretynów już dawno została otwarta.

Najpierw był migacz. Trzeba go było włączyć, a potem wyłączyć. Dwie czynności. Tym trudniejsze, że musiały być skoordynowane ze skrętem. Wymagane IQ minimum 90. A co z tymi, którzy mają poniżej? A co z tymi, co mają sklerozę? Cierpieli, niewymownie cierpieli, że nie mogą jeździć autkami, aż uproszczono zadanie. Teraz wystarczy tylko włączyć. Jak się już skręci, to wyłącza się samo. Teraz lepiej?

Lepiej, ale nie dobrze. Boć przecież trzeba wyprostować kierownicę, a jadąc na ten przykład autostradą i zmieniając pas nie wykonujemy skrętu. I trzeba pamiętać, żeby wyłączyć kierunkowskaz po zmianie pasa. Wymagane IQ minimum 75. A co z tymi, co mają poniżej? A co z tymi, co mają sklerozę?
Wymyślono więc takie ustrojstwo, że jak się raz i krótko wygnie wajchę, to błyska trzy razy i samo się wyłącza. I na autostradzie starczy mieć IQ 60. Sklerotykami nie trzeba się przejmować, bo i tak zapomną w ogóle włączyć.  A sądząc po częstości używania kierunkowskazów w Ukeju, to większość ma sklerozę.

A poza tym, co to znaczy: "chcę skręcić i się rozmyśliłem"? Żadnego 'rozmyśliłem'. Skręcasz i już. Bo przecież prowadzi Cię GPS, a on się nie myli.

Wycieraczki? Ty się ciesz, że tylko trzy razy robią bzzzyt po szybie. Moje mają taki automat, że im dłużej pryskam wodą, to tym dłużej robią potem bzzzyt. Dochodzi do sześciu, z czego ostatnie dwa już po suchym.



/joke-mode-close

To musi upaść. Tego po prostu nie da się w żaden sposób utrzymać. W imię równości, wolności i braterstwa pozwalamy kretynom na wszystko lub prawie wszystko. Nie wolno dziecku w szkole powiedzieć, że jest tępe. Nie wolno grubej babie powiedzieć, że jest spaślakiem. Zamiast być przeszkodą dysleksja, dysgrafia, dyskalkulia i wszystkie inne dys- stają się pożądaną cechą zapewniającą przywileje i ulgi. Specjalne egzaminy na studia, których można nie pisać ręcznie tylko na komputerze, bo stawianych kulfonów nikt nie przeczyta, a ilość błędów ortograficznych przyprawi o ból głowy każdego, nie tylko polonistkę.

Pewnien profesor na wyższej uczelni w Mieście miał na roku studenta z Afryki. Tenże student nie mógł zdać któregoś z egzaminów, bo, jak tłumaczył, pisał je w nieodpowiednich warunkach. Zatem profesor posadził go w swoim gabinecie, dał trzy zadania do rozwiązania i cierpliwie czekał na wynik. Wynik był, po raz kolejny, negatywny. Na skargę, że znowu biedak nie miał warunków, zrobił wielkie oczy i powiedział z przekonaniem: "Przecież posadziłem pana pod palmą", bo takowa stał za biurkiem. Niestety, były to lata siedemdziesiąte. Dziś oskarżono by go o rasizm i harrassement. Do czego to doszło.

A ja sobie nie życzę, żeby jakiś dyslektyk czy dysgrafik miał jakiekolwiek ułatwienia w czymkolwiek! Bo nie chcę, żeby mój lekarz zamiast dać mi 0.5 mg Atropiny walnął mi 5.0, bo mu się cyferki przestawią. I nie chcę umierać, bo dyslektyczny magister w aptece wyda Kalium cyanicum zamiast Kalium chloratum.

Ostatnio czytałem o "rasiźmie" w obsadzie filmu Hobbit. Bo jakaś aktorka, pochodzenia pakistańskiego, nie dostała roli "ze względu na ciemną cerę", choć była właściwego wzrostu i ukończyła jakąś aktorska szkołę. Bo, qurna!, hobbici byli wzorowani na białoskórych Anglikach i już! Ale zamiast prostego "spadaj" reżyser zaczął przepraszać i tłumaczyć, że nic nie wiedział i to nie on. Dlaczego żaden biały nie zagrał niewolnika na plantacji bawełny w ekranizacji Chaty Wuja Toma się pytam!?*)

Bo ja chcę, żeby spasiony grubas był po prostu grubasem, a nie vertically challenged, a wsiowy głupek był głupkiem, a nie intelektualnie odchylonym czy jakie tam jeszcze określenie wynajdą spece od politycznej poprawności. I nie chcę tu nikogo obrażać - chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po ludziach, czego mogę od nich wymagać i oczekiwać.

Nie każdy biega 100 metrów w 10 sekund, ale nie wymagamy, aby uznano nas za fizycznie ułomnych, bo tego nie robimy.

A ludzie na różnym poziomie intelektualnym znajdą swoje miejsce w społeczeństwie. Przykładem choćby film z ostatnich lat The Blind Side.**)  Polecam, bo dobry.

Ta cywilizacja musi upaść. CBDU.
______________________________
*) choć może wystąpi w sequelu zatytułowanym Wata....  sami sobie dokończcie. Bo wata jest biała.
**) niestety nie wiem pod jakim tytułem pokazywany w eRPe.

wtorek, 7 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa starej kobiety

Nie wiem, czy ten tekst powinien ukazać się dzisiaj, czy raczej w styczniu. Dokładnie 6 stycznia. Bo choć 6 grudnia u nas chodzi Św. Mikołaj, to w Toskanii nie. Za to 6 stycznia...

...była ciemna, styczniowa noc. Wiatr wiał od Alp niosąc mroźne, wilgotne powietrze, osadzając na drzewach i dachach domów ostre szpilki lodu. Jeszcze wieczorem mimo zachmurzonego nieba ci, którzy wyszliby przed dom mogli zobaczyć jasnę gwiazdę po wschodniej stronie nieboskłonu. Z tym, że nikt w taką pogodę nie wychodził. Wieczór dawno już minął, zbliżała się północ. Gęste chmury pokryły niebo zakrywając każdą gwiazdę. Wszyscy skupili się przy rozpalonych w domach piecach, chciwie chłonąc ciepło płynące z płomieni pożerających wysuszone szczapy i wyschłe łodygi winorośli. Grzali dłonie kubkami gorącego wina, roztaczającymi przyjemną woń ziół i letniego zachodu słońca. Słuchali pohukiwań wichury w kominach i bajań niewidomego, wioskowego gaduły. W małej chacie na skraju wsi stara kobieta szykowała się do snu. Duży kawał wygładzonego porfiru, który od południa leżał na przypiecku ostrożnie przeniosła do łóżka i czekała, aż siennik i sześć warstw derek rozgrzeją się na tyle, żeby mogła wtulić się w ciepłą pościel i zasnąć, zanim ta wyziębnie i chłód zbudzi ją przed brzaskiem. Była już blisko chwili, kiedy miała po raz ostatni przed snem rozgarnąć płonące szczapy i przygasić ogień, kiedy rozległo się walenie do drzwi. Z niechęcią popatrzyła w tamtą stronę, bo o tej porze nikt z szanujących się sąsiadów nie wychyliłby nosa za próg. Obcym zaś nie myślała otwierać. Walenie jednak nie ustawało. Ktoś na zewnątrz bardzo był zdeterminowany i nie zamierzał ustąpić. Uchyliła więc drzwi i natychmiast je zatrzasnęła. Za drzwiami byli obcy. Bardzo obcy. W skrawku światła, które na  moment oświetliło scenę za drzwiami, ujrzała trzy ogromne wierzchowce, jakich nikt w Toskanii nigdy nie widział. Z ich wielkich nozdrzy waliła para, ogromne kopyta niespokojnie tłukły w zmarzniętą ziemię. Dwa z nich niosły jeźdzców okrytych szerokimi, czarnymi szatami. Jeźdźców bez twarzy. Pod szerokimi zawojami, w miejscach, w których spodziewała się ujrzeć twarze, ziały czarne dziury i tylko białka oczu błyszczały chorobliwym blaskiem. Trzeci z jeźdźców był tym, który natarczywie walił w drzwi. Stara kobieta oparła się o nie plecami w beznadziejnej próbie uniknięcia spotkania.
"Diabły!" pomyślała przerażona. "Diabły z piekła rodem!"
Uciekać! Jak najszybciej i jak najdalej. Ale jak? Jak ujść czarnemu przeznaczeniu?
Walenie w drzwi powtórzyło się. Tym razem mocniejsze, bardziej natarczywe, powodujące, że całe ciało staruszki wręcz podskakiwało w ich rytmie. Zza drzwi usłyszała jakieś głosy, okrzyki w nieznanym jej języku, ostre, szeleszczące słowa, które jak węże próbowały wcisnąć się każdą szczeliną pomiędzy ościeżnicą a drzwiami do domu, do ciepła i światła.
"Cóż, dziś mi śmierć pisana!" pomyślała stara kobieta i z nagłą determinacją uchyliła drzwi, by w końcu otworzyć je na oścież.
Światło, uwolnione z wnętrza wyskoczyło w ciemność i osiadło jak rosa na przybyszach. Teraz mogła przyjrzeć się im dokładniej. Trzech wielkich jeźdźców nie próbowało jednak wtargnąć do wnętrza. Stali przed domem, kłaniali się nisko i coś próbowali wytłumaczyć. Nie rozumiała ich mowy. Patrzyła na wierzchowce, mgliście przypominając sobie z dzieciństwa, że przecież widziała je kiedyś, w Arezzo, na dorocznym jarmarku. Miały taką śmieszną nazwę. Zaraz, zaraz, jak to było? Jak koń, ale jakoś inaczej. Camello! Tak, na pewno camello, teraz była już pewna. W świetle dojrzała też, że w turbanach na głowach nie siedzą jakieś duchy, lecz czarni ludzie. Może nie tak czarni, jak ci negrzy, których widziała wśród niewolnych, ale ciemni, bardzo ciemni. Powoli uspokajała się. Nie żeby do końca, co to to nie. Co robią czarni ludzie na camelli przed jej domem? W środku nocy? W zawieję? Przyjrzała się lepiej. Nie wyglądali na bandytów. Raczej nie. Bogata uprząż mieniła się nawet w tym świetle kamieniami, złotem i srebrem. Spod wierzchnich okryć, kiedy rozwiał je wiatr, wyglądał złotogłów i drogie brosze spinające szaty.
Mocniej zawinęła się w chustę, przestąpiła z nogi na nogę. Bose stopy zaczynały marznąć, zmarznięta ziemia wysysała z niej drogocenne ciepło. Czy jej się zdawało czy ten stojący przed nią zauważył to i próbował wskazać drzwi, jakby chciał, żeby ich zaprosiła do środka? O, niedoczekanie twoje, cudzoziemcze!
Spojrzała jeszcze raz na niego. Zorientowała się, że stał przed nią i cały czas mówił. Nie słuchała go dotychczas, zajęta próbami opanowania szalejącego serca i przyspieszonego oddechu. Teraz jednak zaczęła go słuchać i... nie zrozumiała nic. Ciemnoskóry uśmiechnął się wyrozumiale, ukłonił po raz kolejny i zaczął od początku. Szeleścił słowami, pokazywał rękoma coś małego, kołysał nimi jakby bawił się czymś. Widziała, jak z wysiłkiem próbuje znaleźć w swoim niezasobnym słowniku słowa, które byłyby jej znajomemi. Wreszcie wśród wichury i parskania camello uchwyciła pojedyncze wyrazy. Bambino. Dziecko. Jakie dziecko? Czy ona wygląda na kogoś, kto może mieć dziecko? Ach, więc to dziecko kołysał w rękach gość. Dziecko? Nie, ona nie ma dzieci. Nigdy nie miała. Może kiedyś, kiedy był młoda, marzyła o bambino, ale teraz? Popatrz na mnie, ja i dziecko? Może w tych waszych czarnych krajach to możliwe, ale nie tu, tu jest Toskania. Re. Re-bambino. Król? Jaki król? Król-dziecko? W tej wsi? Ty czarny chybaś rozum postradał. Znowu zaczęła się bać.
Wysoko nad nią, jeźdźcy siedzący na garbatych wierzchowcach niecierpliwili się. Wiatr przybrał na sile, nie były to zwykłe podmuchy, jakich można oczekiwać w styczniu. Powietrze wirowało, a wraz z nim ostre igiełki lodu, które wbijały się w twarze, wciskały pod ubranie, szukały każdego odkrytego miejsca by przyssać się i wypijać z ciała ciepło.
Neonato, neonato. Czarny znowu próbował nawiązać z nią rozmowę, coraz bardziej zmarznięty, zniechęcony, zły. Wiedział już, że traci czas.
Stara kobieta poczuła chłód. Mróz pokonał już opór chusty, grubej, lnianej koszuli, wbijał swe wąskie, lodowate szpony w ciało. Drżała. Jeden z jeźdźców pokazał jej gestem, żeby wsiadła z nim na camello. Cofnęła się. Powtórzył gest, tym razem bardziej miękko, jakby przestraszył się, że za pierwszym razem był nie dość uprzejmy. Skutek był jednak przeciwny. Przeraziła się.
"Nie, ja nic nie wiem. Idźcie sobie!" Odwróciła się na bosych stopach i skoczyła do chaty. Zatrzasnęła drzwi, zasunęła wystrugany kawał piniowej gałęzi, która służyła za skobel i oparła się o zimne deski. Słyszała, jak jeźdźcy rozmawiają ze sobą, kłócą się, poganiają wierzchowce. A może nie kłócili się wcale? Może tylko chcieli przekrzyczeć wichurę? W końcu wszystko ucichło. Krzyki, stukot kopyt o zmarznięta ziemię. Odetchnęła. Przytuliła się do glinianego pieca próbując zagrzać sine stopy i dłonie, wysuszyć mokrą chustę. Czego oni chcieli? Neonato re-bambino? Nowonarodzone król-dziecko? Jaki znowu król? Tu, we wsi? W jej starej chacie? Jednak nie dawało jej to spokoju. To nie byli byle jacy ludzie. Nie. Zbyt bogate były ich stroje i rzędy niecodziennych wierzchowców. Pewnie zgubili drogę. Jakiemuś bogaczowi w okolicy urodziło się dziecko, jechali na ucztę. Zgubili drogę, chcieli zapytać. Ale król? Skąd tu król? A może jednak? Bogacz jechał do domu z ciężarną żoną, zaczęła rodzić? Wtedy staje się w najbliższym zajeździe, co tam zajeździe, w domu, nawet w chacie.
Niepokój narastał. Czemu nie poświęciła im więcej czasu? Czemu nie pojechała z nimi? Dokąd? Nowonarodzony król. Taka okazja. Król. Taka okazja. Jak ich teraz znaleźć? W nocy, w zawieję. Przecież nawet nie wie gdzie pojechali. Chyba doliną w dół, do Arezzo. Nie, nie, w taką śnieżycę raczej nie jechali by na północ, to pod wiatr, pod śnieg. Nie wiedząc czemu denerwowała się coraz bardziej. Jedna myśl opanowała ją całkiem. Odszukać ich, odszukać to dziecko. Tak, na pewno pojechali na południe, z wiatrem. Nad Lago Trasimeno są rybackie wsie, tam będą szukać. Trzeba iść, dogonić. Nie ma czasu do stracenia. Tylko przespać te parę godzin do świtu. Gdzież pójdzie sama, bosa, w noc, w zawieję. Nie znajdzie drogi, sama zgubi się i zamarznie. Tak, poczekać do rana. Wtedy będzie łatwiej.

Ale rano nie było łatwiej. Choć wyszła o pierwszym brzasku,  było za późno. Śnieg zasypał wszystkie ślady. Szła najpierw w dół, doliną ku jezioru. Ale tam nikt nie widział camelli ani obcych jeźdźców. Podobnie było na północy. Obeszła Bibbienę, poszła na wschód, ale i w Citta di Castello nie miała szczęścia. Na zachodzie w Montevarchi i w Bucine pokiwali głowami, pomruczeli, ale nie urodził się tam żaden król. Stara kobieta miała ze sobą mały tłumoczek z półbochenkiem czarnego chleba i kawałkiem sera, dla siebie na drogę. A na piersiach niosła malutki węzełek z migdałowymi ciasteczkami, które upiekła zaprzeszłej nocy. Te były dla króla. Bo przecież dzieci lubią ciasteczka, prawda? Chodziła po wsiach i miasteczkach, a każdemu napotkanemu dziecku dawała ciasteczko. Może to właśnie ono było królem? Neonato re-bambino?

Odtąd każdego roku, w wigilię Trzech Króli La Befana, stara kobieta, odwiedza dzieci i wypełnia ich skarpety. Każdemu grzecznemu dziecku wkłada słodycze, a niegrzecznemu bryłę węgla.

sobota, 27 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej przekąski

Piątek wieczorem. Człowiek radośnie nastawiony do świata, tydzień skończony. Jeśli chodzi o pracę. Bo od jutra zakupy w towarzys... pod nadzorem Najmilszej. Prezenta, paczuszki, duperelki, jeszcze tylko tu zajrzymy, nie ważne, że to ma powierzchnię boiska do piłki nożnej i siedem pięter, potem pójdziemy do mniejszego. Ale to dopiero jutro. Dziś spokój, rozrywka, możliwe, że nawet intelektualna.

Zasiadamy przed telewizorem. Jedną z cech - jeszcze nie zdecydowałem czy to wada czy zaleta - posiadania SkyTV jest możliwość nagrywania programów z telewizji. Problem polega na tym, że trzeba mieć czas, aby nagrane obejrzeć. Jak się nie ogląda, to niezauważenie zaczyna brakować miejsca na tym nagrywającym dysku. A o zapełnienie go łatwo. Rok temu nagrywałem program o malarstwie akwarelowym. Nacisła mi się opcja "nagrywaj seryjnie". I teraz mam sto fafdziesiąt odcinków ładniutko upakowanych w katalogu na dysku. Mam też mnóstwo odcinków Morse'a, bo tak mi się nagrały. Podobno, jak ktoś gdzieś mówił, można do tego ustrojstwa podłączyć nagrywarkę i owe rzeczy przenieść na DVD, ale ja żadnego wyjścia DVD nie znalazłem.

Revenons à nos moutons co się na polskie przekłada "wróćmy do ad remu", a francuskiego użyłem nie bez kozery.

Bo otóż także zarówno nagrałem sobie Herculesa Poirot, detalicznie "Żółty Irys". I ten to właśnie odcinek zamierzałem obejrzeć. Zatem zasiadłem w fotelu, okryłem nogi pledem, w prawej ręce pieściłem szklaneczkę z sherry, w lewej pilota i już, już miałem zagłębić się w otchłani pełnej mordów i przestępczych knowań, kiedy na fotelu obok zmaterializowała się Najmilsza i mimochodem rzuciła w kierunku mojej czasoprzestrzeni: zjadła bym coś, wiesz? mam ochotę na coś małego i ostrego.

Pierwsza myśl "to zjedz żyletkę" wydała mi się zabawną tylko przez chwilkę maleńką. Po owej chwilce wstałem, zastopowałem czołówkę Poirota i udałem się do kuchni.

A teraz - jak w 12 minut zadowolić kobietę.

Gromadzimy na stole: ciasto francuskie (gotowiec z Sainsbury - życie jest za krótkie, żeby samemu robić ciasto francuskie), kozi ser, pomidorowo-chilowy relish (nie potrafię przetłumaczyć relish, opis przygotowania na końcu), jajko (w tym konkretnym przypadku zadowolenie kobiety można osiągnąć mając jedno jajko), nieco mąki, pędzel gumiasty.



Z "narzędzi" potrzebne będą dwa naczynia plus blacha do pieczenia. Włączamy piekarnik na 180-200 stopni C.


Po rozwałkowaniu ciasta nie zbyt cienko, jakieś 3 milimetry, większym naczyniem - tu szklanka do piwa - wycinamu koła. Następnie mniejszym naczyniem - tu kieliszek do dobroci różnorakich, robimy "nacięcie" pośrodku każdego krążka. Chodzi o przecięcie paru warstw ciasta tak, aby zewnętrzny pierścień mógł swobodnie rosnąć.



Gotowe krążki smarujemy rozkłóconym jajkiem.



Na środek każdego kółka nakładamy łyżeczkę relish, przykrywamy plasterkiem sera, posypujemy świeżo zmielonym pieprzem i solą (z solą trzeba ostrożnie, ilość zależy od sera) i...


... układamy na blasze. Smarować czy nie blachę czymś (masło, oliwa, tp.) pozostawiam do uznania, bo to zależy od blachy. I do pieca. Po 8-10 minutach uzyskujemy coś takiego.

Pino Grigio z lewej strony zdjęcia jest dadatkiem i nie występuje w przepisie.

Smacznego. Pożarła większą część, a była jeszcze druga blaszka.

A tym czasem w TV:
Hastings: Powiedz mi, Poirot, co ci nie odpowiada w angielskiej kuchni?
Poirot: Anglicy nie mają kuchni! Mają tylko jedzenie. Mięso niedopieczone, warzywa rozgotowane, ziemniaki twarde! A w dniu, w którym Anglicy zrobią swoje wino wracam do Belgii!

I to jest zasadniczo prawda.

Teraz o relish. Relish znaczy w języku angielskim przyjemność. Jak to przetłumaczyć? Pewnie jakieś mądre słowo na to jest, ale nie znam. Relish'y jest kilka. Tu opiszę to, którego używałem.

Potrzebne jest: 1 kilogram pomidorów, 2 duże suche chili, 4 łyżeczki brązowego cukru, 2 łyżki octu z czerwonego wina, 3 łyżki octu balsamicznego, mielony imbir, 4 ząbki czosnku, 5 łyżek oliwy.

Pomidory posiekać dość zgrubnie, usunąć jak mają coś zielonego, wrzucić do malaksera razem z pozostałymi produktami i zmiksować. Uwaga! Ma to-to dużo wody i chlapie, łatwiej jest podzielić na dwie porcje. Całe pure wlać do płytkiego, dużego naczynia, postawić na średnio-małym ogniu i często mieszając gotować około 45 minut. Generalnie większość płynu powinna wyparować, a całość mieć konsystencję dżemu. Wlać do słoiczków, zakręcić, odwrócić denkiem do góry i poczekać, aż wystygnie.

Są też inne: cebulowy (cebula 1 kg, seler naciowy 2 łodygi, 1 czerwona papryka, i reszta jak wyżej), jalapeno (ostre papryczki) i mnóstwo innych, bo można dodawać co się chce. Ważne jest - długie gotowanie, ocet i żeby było ostre. Dobre!

czwartek, 25 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej zarazy

Sie zrobiło szaro i deszczowo. Nawet jakby trochę chłodniej może. W taki czas miło jest usiąść przy kominku ze szklaneczką czegoś miłego czyli a cup of kindness, jak mówią tubylcy, zapalić ze dwie świece i posłuchać. Kiedy ogień huczy, skry latają, serce rozmiękcza się zawartością szklaneczki najlepiej wchodzą straszne opowieści z dawnych lat. Wreckers łupiący zwiedzione fałszywymi ogniami statki, przemytnicy przemykający skalistymi ścieżkami na klifach, niosący na ramionach beczułki z koniakiem i tytoń, sinoblade trupy młodych kobiet znajdowane w strumieniach w niedzielne poranki, czy wsie pełne wzdętych, pokrytych czarnymi plamami ciał mieszkańców. Zupełnie inaczej wtedy zacina deszcz po szybach, inaczej świszcze wiatr za oknem, inaczej smakuje rum.

Jest ostatni tydzień sierpnia 1665 roku. Czarna Śmierć dziesiątkuje Londyn (a nawet piątkuje, bo zmarło 20% mieszkańców miasta), południe Anglii wstrzymało oddech. Z Londynu wyrusza na północ miejscowy kurier pocztowy. Wśród paczek, które wiezie, ma też mały ładunek ubrań przeznaczony dla George'a Vicarsa, wiejskiego krawca mieszkającego w Eyam, malutkiej, zabitej dechami wsi w Derbyshire. Krawiec liczy, że pozwolą mu one rozkręcić znów podupadający interes. Czego obaj mężczyźni nie wiedzą, to tego, że niecierpliwie wyglądany ładunek zawiera oprócz ubrań także coś dużo bardziej złowrogiego - pchły. A te pchły niosą ze soba zarazę.


Eyam współcześnie

Kilka dni po otrzymaniu przesyłki z cennymi ubraniami George Vicars obudził się z przeraźliwym bólem głowy. Wkrótce potem dostał gorączki. Fale nudności, wstrząsające jego ciałem, powodowały wymioty, a wkrótce dołączyła się biegunka. Węzły chłonne na szyi, pod pachami a potem i w pachwinach przeobraziły się w twarde, bolesne kule. Na skórze pokazała się plamista wysypka, szybko zmieniająca się w wielkie, krwawe wylewy. Ból stał się nie do zniesienia, zamieniając Georgea w wyjącą kukłę, zwiniętą w kłębek na łóżku. W końcu wycie przeszło w stłumione jęki i szloch. Nie minął tydzień od otwarcia przesyłki a George Vicars był martwy. Zaraza przybyła do Eyam.


W tym domu rozpoczęła się zaraza.

Do końca miesiąca jeszcze pięciu mieszkańców wsi pożegnało się z życiem. W październiku zmarło następnych dwudziestu trzech. Tak jak rozprzestrzeniała się zaraza, tak rozchodziła się panika. Padły propozycje, aby wszyscy porzucili swe domostwa i szukali bezpiecznego schronienia w pobliskim Sheffield. Był jednak pośród mieszkańców jeden człowiek, który wiedział, że wykonanie tego planu przerodzi się w jeszcze większą katastrofę. Tym człowiekiem był William Mompesson, młody, świeżo zatrudniony rektor parafii Eyam.

Poza ogniskiem zarazy w Yorku, większa część północnej Anglii uchroniła się przed zarazą. Mompesson doskonale zdawał sobie sprawę, że jedynym rozsądnym działaniem jest zapobieżenie ucieczce mieszkańców do Sheffield. Jeśli bowiem zaraza opanuje to miasto, cała północna Anglia będzie w niebezpieczeństwie. To byłaby katastrofa.


Kościół w Eyam. Fajnie jest mieszkać gdzieś, gdzie stoi kościół sprzed ho,ho,ho ilu lat.

Eyam było małą społecznością, ale bardzo religijną i głos rektora miał kolosalne znaczenie. Dzielni mieszkańcy zgodzili się na dobrowolną kwarantannę, aby zapobiec rozszerzaniu zarazy, z pełną świadomością, że dla wielu jedyną zapłatą za to poświęcenie będzie śmierć w okropnych męczarniach.

Wioska nie została zupełnie odcięta od świata. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości, a także William Cavendish, duke of Devonshire, mieszkający w nieodległym Chatsworth House, dostarczali darmową żywność i leki. Zostawiali je w okolicy kamieni granicznych lub przy studni ponad wsią, aby mieszkańcy mogli je zabrać po ich odejściu. Za część produktów wieśniacy z Eyam płacili, zostawiając pieniądze we wgłębieniach omywanych wodą. Monety dezynfekowano mocząc je w occie.



Zaraza trzymała Eyam w okowach przez ponad rok. W tym czasie zmarło ponad 260 osób, w tym także Catherine Mompesson, żona młodego rektora, która opiekowała się chorymi i zmarła jako jedna z ostatnich. Przeżyły tylko 83 osoby, opowiadające później wzruszające historie, jak ta o Elizabeth Hancock, która w ciągu jednego tygodnia sama pochowała męża i sześcioro dzieci na polu obok domu, sama zaś przeżyła, choc to ona przyniosła do domu zarazę - opiekowała się chorymi we wsi.

Elizabeth Hancock w wizji artysty.


Dzisiejszy widok grobów. Na murku wisi tabliczka z prośbą o szacunek dla zmarłych.

Przeżył też miejscowy grabarz, choć miał stały kontakt z ciałami zmarłych.

Co do Williama Mompessona, który przeprowadził wieś przez wszystkie te nieszczęścia mając zaledwie 28 lat, to również przeżył i zmarł w wielku 70 lat.

Dobranoc, śpijcie dzisiaj słodko.

niedziela, 21 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa wyborów

Dziś w eRPe wybory. Kolejne wydarzenie, które napawa mnie zdziwieniem.

Po pierwsze demokracja. Ustrój oparty na błędnym założeniu, że ludzi mądrych jest więcej niż głupich. Niestety, nic z tego. Spotykacie się z nimi na codzień. I co? Wierzycie, że ci ludzie są w stanie nie dać się ogłupić demagogom z list wyborczych i dokonać sensownego wyboru? Ludzie, którzy na codzień nie są w stanie wznieść się na wyżyny kopania równych rowów bez nadzoru? Ludzie, którzy nie potrafią zmusić się do prawidłowego wykonywania pracy skomplikowanej jak budowa cepa, za którą biorą pieniądze? Ludzie, którzy nie rozumieją zdania, jeśli zawiera więcej niż osiem słów (lub sześć, ale trzy różne czasy)? Ha, ha, ha...

Po drugie dziwne zjawisko upolitycznienia wyborów na poziomie miasta czy gminy. W Miasteczku, liczącym jakieś piętnaście tysięcy mieszkańców, zamiast wybierać dobrego gospodarza, który będzie dbał o stan ulic, oświetlenie i temu podobne drobiazgi, niezbędne do życia, odbywają się dyskusje o tym, kto do jakiej patii należy i komu sprzyja. Na forum Miasteczka w internecie pojawiają się wpisy typu "precz z Kaczorami w M.!", "dość rządów PO...!" Qundra, kto to wymyśla! Jakie Kaczory w M.? Kiedy tu byli?*) Co za znaczenie na poziomie gminy ma sympatia z tą czy inną partią? Ja chcę burmistrza i radnych, którzy zadbają o kanalizację na mojej ulicy i będą pilnować policji, żeby była dobrze wyszkolona i wyposażona. I g... mnie obchodzi, czy dbać o to będzie X czy Y. Ma dobrze wykonywać swoje obowiązki. Ale nie, to w eRPe niemożliwe. Tu najważniejsze jest, czy pan X lubi się z panem Z i czy głosował na PiS czy PO. Czysta paranoja. Bo jeśli to staje się argumentem w dyskusji przedwyborczej to patrz punkt pierwszy. Ogłupieni "przynależnością partyjną" kandydatów wyborcy nie zwracają uwagi na to, co zawierają programy wyborcze, które zresztą nie zawierają nic poza populistycznymi hasłami "będzie lepiej jak mnie wybierzecie!" Mnie bedzie lepiej, wy macie tylko głosować.

Najpierw mnie zebrał śmiech pusty, a potem litość i trwoga...

_________________________________
*) no, dobra, raz jeden był, przejazdem.

sobota, 20 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa efektu Brązowego Willa.

Pełno wczoraj i dziś było ruchu w okolicy, bo najpierw wypompowywali wodę w asyście TV, a potem sprzątali. Trochę byłem poruszony, czemuż to, ach czemuż takie wszystkich zaangażowanie, aż zapoznałem się z Brązowym Willem i jego zaskakującym trickiem.

Kornwalia jest, jak można zobaczyć na mapie, długim i wąskim półwyspem wbitym w Atlantyk. Zbyt wąskim, jak na potężny ruch powietrza z zachodu. Wiatr wiejący od Atlantyku "nabija się" na Kornwalię i jego południowa część, trąc o ląd zwalnia, skutkiem czego powietrze znad Kanału Angielskiego skręca ku północy. Na północnym wybrzeżu sytuacja jest dokładnie odwrotna - zwalniając wzdłuż brzegu wiatr zakręca ku południowi, w głąb lądu i tu zderza się z powietrzem z południa. W wyniku tego zderzenia masy powietrza unoszą się w górę, ku chłodnym warstwom i gwałtowanie pozbywają się skraplającej się wody. Powstaje zjawisko nazwane od najwyższego wzniesienia Kornwalii - Brown Willi - efektem Brązowego Willa. Zderzające się powietrze pędzi ku wschodowi, czasem z odchyleniem na północ. Wąski pas silnych deszczów 27 marca 2006 roku sięgnął aż do Oxfordshire - 232 kilometry!



Był miły, ciepły dzień (w rozumieniu Kornwalijczyków, czyli nieco ponad 10 st.C) 16 sierpnia 2004 roku. W dalekiej Ameryce właśnie skończył się huragan Alex*), powiało optymizmem. Z tym, że nie tylko.

Gorące masy powietrza, ciężkie od niesionej wody, powiały na wschód, w kierunku Wysp Brytyjskich. Zaczepiły dyskretnie o południowy brzeg Irlandii, zrzuciły nieco wody na Cork i w mgnieniu oka pokonały morze Irlandzkie. Na ostatniej prostej wyszły dokładnie na Kornwalię. Brown Willi już na nie czekał...

Stosując starą technikę spowalniania ruchu wiatru przy brzegach i zawirowaniu jak mokrą szmatą pozostałymi masami powietrza, zamieszał, zawirował i wykręcił tę szmatę nad Boscastle, tuż obok ruin zamku Tintagel, w którym urodził się podobno sam król Artur. 185 mm wody spadło na ziemię w dolince położonej tuż nad Boscastle, przy czym 24.5 mm w ciągu 15 minut.  Obliczono, że było to 140 metrów sześciennych (czyli ton!) na sekundę! Poziom wody w rzece podniósł się w godzinę o 2 metry. Ale woda nie spłynęła od razu w doł zbocza. Zatrzymały ją prawdopodobnie liście i gałęzie zaczepione o filary mostu. Jednak kiedy most nie wytrzymał...

Położone u wylotu doliny Boscastle nie miało szans. Ponad trzymetrowa fala runęła na miasteczko. Obliczono, że było tego - teraz trzymajcie się mocno - 20 milionów ton wody! Do tego zebrana po drodze warstwa błota.


 Spłukała co się dało - samochody, domy, płoty, szopy ogrodowe. Obejrzyjcie sobie.
 
 
1
 
 
2
 
 
3
 
 
4


5
Zdjęcia pochodzą ze strony http://www.tintagelweb.co.uk/ i są autorstwa Davida Flowera (1-3 i 5) i Iana Younga (4)
 
Ten deszcz padał przez godzinę. Meteorolodzy twierdzą, że dodatkową przyczyną była warstwa powietrza o wysokim ciśnieniu utrzymująca się nad całą Kornwalią, która zablokowała mokremu powietrzu możliwość ucieczki w górę. W promieniu kilku mil ustawionych jest 10 deszczomierzy, notujących poziom opadów. Cztery z nich wskazały opady w tym dniu mniejsze niż 3 milimetry.

A ja wam mówię, to był Willi. Jak w The Goonies. Stary, Jednooki Willi. Trza się wystrzegać piratów. I niektórych gór. Nawet stosunkowo małych.

A dodatkowo jeszcze niektórzy robią sobie jaja z tych spraw.


Twoje zadanie domowe zostało zmyte razem z domem! Śliczna historyjka, młody człowieku! Zgłosisz się do mnie po lekcji!
_________________________________
*) od żeńskiego imienia Alexandra

piątek, 19 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa kolejnej powodzi

Bycie szamanem nie należy do łatwych. Ani bezpiecznych. Także dla otoczenia. Szaman przemieszczający się w świecie realnym wprowadza zakłócenia do rzeczywistości i nigdy już nic nie jest takie jak było.

Ot, pewnego roku wybrałem się do Ukeju na trzytygodniowy staż indywidualny z zakresu medycyny paliatywnej. Było miło. Człowiek opuścił trzymający się już nie najmocniej, ale mimo wszystko, blok, a po powrocie... zgroza! Nie ma Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. No, na pięć minut nie można było spuścić ich z oka! Rozebrali, rozkręcili, rozkradli!

Innym czasem pojechaliśmy do Włoch. Droga, jak zwykle początkowo trudna (Polska, Czechosłowacja), a potem jakby łatwiejsza - Austria i Włochy. Sylwester, Nowy Rok. Wracamy do domu. I jakoś dziwnie. Niby tędy jechaliśmy, to drzewo pamiętam, tę stację benzynową, ale zaraz... zaraz... Włochy - OK, Austria - OK, a dalej? No nie ma Czechosłowacji! Człowiek na parę dni chce odetchnąć, a tu już jakieś takie moment wyczają i masz! To znaczy - nie masz.

A przedwczoraj? Zdrzemnęliśmy się wieczorkiem, po kieliszku wina, a rano... powódź. W Kornwalii!
No, nasss..ypali piachu!

A powódź w moim kornwalijskim miasteczku wygląda tak:






A to tutaj to nie nadbrzeże rzeczki, tylko murek przy stacji benzyniastej i główna ulica miasta.

A na osiedlu było tak:


I z tego też powodu chwilowo przerwa.

Do wysuszenia.

niedziela, 14 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa następnego miasta.

Przecież dziś niedziela! Więc San Gimignano.

Wyrosło z etruskiego centrum, rozwijając się około VII wieku jako część parafii episkopalnej wokół zamku darowanego volterańskim biskupom. W XII w. przekształciło się w samodzielne miasto-republikę. Końcem X wieku powstały mury miejskie, kiedy San Gimignano stało się ważnym punktem na trasie handlowej zwanej Via Francigena. Był to główny szlak pielgrzymek z północy do Rzymu*). Pierwotnie opisany był nawet nie jako Droga Francuska (Iter Francorum) lecz lombardzka, w zapiskach biskupa Willibalda z Bavarii. Pełny opis wraz z miejscami postojów pozostawił jednak pod koniec X w. Sigeric Poważny, arcybiskup Canterbury, podróżujący po papieskie błogosławieństwo aż z Anglii. Bardzo interesujący to dokument, obejmujący około 80 punktów przystankowych, odległych od siebie o 20 kilometrów (dzienny przejazd) na trasie liczącej 1700 km. Hej, jedziemy po błogosławieństwo do papieża, nie będzie nas pół roku! Fajne czasy.

To zdjęcie z sieci, bo niestety nie latam (za dnia), a chciałem dać widok z góry na wieże.

Bogacące się kupieckie rodziny w San Gimignano budowały, jako znak swej ważności, wieże. W szczytowym okresie było ich 72, stąd ówczesna nazwa miasta, z przekąsem określająca go jako "Manhattan Toskanii". Wysokość wież była określona przez prawo - żadna nie mogła być wyższa niż wieża ratuszowa, zwana Rognosa. Do czasów dzisiejszych zachowało się 15 nienaruszonych wież.
Miasto-republika zostało wchłonięte przez Wielkie Księstwo Toskanii w 1353 (po króciutkim, dziesięcioletnim okresie podległości Księstwu Aten) i pozostawało pod jego rządami do 1860.


Do miasta weszliśmy bramą Św. Jana i przekraczając ją cofnęliśmy się w czasie o jakieś sześćset lat***).

Zresztą, co ja tam będę nawijał. Zobaczcie sami.












Ciekawą postacią z historii miasta jest Święta Fina. Młoda dziewczyna, określana przez znających ją jako "najmilsza osoba na świecie". Skąd to wiedzieli, nie wiadomo, bo przez pierwsze dziesięć lat nie opuszczała swego skromnego domu, w którym mieszkała z rodzicami. W dziesiątym roku życia zachorowała, prawdopodobnie na gruźlicę, która zajęła kości, ale część objawów przemawia za chorobą jelita grubego (colitis ulcerosa?). Nie chciała leżeć w łóżku, natomiast spędzała czas leżąc na dębowym stole. W czasie choroby zmarli jej rodzice. Opiekowały się nią dwie kobiety - Beldia i Bonaventura. Postęp choroby spowodował paraliż, wymagała więc stałej opieki. Jej gnijące ciało (odleżyny?) "stało się pożywką dla robactwa i szczurów." Po pięciu latach choroby, 4 marca 1253 roku, pojawił się w jej domu Święty Grzegorz Wielki (papież od 590 do 604) i zapowiedział, że umrze 12 marca (w tym samym dniu w 604 roku zmarł Grzegorz). Jak powiedział, tak się stało. Kiedy wyniesiono ciało zmarłej do kościoła, ze stołu, na którym leżała wykwitły białe fijołki, zwane do dziś fijołkami świętej Finy i rosnące do dziś w domach w San Gimignano. Kiedy niesiono Finę wszystkie dzwony w mieście zaczęły bić, choć nikt ich nie dotykał. Jedna z opiekujących się Finą kobiet, Beldia, miała sparaliżowaną rękę z powodu podtrzymywania głowy dziewczynki. Teraz, kiedy zbliżyła się do ciała zmarłej, ręka została uzdrowiona. Jeszcze parę cudów uzdrowienia miało miejsce w tym okresie.

W dokumentach zachowała się jeszcze jedna opowieść o Finie. Otóż miała ona jakieś kontakty z żołnierzem, który dał jej w dowód miłości pomarańcz. Rodzicom się to nie podobało. Może dał jej jeszcze coś? Medycyna zna taką chorobę, która również atakuje kości i której można nabawić się od żołnierzy... nieważne.


Popatrzcie na te uliczki, placyki i wieże. Cudowne.


Z tą wieżą związana jest ciekawa historia. Zwana jest Wieżą Diabła. Otóż okazało się, że przewyższa ona wieżę ratusza, co, jak wspomniałem było zabronione. Właściciel tłumaczył się, że wybudował niższą, a pewnego dnia, kiedy wrócił po kupieckiej wyprawie do innego miasta, zobaczył, że w przedziwny sposób jest wyższa niż początkowo! Zapewne diabelska to sztuczka. Stąd też i nazwa wieży. Ache, to prawo budowlane! Bez diabła się nie obejdzie.


Na koniec sklepik pełen kolorów tak, że oczy bola patrzeć. I drzwi. Kiedyś muszę pobłądzić po toskańskich zaułkach i zrobić "album toskańskich drzwi". Ale to później, nie dziś.


Do następnego.



_____________________________________

*) Do dzisiaj pielgrzymi korzystają z niej, choć mniej jest uczęszczana niż El Camino de Santiago w Hiszpanii.
**) w Itinerarium sancti Willibaldi z 725 roku.
***) Razem z nami, niestety, cofnęli się w czasie także właściciele telefonów komórkowych, którzy próbowali nawiązać łączność z XXI w.

sobota, 13 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa ptactwa

W ramach udawania jakim to jestem ekologicznym szamanem zanabyłem po dwóch latach zastanawiania się i zbliżania do problemu - karmnik dla ptaków.

Moje wahania nie były spowodowane koniecznością wydania pieniędzy lub też straty czasu na skręcenie tegoż i wbicie w ziemię w ogrodzie. Podstawową przyczyną był... brak zimy. Ludziom z kraju nad Wisłą dokarmianie ptaków kojarzy się z okresem, kiedy cały obszar pokryty jest śniegiem, mróz trzaskający, panie, zima niczego, a bluzy się lepią..., no nie lepią się, bo to o ptactwie. A w Ukeju zimy jako takiej nie ma. Po co więc dokarmiać ptactwo, oduczać je szukania w naturze i tepe.

Ale wszyscy mają, to stary szaman też. Zanabyłem, skręciłem, wbiłem w ziemię, wysłuchałem od Najmilszej, żem źle zrobił, przestawiłem karmnik tam, gdzie pokazała palcem. Poniżej otwarcie jadłodajni dla leniwych ptaków.







To na dziś tyle.

środa, 10 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej przystawki

Były grzybki na szybko i gorąco, lub na szybko i (po poczekaniu) na zimno. Teraz, jak obiecałem, coś na długi weekend. Bo znowu mogą wpaść jacyś goście.

Tym razem coś bardziej wymyślnego, choć nadal prostego.

Courgette nadziewane ricottą z orzeszkami pini.

Brzmi może strasznie, ale nie bójcie żaby.
Potrzebne będą:

Dwie-trzy courgettki, orzeszki pini, ser ricotta, świeża bazylia, oliwa extra virgin, ocet balsamiczny (a w każdym razie ciemny, bo ładnie wygląda) oraz sól i pieprz. I pół cytryny. Nie ma na zdjęciu, poprawiała fryzurę. Z narzędzi najważniejszy będzie obieracz. Czy obieraczka - która to osoba?



Przy pomocy tegoż/tejże skrawam cienkie płaty courgettki. Starałem się to robić pokazowo, foto Najmilsza. Potem przygotowuję płaskie naczynie, tackę, blachę do pieczenia, byle duże.


Skrapiam ją obficie, acz bez nadmiernej przesady oliwą, poczem posypuję solą i pieprzem. Płatki skrawanej courgettki są cienkie i delikatne. Aby je wstępnie podmarynować ten sposób jest najlepszy. Na przygotowanej blaszce układam płatki warzywa i, co tu dużo mówić, skrapiam ponownie oliwą, posypuję solą i pieprzem. W ten sposób mam je obrobione z dwóch stron, bez przekładania z lewa na prawą. Ja ułożyłem dwie warstwy co nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale tych ostatnich czterech zrobiło mi się normalnie żal.


Teraz orzeszki. Na suchą, gorącą patelnię wysypuję orzeszki. I prażę, często podrzucając je do góry. Po małej chwili orzeszki puszczą pięknie pachnący olej. Można tu troszkę zmienić przepis (o tym słyszałem, nie próbowałem!) i użyć orzechów laskowych. Też puszczą olej i pięknie pachną.



Tu widać, że patelnia jest sucha, a orzeszki ładnie złocieją. Kiedy będą już ślicznie złote i aromatyczne (parę może być hmm... ciemno brązowych) wysypuję je na miskę i daję wystygnąć. To jest ważne, żeby były zimne do dalszej części planu.

Czekając na zimne orzeszki przygotowuję ser. Ricotta jest bardzo dobrym serem, o dość wyraźnym smaku. Wyładowuję go z pojemnika do miski i przez chwilę ucieram. Dodaję pokrojone liście bazylii. Ja składam liście mniejsze na jednym dużym, zawijam jak cygaro i kroję w paski co 3-4 milimetry. Tylko raz. Nie krójcie bazylii kilka razy, bo to niszczy smak.


W misce mieszam "rozmiękczoną" ricottę z bazylią, sokiem z połówki cytryny, łyżką lub dwiema oliwy extra virgin, solą/pieprzem jak kto lubi i zimnymi orzeszkami. Zimnymi podkreślam, bo jak będą gorące to, za przeproszeniem, szlag trafi ser. Z oliwą nie należy przesadzać, żeby nie wyszła zupa. Ma być to twór o konsystencji masła. Takiego ze wsi.

Tera będzie najtrudniejsze. Trzymajcie się mocno.


Na płatki courgettki nakładam (szczodrze, szczodrze!) masę i zawijam. Zwróćcie uwagę, że płatki po zamarynowaniu w oliwie i soli są półprzezroczyste, widać wzorek tacki przez nie. Czego nie widać to tego, że masę kładę jakieś dwa-trzy centymetry od końca paska, zawijam nie ręcami, a podważam nożem i tylko kontroluję, żeby się nie rozpadło na boki, a lubi bardzo. Ma wyjść coś takiego, o:

Leciuteńko, na paluszkach, skrapiam to oliwą i octem balsamicznym, który wydobywa dodatkowe smaki i kolory.

Nie wiem, czy to potrawa pasująca do Święta Niepodległości (courgette, ricotta, pinia jakieś mało tradycyjnie polskie zdają się być), ale po zrobieniu tego co na zdjęciu pożałem je z Najmilszą i musiałem jeszcze drugą porcję (mniejszą, bo dieta) dorobić.

Miłego kucharzenia.

Na drugie wieprzowina pod solą/ w soli/ czy jak to lubią nasi restauratorzy: w atmosferze soli. Przepis w komentach poprzednich wpisów.

wtorek, 9 listopada 2010

Szaman Galicyjsjki i sprawa jesieni

Miało być miło, ciepło, słonecznie, bez deszczu, w pięknych kolorach rdzy, bursztynu, starego złota i małych przebłysków zieleni. I w oprawie ogrodów Lanhydrock.

A było zimo, tłoczno i głośno.

Wybraliśmy się z Najmil... łleee, ależ mi rusycyzm wylazł. Wybrałem się z Najmilszą w ostatnią niedzielę na spacer, może ostatni z tej-jesiennych. Miało być jak na wstępie, ale jakoś od rana nie było. Zatem poczekaliśmy do południa i pojechaliśmy Złotą Szczałą do Lanhydrock. A tu siurpryza! Bo zamiast cichego, jesiennego ogrodu, pełnego piękna i gotowego na zdjęcia znaleźliśmy się w centrum Marszu Dla Chorych Na Raka. Kilkaset osób, oznakowanych logo Cancer Research, odbywało coś w rodzaju idzionego maratonu na skróconym dystansie. A w zasadzie to dystansach, bo było ich kilka. Za każdą przetuptaną milę sponsorzy wpłacali do kasy zadeklarowaną kwotę. Nie wiem ile dokładnie zebrali w Lanhydrock, ale w całej Kornwalii tej niedzieli padło 22 tys. funtów. Całkiem nieźle, powiedziałbym. Nie załapaliśmy się ze względu na późne przybycie. Ale i tak wysłuchaliśmy występów Cornwall College Jazz Orchestra grającej całkiem przyzwoity jazzik, może nie z tych mruczących, które lubię najbardziej, ale jak na niedzielne popołudnie w parku w sam raz.

I zdjęć nie ma prawie żadnych, bo ja nie przepadam za obcymi na moich fotkach.

sobota, 6 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa grzybków

Kolejny weekend przed nami. Może wpadną jacyś goście? Trzeba być gotowym i mieć coś na ząb.

Jak zwykle prosty przepis na proste, mało pracy wymagające jedzenie, a w dodatku takie, które można przygotować dzień wcześniej.

Potrzebne będą:


Małe pieczarki, tutaj zwane "button mushrooms", szalotki, oliwa, ocet balsamiczny i estragon. Sól i pieprz jak kto lubi.

Łyżkę oliwy lub dwie rozgrzać na patelni do granicy dymienia, wrzucić pieczarki.



Jak się będą smażyć, obrać szalotki i pokroić "wzdłużnie". Szalotki są moim zdaniem nieco lepsze od zwykłej cebuli, bo są słodsze. Wadą jest to, że łatwiej ulegają "zaczernieniu", co w dalszym postępowaniu jest, niestety, widoczne. Pokrojone szalotki lądują na patelni.



Jak może widać na zdjęciu cały czas trzymam patelnię na ostrym grzaniu (nie mogę napisać, że ogniu, bo mam elektryczną płytę), ale dymek jest zauważalny. Chodzi o to, że pieczarki puszczą wodę. Jeśli temperatura będzie niska, to będą się w tej wodzie gotować, a nie o to chodzi. Z tego też powodu szalotki dodaję kiedy pieczarki są już-już.

Kiedy już pieczarki będą złotawe, a szalotki jeszcze nie spalone, nadchodzi moment, do którego długo nie mogłem się przekonać. Dolewamy ocet balsamiczny. Lejemy go po brzeżku patelni, nie na grzyby. Ocet, zanim dotrze do środka patelni odparuje całą swoją ostrość i zostanie tylko jego słodycz i aromat.



Na zdjęciu może nie jest to jakoś wyraźnie zaznaczone, a to tylko dlatego, że w drugiej ręce trzymałem aparat. Kiedy ocet odparuje zupełnie...



...dodajemy nieco extra virgin oil. Na ogniu zostawiamy tylko do czasu, aż oliwa złapie temperaturę i zdejmujemy.

Przekładamy (jeśli wola) do miseczki zalewając sosikiem. I udajemy przez grzeczność, że nie widzimy na zdjęciu, jak część szalotek przekroczyła znacznie granicę karmelizacji i bezczelnie zczerniała.

I dodajemy estragon.

Ja, na moje nieszczęście, miałem tylko suszony. Ten trzeba natychmiast wmieszać w gorącą oliwę, żeby puścił aromat. Najlepszy jest jednak świerzy. Kilkanaście potarganych listków (też wmieszać) daje ten ostatni sznyt smakowy.

Pyszne są od razu, na gorąco. Ja zostawiam je na drugi dzień, jako dodatek do kiełbasek na gorąco lub wędliny na zimno.

Wspominałem, żeby posolić i popieprzyć? No, to trzeba, na początku.