wtorek, 20 stycznia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej demokracji

Pisałem ostatnio o demokracji i to raczej nie pozytywnie. Ustrój polegający na wyborach dokonywanych przez większość musi być, nie dość, że niedoskonały, to jeszcze prowadzący do stopniowego obniżania się jakości życia społecznego. Wynika to z prostego faktu, że głupców jest więcej niż ludzi mądrych, a nawet ci mądrzy nie znają się na wszystkim w stopniu pozwalającym na dokonywanie właściwych wyborów.  Jak więc kilkoro wybranych ma znać się na wszystkim i to dobrze?
Dodatkowo wybory są sterowane. Jak? Tak naprawdę nie wybieramy przedstawicieli z całej dostępnej puli, tylko z listy, którą przygotował ktoś wcześniej. Jak w reklamie Forda T - możesz wybrać dowolny kolor twojego auta, byle by był to kolor czarny. Rządzi zatem ten, kto przygotowuje listę. Poza tym, o czym też już pisałem, oddając głos na pana/panią A możemy, dzięki ordynacji wyborczej, oddać tak na prawdę głos na panią/pana B, kogoś zupełnie innego, kto znalazł się na wyższym miejscu listy.
Kandydaci znajdują się na liście, bo ktoś ich tam wstawił. Są bardziej reprezentantami partii, z której listy startują niż grupy wyborców, która oddała na nich głosy. W Miasteczku mieszka poseł na Sejm. Jest fetowany i chołubiony przez miejscowych notabli. Z tym, że w Miasteczku dostał 6.75% głosów. Resztę "zebrał po okolicy" i skorzystał z miejsca na liście. Czy jest zatem reprezentantem Miasteczka w Sejmie?
Wierność partii, z listy której się weszło do Sejmu, powoduje, że w czasie głosowań od posła bardziej oczekuje się głosowania po linii partyjnej niż głosowania po myśli obywateli-wyborców. Partie bardzo tego przestrzegają, wprowadzając nawet kary finansowe dla niepokornych, nie głosujących zgodnie z dyscypliną partyjną.  Co łacno widać po uchwalanych ustawach. Który z szarych obywateli przyklasnąłby pomysłowi, żeby wprowadzić 115-ty podatek? A tyle mamy w eRPe dzięki "naszym" posłom. Czy ktokolwiek konsultował z wami problemy, nad którymi pracuje Sejm? Czy demokratycznie wybrany poseł wysłuchał co mają mu do powiedzenia zwykli ludzie i uwzględnił to potem w czasie głosowania? Nie mówię tu o załatwianiu spraw pojedynczych ludzi, które przepchnąć w jakimś gminnym urzędzie może tylko ktoś z legitymacją sejmową. Ale chyba nie o to chodzi. To może i powinna być działalność dodatkowa, niejako przy okazji.
Co możemy zrobić, kiedy posłowie działają na niekorzyść szarych ludzi? Ano, nic. Możemy czekać do końca kadencji, bo odwołać posła za niespełnienie wyborczych obietnic nie można. Nie można też wywalić go na zbity pysk z Sejmu, nawet kiedy wychodzi na jaw, że bezczelnie kradnie nasze pieniądze czy oszukuje na wyjazdach i dietach. Co najwyżej wyleci z partii i tabloidy poużywają trochę na nim, ale i tak znowu pojawi się na  kolejnych wyborczych listach. A w następnych wyborach możemy znowu wybrać kolejnego, z wcześniej ułożonej w sztabie partyjnym listy. I kółko się zamyka.
Z podanych wyżej powodów uważam, że demokracja jest beznadziejnym systemem sprawowania władzy w społeczeństwie.
Miłego dnia.

niedziela, 18 stycznia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa dobrowolnej schizofrenii


Parę ostatnich dni spędziliśmy w Lądynie. Nie żebym się chwalił, bo nie ma takiego miasta Lądyn, jest Lądek, Lądek Zdrój...
Ale byliśmy. I czekając na metro na stacji Waterloo zaobserwowałem ciekawą scenę. Na peron weszła wysoka, ładna, świetnie ubrana Murzynka. W obu uszach miała słuchawki i rozmawiała przez telefon komórkowy. Tak była zajęta rozmową, że weszła prosto w filar, gruby jak pień dorodnego dębu, na prawdę trudny do przegapienia. Tak po prostu weszła. Nie przeniosła się jednak na peron 9 3/4, bo to nie ta stacja była, tylko odbiła się od kafelkowanej powierzchni strasznie skonfundowana nie tylko tym, że walnęła twarzą w ścianę, ale, że większość stojących na peronie to widziała. Jak to Londyńczycy oczywiście nie zareagowali i udawali, że nic się nie stało.
Wtedy to właśnie pomyślałem, że oto mam przed sobą piękny przypadek dobrowolnej schizofrenii. Schizofrenia polega na "podzieleniu duszy", tak jakby w jednym ciele mieszkały dwie osoby. Od wieków ludzie bali się zarówno samej choroby jak i tych, których dotknęła. A dzisiaj? Niektórzy robią to sobie sami, na własną prośbę i za własne pieniądze. Żyją w świecie, w dwóch światach, może czasem w trzech jednocześnie. Ona szła stacją Waterloo w Londynie ciałem, ale duchem była gdzieś tam, wraz ze swoim rozmówcą, w jakiejś innej rzeczywistości. Uszy zatkane słuchawkami skutecznie odcinały ją od akustycznej rzeczywistości TU i TERAZ, uwaga też pewnie była skoncentrowana na obrazach TAM, tworzonych w trakcie rozmowy. Czysta schizofrenia. Co innego widzę, co innego słyszę.
Jesteśmy tak skonstruowani, że nasze zmysły się uzupełniają. Widzę, słyszę, czuję, smakuję i w ten sposób określam swoje miejsce w rzeczywistości, która mnie otacza. Ale zmysły można oszukać - i dlatego widzowie podskakują w kinie, kiedy nagle zza węgła wyskakuje zombie lub Obcy, choć wiemy, że zarówno węgieł jak i Obcy są sztuczni i nieprawdziwi.
Paręnaście miesięcy temu, podług gazet tutejszych, pewien młody człowiek szedł ze słuchawkami w uszach i słuchał muzyki. Było lato, miał wakacje, luz, blus, ultramaryna. Tyle, że szedł torami kolejowymi i odcięty od akustycznej rzeczywistości nie usłyszał nadjeżdżającego pociągu, mimo, iż ten dawał sygnały. Skończyło się, jak można przewidzieć - 1:0 dla pociągu.
Coraz częściej mam okazję widzieć takie schizofreniczne sceny. Rowerzyści czy biegacze, odcięci od świata, zatopieni w muzyce, czy czego tam oni słuchają, przemieszczają się po naszych ulicach i sami narażają się na niebezpieczeństwo. Żyją w dwóch światach, jakby za mało było im życia w jednym. Czy żyją wobec tego dwa razy dłużej? Dwa razy intensywniej? Czy jak pomieniony wyżej młodzieniec trzy razy krócej?
Jest taka stara zasada samurajów: "kiedy idziesz, idź"*).
To wspaniale ujęta zasada koncentracji na jednej rzeczy, tej, którą się właśnie robi. Wstajemy rano i myjąc zęby zastanawiamy się, co zrobimy na śniadanie, zalewając poranną kawę już myślimy czy zdążymy na tramwaj, jadąc do pracy myślimy co powiedzieć szefowi na ostatnią propozycję zmiany warunków zatrudnienia, w pracy zastanawiamy się co ugotować na obiad i skąd wziąć na zapłacenie raty za telewizor, wracając do domu planujemy kolację i odrabianie lekcji z dziećmi. Żyjemy w dwóch czasach, nie koncentrując się na żadnym. I potem dziwimy się, że wchodzimy w słup lub, panie władzo, naprawdę nie zauważyłem tego znaku...
Żyjemy coraz szybciej, dwu-, trzytorowo, nasze życie staje się niekoherentne, rozłazi się w szwach, traci wątek. Tracimy kontrolę nad nim, męczy nas konieczność pilnowania nie jednej linii zdarzeń, a kilku równoległych, często nieprzystających do siebie, rzeczywistości. Zapominamy o uważności, zatrzymaniu się, o przeżywaniu chwili. Czy kiedyś będzie to powodem do żalów nad zmarnowanymi momentami w życiu? Straconymi, bo przegapionymi okazjami? Czy kiedyś uznamy, że nasze życie było miałkie, a po prostu nie umieliśmy go właściwie przeżyć?

Kiedy idziesz, idź.

Miłego dnia.
_____________________
*) I nie dotyczy ona gości, którzy po raz trzeci powtarzają "to ja już idę".

czwartek, 8 stycznia 2015

i sprawa pewnych spotkań

Na czas świątecznej kanikuły wybraliśmy się do eRPe. Tam doszło do kilku spotkań ze starymi znajomymi. Oczywiście były długie nocne Polaków rozmowy i wiele z nich dotyczyło opieki zdrowotnej. Jak tam u was, bo u nas to... i te klimaty.
Przyznam się, że końcowa konkluzja tych rozmów została wygłoszona już tu, w Ukeju: wiesz, co? To był dobry pomysł, żeby wyjechać. Serio.
Spotkałem kolegę, poważnego specjalistę w swojej dziedzinie, ordynatora oddziału w moim byłym szpitalu. Poza pracą tam ma jeszcze prywatną praktykę... w trzech miejscach. W Miasteczku liczącym niecałe 17 tysięcy mieszkańców, gdzie wszyscy wszystkich znają, a jego z całą pewnością znają ci, którzy mają kłopoty w jego specjalności - pracuje w trzech gabinetach. To obrazuje, moim zdaniem, dwie rzeczy. Pierwszą jest brak pewności co do stałości kontraktów w NZOZach. Drugą, wynikającą z tej pierwszej, strategia posiadania wielu miejsc, bo jakby coś w jednym padło, to zostają te pozostałe. Ciekawy sposób myślenia. Jestem przekonany, że ilość pacjentów, mimo trzech miejsc pracy pozostaje niezmieniona, bo do doktora, którego się zna osobiście albo ze słyszenia i tak trafiają ci, którzy potrzebują, w takiej ilości, jaką zapewnia zachorowalność i chorobowość w populacji 17 tysięcznego Miasteczka. Ale też z jego nazwiska korzystają aż trzy zespoły gabinetów lekarskich i prestiż jakby większy.
W Ukeju też mamy konsultantów pracujących w kilku miejscach, to nie jest polski wynalazek. Z tym, że pracują w trzech miejscach oddalonych od siebie o co najmniej 35 mil, a często o 100 i więcej. Bo mają szansę trafić na inną populację pacjentów i wobec tego ich ilość rośnie.
Mile też zaskoczył mnie jeden z kolegów, który zaczął myśleć jak solidny doktór, a nie biedny najmita NFZetu. Porzucił wszelkie dodatkowe zajęcia i pracuje w jednym miejscu, szanuje siebie, swoją pracę i swoją rodzinę (niekoniecznie w tej kolejności) i, jak sam mówi, nareszcie czuje, że żyje. Pracuje zgodnie z EWTD*), żadnych opt-out'ów i innych kontraktowych gierek. I to właśnie on wyglądał z nich wszystkich najlepiej, uśmiechał się i był odprężony.
Czyli coś zaczyna się zmieniać. Krok za krokiem...

___________________________________
*) European Working Time Directive - Europejska Dyrektywa Czasu Pracy

wtorek, 6 stycznia 2015

Szaman Galicyjski i sprawa dziewięciu funtów i siedmiu pensów

Zaraz po powrocie z eRPe znalazłem miły i nieco zaskakujący list. Otóż firma dostarczająca mi energię napisała na mój poprzedni adres, że wisi mi pieniądze, a dokładnie 9 funtów i 7 pensów, za energię w jeszcze poprzednim domu, jako że źle policzyli mi w 2009 roku. Co prawda suma była dość śmieszna zatem uczucia moje były ambiwalentne, bo z jednej strony napawa uzasadnionym optymizmen, że po pięciu latach firma jest chętna samorzutnie oddać zagrabione pieniądze bez upominania się o nie, z drugiej jednak budzi niepokój, że firma zagrabiła te pieniądze i dopiero po pięciu latach doszła do tego, że się myliła.
Odzyskać pieniądze mogłem idąc na jakąkolwiek pocztę i przedstawiając ów list oraz dowód tożsamości z adresem. I tu zrodził się problem. Bo list był na poprzedni adres, a dotyczył jeszcze poprzedniejszego domu. Nic to, pomyślałem i wybrałem się po moje 9 funtów i 7 pensów.
Pani w spożywczym (bo pocztę mamy w spożywczym) długo czytała list, po czem przyznała się, że cuś takiego widzi po raz pierwszy i nie wie co z tym fantem zrobić. Zawołała drugą, przeczytały razem pismo jeszcze raz. Dalej nic, ale pojawiło się światełko w tunelu. Na liście był kod paskowy. Zeskanowały go i (sam nie widziałem, ale się domyślam) na ekranie komputera ukazał się napis: "zidentyfikować i zapłacić ile mu się należy". Przyszło zatem do okazania dowodu tożsamości. Wybrałem prawo jazdy, bo skoro na moim stoi jak byk niebieska flaga i gwiazdkami Unii, to pewnie jest to dokument jakoś tam zunifikowany. Niestety, nie. Pani obejrzała mnie, zdjęcie i stwierdziła, że literki są zbyt małe, żeby mogła je odczytać. Wskazałem jej, gdzie jest numer prawa jazdy (punkt 5 dla dociekliwych), ale ów za żadne skarby nie dawał się wpisać w stosowne okienko w komputerze. Raz, drugi, trzeci, jedna pani, potem druga, potem obie naraz - i nic. Zaczęły patrzeć na mnie jakbym próbował je oszukać i wyłudzić owe nieszczęsne 9 funtów 7 pensów. Potem jedna z nich wpadła na szczęśliwy pomysł i zaczęła wpisywać każde pole, bez względu na zawartość. A ponieważ prawo jazdy wydał mi starosta powiatu, także i to wpisała. Co prawda zmieścił się tylko "starosta", bo nazwa powiatu już nie, ale program nie był odporny na takie ataki i przyjął dane. No widzisz, powiedziała mi pani, to jest numer, a nie to, co ty mówiłeś. Numer składający się z samych liter? Chyba w kodzie szesnastkowym. Najważniejsze jednak, że dostałem moje 9 funtów i 7 pensów.
Jak to dobrze rozpocząć nowy Rok od extra wpływów, nie?