środa, 11 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa sześciu zdobionych szklanek

Anestezjolog służy do zwalczania bólu. Tak ogólnie jak i w szczególności. Stąd zastosowania anestezjologa są rozliczne. Aby temu sprostać anestezjologowi trza się uczyć. Na pewnym etapie mojego rozwoju medycznego miałem dość "latania na przyrządy". Tak nazywają coponiektórzy naszą codzienną pracę. Pacjent otulony w zielone całuny pozwalające tylko na obglądanie jego wnętrza, a z boku anestezjolog wgapiony w monitorki robiące ping. Jak ping za częste lub za głośne i przeszkadza w czytaniu Harlequina, trza się ruszyć i cuś dodać*). Kontakt z pacjentem, w porównaniu do innych specjalności**) mizerny, ino te maszyny i maszyny. Zatem, żeby bardziej zbliżyć się do człowieka, zająłem się medycyną paliatywną. Szesnaście lat mija, jak się zająłem.
Pamiętam, jakim zaskoczeniem było spotkanie z paliatywnymi z UK, Dr Robertem Twycross'em i jego zespołem. Ich podejście do wielu spraw zmieniło moje spojrzenie na medycynę, w tym i anestezjologię z intensywną terapią, na stałe. Bardzo wiele im zawdzięczam, to pewne. Nauczyłem się, że choć nigdy nie na stanów "tu już nie mamy nic do zrobienia", to nie w każdym "musicie coś zrobić", poznałem tajniki rozmawiania w trudnych sytuacjach i przestałem się owego rozmawiania bać. I chyba, jak nigdzie indziej, zobaczyłem jak pokrętne i dziwaczne są ludzkie poczynania w obliczu Tego, Który Mówi Tylko Wielkimi Literami***).

Pewnego ranka zastałem w Poradni zgłoszenie wizyty domowej do młodej kobiety. Zgłoszenie, co w tamtych czasach nie było częste, nie pochodziło od lekarza specjalisty czy rodzinnego. Zgłaszającym był mąż.

Mały, ceglany domek na skraju miasta. Dookoła jeszcze ślady budowy, jakieś narzędzia, kupa piachu, części rusztowań. Wchodzę po surowych, betonowych schodach, jeszcze bez poręczy. W środku standard - w przedpokoju boazeria na połysk, wykładzina, wieszak w kształcie rogów. Młody mężczyzna, który otworzył mi drzwi prosi do pokoju, a sam próbuje opanować może trzyletniego brzdąca, w którym przestrach przed obcym przegrywa właśnie walkę z ciekawością. Wchodzę do pokoju, standard jadalni orzech-mat z zestawem TV, pusto. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi prowadzą dalej, więc tam zaglądam, nikogo. Za to na środku pokoju stoi wysoka może na nieco mniej niż dwa metry drewniana konstrukcja z drewna i sklejki w kształcie piramidy. Spod spodu wystają cztery nogi jakiejś leżanki czy łóżka.
Wchodzi gospodarz i zdejmuje dwie ścianki konstrukcji ukazując leżącą pod spodem kobietę. Ciemne włosy mocno przerzedzone, zapadnięte policzki, wielkie oczy, które wyglądają na o wiele starsze niż ich właścicielka. Mimo, że okryta grubym, włochatym kocem, widzę, że chudzieńka.

Zaczynamy rozmowę od tematów ogólnych, skąd o nas wiedzą, czego oczekują. W tym czasie przeglądam dostępne dokumenty. Trochę ich mało. Rak jajnika, liczne przerzuty. Wyniszczenie widzę sam. Zagaduję o chorobę. Wie nadspodziewanie wiele, kiedy rzuca medycznymi terminami wiem, że robi to nie po raz pierwszy i je doskonale rozumie. Pytam o resztę dokumentacji.
Nie mamy, panie doktorze.
Jak to? Czemu?
Patrzą na siebie przez chwilę w milczeniu. W końcu on mówi.
Bo żona się nie leczy, to znaczy - poprawia się - nie chodzi do doktora.
Zatkało mnie. Ma dwadzieścia osiem lat. W domu drobiazg pęta się po podłodze, aktualnie ssąc łapę jakiegoś futrzastego psa czy kota, nie widzę dokładnie. Nowy dom. Pierwszy dokument z datą sprzed roku. Może wtedy jakaś chemia, lampy, bugwico. Czemu? Znowu jakiś wsiowy doktor w porę nie rozpoznał, zbagatelizował?

Historię ujawniają powoli, jakby skokami, to w przód, to w tył, ale nieuchronnie zmierzają do końca. Niestety, doktór rozpoznał. I zareagował prawidłowo, natychmiast kierując gdzie trzeba. Tam potwierdzono diagnozę i zaproponowano leczenie. Ale pacjentka po dwóch dniach zrezygnowała, wypisała się i pojechała. Najpierw do domu, a potem do Warszawy. Bo we Warszawie jest Pan Profesor. I on leczy. Wszystko leczy ten Pan Profesor. Kazał zbudować piramidę o podanych wymiarach i pić wodę. Ale nie zwyczajną, tylko namaszczoną ręką Pana Profesora. I co tydzień mąż jeździł do Warszawy po tę wodę. I jeszcze po granulki jeździł, ale one chyba nie pomagały, bo coraz słabsza była, aż nie miała sił tych granulek cudownych połykać. Wtedy któraś z sąsiadek powiedziała o naszej poradni. Cóż to szkodzi, przecież dochtór przyjedzie i powie, co z temi granulkami robić, jak ona sił nie ma połknąć.

Słuchałem tego i w gardle rosła mi taaaka gula. Zastanawiałem się, czy gdybym zabił tego Pana Profesora, to czy sądzili by mnie za zabójstwo człowieka czy nie? A zabiłbym, co publicznie tu przyznaję, ze szczególnym okrucieństwem.

Dałem jej pełne leczenie objawowe. Pytała, czy to przypadkiem nie jaka chemia (nie w znaczeniu chemioterapii tylko leków produkowanych przemysłowo), bo Pan Profesor powiedział, że jak będzie brała leki inne niż naturalne, to jego leczenie przestanie działać. Zapewniłem ją, że są całkowicie naturalne. W końcu morfina z opium, a to z maku pochodzi, więc sumienie mam czyste. Resztę preparatów zbyłem milczeniem.

Byłem jeszcze u nich kilka razy, aż raz dom zastałem zamknięty, a sąsiadka powiedziała, że wszyscy na pogrzebie.

Ze trzy miesiące później mąż wpadł do poradni. Podziękować chciał i zostawił dla mnie sześć szklanek do piwa, ręcznie zdobionych, bo prowadził zakład zdobnictwa szkła. Żona chciała, żeby dał. Stoją u mnie na najwyższej półce, tam, gdzie nikt nie sięga. Próbowałem z nich pić, ale ilekroć wziąłem je do ręki, jakoś wilgotno mi się w oczach robiło, a w gardle znowu pojawiała się i rosła ta gula z pierwszego dnia. Kiedy zaś chciałem się ich pozbyć, wyrzucić czy dać komu, to widziałem jej niewspółmiernie duże oczy wpatrzone we mnie z białej, wyniszczonej twarzy, w cieniu tej cholernej piramidy, z której do końca nie chciała wyjść. I nie mogłem jej zrobić przykrości.

Wpadnijcie jeszcze.
__________________________________
*) albo ująć - zależy od wysokości dźwięku ping, tego uczą na specjalnym kursie do dwójki
**) poza noworodkarstwem, które ma wiele wspólnego z weterynarią, nie rozmawia się z wyrywającym się pacjentem, tylko z właścicielem.
***) teraz wiecie, czemu ON jest u góry strony.


7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ło mater Dei...
I nic nie można zrobić przeciwko takim szarlatanom od piramid i kulek? nika

Anonimowy pisze...

Pan Profesor... nóż się w kieszeni otwiera...
Smutne, ale prawdziwe niestety... i oni to nazywają "leczeniem"... Brak słów.
Lena

Joanna pisze...

Niedawno miałam szkolenie z paliatywnej.Smutne,trudne.Ale potrzebne.Bardzo.Pracuje w Nursing Home.Kilkanaście śmierci już tam widziałam i pozostaje mi mieć nadzieję,ze zrobiłam wszystko.Bo to nieprawda,że "nic już się nie da".Można bardzo wiele.I dla tych co odchodzą i dla ich bliskich.Czasem wystarczy po prostu być.

Anonimowy pisze...

Szaman, chylę czoła, naprawdę. Praca jako lekarz ostatniego kontaktu, to zupełnie niedoceniana specjalność i tylko ten, komu ona była potrzebna lub jego rodzina docenia tę pracę. Niestety miałam okazję docenić. Chociaż może i są tego jakieś plusy, bo mi się świat przewartościował i to całkiem ostatnio, duperele życiowe mnie już nie ruszają.

Co do szarlatanów wszelkiej maści, to jest ich od cholery wielkiej dużo za dużo. Spotkałam kilku pacjentów, którzy naftą od pseudomedyka leczyli raka wątroby i panią, która raka piersi leczyła liśćmi, specjalnie napromieniowanej przez jakiego guru, kapusty. Zgroza! Czas kazać tym zarabiaczom na cudzym nieszczęściu leczyć się ich cudownymi sposobami... i zero litości.

GoS

Zadora pisze...

Podoba mi się, jak o tym piszesz i o innych trudnych kwestiach. Zbyt często są to tematy tabu i sensownie mało kto potrafi się w nich znaleźć. A to przecież wielki kawał naszego człowieczeństwa, nie ma co zamiatać pod dywan tylko w dojrzały sposób trzeba patrzeć na ten aspekt życia. I w nim uczestniczyć, bo przecież uciec się nikomu nie uda. Czy będą to nasi bliscy czy my sami, normalna kolej rzeczy byle właśnie w dojrzały sposób.

Anonimowy pisze...

Podpisuję się pod Zadorą.
I dołączam podziękowania za te krótkie, różnotematyczne, ale często dające do myślenia i poruszające notki.
"Wpadnę tu jeszcze" :)
teta

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

Zaczelam spotkania z Twoim blogiem, mam nadzieje, ze jeszcze napiszesz wiecej o opiece paliatywnej w UKeju. To bedzie dla mnie takie male porownanko z amerycka:)