środa, 18 listopada 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej matury

Jarek był normalnym chłopcem. Jak inni jeździł na rowerze, grał w piłkę, spotykał z dziewczyną. Dobrze się uczył, pomagał rodzicom w gospodarstwie. Duże nie było, więc i praca nie odciągała go od normalnych rozrywek osiemnastolatka.

Jednak pewnego dnia, kiedy pomagał mamie plewić w ogródku, poczuł tępy ból w lewym udzie. Rozmasował, bo to pewnie przykurcz od niewygodnej pozycji. Przeszło. Z tym, że wróciło. Następnym razem w czasie meczu. Długo się bronił, żeby nie zejść z boiska. W końcu dał za wygraną. Ból był coraz silniejszy, a grali o przysłowiową czapkę gruszek. Do rana ból minął. Powracał jednak stale, za każdym razem silniejszy i na dłużej. Wracał zwłaszcza po wysiłku, ale też zakradał się niepostrzeżenie nocą, budził ze snu. Przestał bać się ibuprofenu i aspiryny. Doktor najpierw zlecił silniejsze leki przeciwbólowe, potem dołączył antybiotyk, a jak to nie pomogło kazał zrobic rentgena. Po tym rentgenie było Centrum Onkologii w Krakowie i leczenie. W tym leczeniu najgorsze było to, że nogę trzeba było uciąć. A nie był to koniec - bardzo, bardzo nieprzyjemne było leczenie potem. I nieskuteczne. Kolejne amputacje. Lewe przedramię. I chemia, od nowa.

W końcu Jarek wrócił do domu. Osiemnaście lat. Bez nogi, bez ręki. Z guzem, który rósł i siał komórkami raka po całym ciele. Rower kurzył się w szopie. Piłka leżała gdzieś w kącie podwórza. Tylko dziewczyna przychodziła. W każdym razie tak długo, jak długo chciał z nią rozmawiać. A potem były trzy miesiące ciemne, jak jesienna noc nad Galicją. Najpierw szarość i słota, a potem wszyscy przygotowują się do Bożego Narodzenia. Zmrok zapada wcześnie, wiatr huczy za oknem, a ty zastanawiasz się, czy to co słyszysz to dzwonki u sań czy Ponury Żniwiarz ostrzy kosę.
Byłem u niego wtedy po raz pierwszy. Smutny, zaszyty w swoim pokoiku na pięterku, ciasnym, wykrojonym z jakiegoś dawnego stryszku. Pogadaliśmy o objawach, zaproponowałem postępowanie, podrzuciłem parę pomysłów ułatwienia mu życia. Miał wspaniałych rodziców. Rozmawiali otwarcie o tym, co ich męczyło, trzeźwo oceniali sytuację, kiedy trzeba prosili o pomoc. Mało zbędnych łez i użalania się nad soba. Zapytałem Jarka czego oczekuje. To takie moje standardowe pytanie. Żeby to co robię było nie tym, co wyczytałem w książkach, ale tym czego chory naprawdę potrzebuje. Nie zrozumieliśmy się. Mój błąd, powinienem dokończyć "ode mnie". Bo Jarek odpowiedział: "chciałbym zdać maturę".

Zdawało mi się, że jestem niezatykalny. Źle mi się zdawało. Zatkało mnie. Chciałem zawołać "chłopie, masz pół roku życia przed sobą i pół roku do matury, chcesz cały ten czas poświęcić nauce? I po co?". Powiedziałem, oczywiście, profesjonalista: ależ oczywiście, Jarku, to wspaniały pomysł.

Twardy był. Mieliśmy, jak można było oczekiwać, lepsze i gorsze okresy. Sięgnąłem nawet po pomoc Tygryska, naszej pani psycholog, która odwiedzała Jarka sama lub razem ze mną. Dużo mu pomogła, odblokował się i nawet zaczął znowu przyjmować tę pannicę, która, o dziwo, nie zrezygnowała z wizyt.

Maturę zdawał przed specjalną komisją w domu. Na wyniki trzeba było czekać. Słabł coraz bardziej. Nie zgodził się na paliatywną radioterapię w Mieście, nie chciał wyjeżdżać z domu. Ostatnie wyniki matury, zdanej na wysokim poziomie, dostał na dzień przed śmiercią. Trzeba było widzieć tę radość i dumę z jaką pokazywał mi papiery z komisji. A następnego dnia telefon, że już nie trzeba przyjeżdżać...

Miał raka, na którego umarł. Ale żył do końca tak, jak jego rówieśnicy. Oni na boisku gonili za piłką, on grał w jakieś FIFA 2000 na komputerze. Oni gonili się po polach i lasach, on strzelał potwory w Quake III. Oni spotykali się z dziewczynami, on miał swoją, która przychodziła pogadać. Oni zdawali maturę, on też zdał.

Żył. Rak był w nim, ale jakby obok, na zewnątrz normalnego życia. Nie pozwolił, aby stał się czymś, co zmieni jego życie, odbierze mu sens, wartość, kolory. Nawet jeśli położył do łóżka ciało, nie położył tam Jarka.
Dla mnie jest przykładem mówienia życiu - wiem, twoja decyzja jest ostateczna, ale póki co, ja sobą rządzę.

Wpadnijcie jeszcze.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rany boskie ... heros.
nika

magbod pisze...

inny rodzaj raka, inne leczenie, ale sposob podejscia do choroby podobny. moj maz w tym czasie pracowal nad doktoratem z prawa karnego. niestety nie zdazyl sie obronic, zniwiarz by szybszy.

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

Jestem w grupie ryzyka, wiem.
Obserwowalam walke Mamy z tym dziadem. 17 lat.
Po reemisji, po pol roku zrezygnowala z chemii, naswietlan, przyjmowala jedynie tabletki. I lato bylo piekne, potem jesien, nawet Boze Narodzenie.
Pierwsze poddalo sie serducho, rozleglym zawalem, a potem juz bylo z gorki. W lutym, 2 tyg temu, odeszla. Zyla swoim zyciem, z dziadem u boku. mam wrazenie, ze jeszcze pelniej niz jej Kolezanki, bez narzekan i zalaman.