Duży szpital, zwany Dwie Wieże, bo architekt z braku miejsca w poziomie wyciągnął ku niebu dwa czternastopiętrowe wieżowce położony był na południowo-wschodnich rogatkach miasta. Mając do obsłużenia prawie trzy hrabstwa zmuszony był do pracy w dniach zazwyczaj wolnych, czyli w soboty i niedziele. Szczególnie oddziały operacyjne, które poza tym, że dyżurowały na ostro, w weekendy odrabiały to, czego z planu nie zdążyły zrobić w tygodniu.
Na jednej z licznych sal operacyjnych chirurgii dziecięcej trwa właśnie zabieg. Półtora roczny dzieciak, chłopczyk jak malowanie, patriotycznie rudy, ma przykrótką jedną nóżkę. Podjęto zatem decyzję, żeby mu tę nóżkę operacyjnie wydłużyć. U takiego małego obywatela jest to robota precyzyjna, ale potem, w procesie wzrostu, kość się nadbuduje i problemów nie powinien mieć. Chyba, że...
Chłopczyk jest synem Świadków Jehowy. Jest ich w Prowincji spora grupa, nawet parę razy mnie odwiedzili. Natychmiastowe przejście na najczystszy polski uratowało moje niedzielne przedpołudnia. Rodzice zażyczyli sobie kategorycznie, aby nie przetaczać dziecku krwi, ze względu na przekonania religijne. Stosowny wpis został popełniony w historii choroby i podpisany przez oboje rodziców i konsultanta-ortopedę. Z tym, że jak na całym świecie, konsultant w dyżurce zwanej common room obgląda rozgrywki Gealic Football*), zapijając każdą akcję kawą, a operuje któryś z jego asystentów. Dla rozjaśnienia sytuacji dodam, że asystent ów jest beżowy. Oznacza to, że ambicje ma dużo większe niż wiedzę i umiejętności. Dlatego też, napotkawszy na trudności techniczne, zamiast zawołać o pomoc, złapał się za ciężki sprzęt budowlany i rozpoczął ciesiółkę, co skończyło się rozszczepieniem kości udowej na wiórka oraz wydarciem żywcem dziury w tętnicy udowej. Jak sikło! Ja pie... wam mówię... To był sik, co ma wszystkie siki pod sobą! Konsultant przygnał prawie odrywając się od ziemi, wskoczył w fartuch, dwie pary rękawiczek, bo myć się nie miał czasu i rozpoczął nerwowe próby odszukania najpierw tętnicy udowej, a potem dziury. Krzyczał coś w międzyczasie do beżowego i tu ze wstydem się przyznam, że chyba oglądałem nie te filmy, co powinien oglądać szanujący się inteligent, bo co nieco rozumiałem (i dlatego, że rozumiałem, nie napiszę co to było, zresztą nie warto, bo albo konsultant przesiąkł do cna poprawnością polityczną, albo ukejczycy nie mają za grosz wyobraźni i fantazji).
Tak to jest, jak się pracuje w zespole, że jak jest kłopot, to mają go wszyscy. Pozostawmy zatem obu chirurgów po ich stronie zielonej przegrody, zwanej barierą krew-mózg i zajrzyjmy do anestezjologa, któren zaczął się jak w ukropie zwijać, żeby te nożowniki miały jeszcze kogo operować. Póki się dało lał płyny obojętne i krwiozastępcze, ale kiedy z rany zaczęła się lać różowa woda nie zdzierżył i zawrzasnął o krew.
Natychmiast nursa towarzysząca na sali (bo o pielęgniarkach anestezjologicznych to tu nie słyszeli) ze świętym oburzeniem na twarzy własnem ciałem zasłoniła dostęp do telefonu, bo przecież rodzice zakazali pod groźbą klątwy. Pozostałe trzy rozpoczęły dyskusję, że może jednak zadzwonić do rodziców i zapytać. Któraś przypomniała sobie, że widziała ich w korytarzu na oddziale, kiedy była po dziecko. Któraś zasugerowała, że na pewno się nie zgodzą.
- Krwiii! wył anestezjolog jak ranny łoś i nie wiadomo było czy chodzi mu tylko o tę dla małego czy też chce utoczyć ze sióstr juchy, bo dyskusja robiła się coraz bardziej zaciekła, ale nie prowadziła do niczego praktycznego. W desperacji postawił mnie, abym bronił twierdzy, a sam wybiegł gdzieś myląc pogonie. Wrócił po chwili taszcząc dwa worki uniwersalnej krwi i osocze. Takie zapasy są tu na większości bloków operacyjnych, bo zamówić i dostać krew na cito nie jest łatwo, a już na pewno nie cito. Nursa towarzysząca dostała na ten widok piany, ale, że nic zrobić nie mogła (chyba tylko bić się z lekarzem) z gestem Piłata umawającego ręce wyszła z sali. Podejrzewam, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że poszła napisać Raport o incydencie klinicznym.
Dzieciak przeżył dzięki przetoczonej krwi. To pewne. Nie znam dalszych losów jego ani jego nogi. Ale sprawa miała dalszy ciąg dla anestezjologa. Rodzice złożyli skargę do Rzecznika Praw Obywatelskich, Rady Nadzorczej szpitala, policji, prokuratury i bugwi gdzie jeszcze, że podeptano ich rodzicielskie prawa i wolność przekonań religijnych. Przegrali wszędzie.
Ciekawostka i jednocześnie zagadka: anestezjolog też oberwał. Proszę w jednym zdaniu odpowiedzieć za co. Czas - trzy dni. Czekam.
Napisałem tę notkę po notce o moich wątpliwościach co do praktycznego zastosowania Moralności i Postępu w medycynie. Jedna z czytelniczek (pozdrawiam, szkoda, że anonimowo) zostawiła komentarz, który przypomniał mi o opisanej sytuacji.
NIE jest moją intencją porównywanie jej sytuacji z jakąkolwiek inną. Nie znam szczegółów, to było po prostu na zasadzie skojarzenia.
W opisanej przeze mnie sytuacji rodzice przegrali, bo Sąd stwierdził, że nie mają prawa robić ze swego dziecka męczennika (użyto w sentencji słowa martyr). Mało tego. Sąd rozciągnął swoje stanowisko na wszystkich innych związanych z dzieckiem. Nikt nie ma prawa robić z niego męczennika. Rodzice, dziadkowie. Ale też lekarze i pedagodzy, na przykład.
Właśnie. Jak bardzo rodzice są "właścicielami" dzieci? Jak daleko ich zdanie należy respektować, w którym miejscu powiedzieć 'basta'? Czy można bezgranicznie zaufać miłości rodzicielskiej i wierzyć, że rodzic zawsze i bezwzględnie chce dla swojej pociechy dobra? Jak to "dobro" zdefiniować, kto ma to zrobić, kiedy i na jakiej podstawie? Wolę i decyzje matki czy ojca uznać za wiążące bezapelacyjnie? A co powiedzą na to dzieci wykorzystywane, katowane, poniżane psychicznie i fizycznie we własnych domach? Bite, głodzone, gwałcone, pozbawione nadziei?
Mamy Prawo. Tylko czy nadąża ono za codziennością? Czy prawo pozbawione podbudowy moralnej jest skuteczne, czy też zadaje ciosy na ślepo, równomiernie broniąc i krzywdząc? Ile czytaliście historii o odebraniu praw rodzicielskich tam, gdzie działo się to z krzywdą dzieci?
Gdzie jest granica? Wie ktoś?
Wpadnijcie jeszcze.
______________________
*) bardziej przypominający rugby niż piłkę nożną
20 komentarzy:
Anestezjolog oberwał, że się nursa nie posłuchał.
A przekonania religijne pozostawiłabym za murem szpitala i tylko słuchała się przysięgi Hipokratesa :-) nika
Ja bym tam powiedziała, że za to, iż po tą krew do sąsiedniej sali pognał. I ciebie samotnie broniącego twierdzy zostawił.
Nika racje ma - niegrzecznie sie na nursa popatrzyl i za to go spotkal nedzny koniec. Na nursa nalezy patrzec - jezeli w ogole - z szacunkiem i naboznym uwielbieniem.
Chyba ze krew dal bez podgrzania. Ja bym tez za to zabil.
To kaj takie jaja byly? W Oporowym Miescie wiez nie mieli...?
Ja również obstawiałam oberwanie za wypad anestezjologa z sali operacyjnej :).
Pozdrawiam
brak należytego uwielbienia dla nursa i przekazanie poleceń bez towarzyszącego przyklęku tudzież spojrzenia ku niebiosom ?
czy też za tym oberwaniem kryje się święta procedura?
Abi za zimną krew też bym zabiła, notorycznie toczyłam walki z pielęgniarkami, ze lodowatej krwi nie podłączam.
Co to za hierarhia z tymi nursami w tym jukeju? tylko, żeby mnie nikt nie oskarżał o kompleks wyższości. po prostu uważam, że to powinna być praca zespołowa.
Abi, Twojej wczorajszej definicji obernursa... oddziałowe, i nie tylko, ładnie potrafią zbluzgać ordynatora. Ba! samego profesora. Byłam świadkiem jak jedna z instrumentariuszek, nazwijmy to, mało grzecznie, czepiała się hmmm o sposób operowania. Nie wiem co poleciało z instrumentarium, ale na pewno w ciągu niespełna minuty mój bogaty słownik łaciny kuchenno-podwórkowej okazał się być bardzo mizernymm zasobem bardzo delikatnych słówek wyrażających li tylko niezadowolenie.
M
@Abi: to było w AAH, jeśli jeszcze pamiętasz ten skrót.
Nikt nie odpowiedział prawidłowo, nie o nursa chodziło. Najbliżej jest M.
Postaram się zebrać więcej informacji o nursach i coś na ten temat popełnię.
hmmm...obstawiam,że
albo
a/ anestezjolog nie skonsultował się z wyższym anestezjologiem, jeno poleciał po te worki kkcz
b/ anestezjolog nie czekał na zdanie rodziców/sądu rodzinnego
M
c) anestezjolog nie czekał na wyrok sądu ostatecznego
S-x
All credits go to M!!!
Faktycznie, prawidłowym zachowaniem było by skontaktowanie się i wezwanie do szpitala radcy prawnego. To się łatwo mówi zza biurka. Gorzej wychodzi w sobotnie przedpołudnie, kiedy na decyzję ma się dwie minuty, a konsekwencją złej decyzji jest mały, wykrwawiony trupek. A radca z pola golfowego i tak odpowie, że oddzwoni, bo teraz nie może rozmawiać.
Pytania o moralność i to, kto powinien podejmować decyzje są bardzo trudne. I nie ma na nie odpowiedzi zadowalającej każdego - bo zwykle decydować chce kilka osób, a decyzje demokratyczne zwykle są gorsze od autorytarnych - szczególnie, jeżeli podejmuje się je na podstawie braku informacji.
Ja bym powiedział, że dziecko należałoby uznać za własność jego rodziców. Nadal jednak pozostaje pytanie w jakim stopniu jeszcze jest dzieckiem, a w jakim somodzielnie myślącym człowiekiem. Z noworodkiem nie ma problemów. Nie może się zgodzić, więc jego wrzaski nie mają znaczenia. W przypadku pełnoletnich również jest prosto. On podejmuje decyzje o sobie. A co w przypadku 5-latka? A 10? Czy już ma dość dużo doświadczenia, żeby wiedzieć, co jest dla niego najlepsze?
W przypadkach wątpliwych, tj. tych, w których pacjent sam nie jest w stanie zaprotestować przeciwko jakiejkolwiek wersji ja postawiłbym na naturalizm. Jeżeli nie da się stwierdzić*, czego dany człowiek chce**, to znaczy, że chce żyć.
BTW, przy podpisywaniu zgody na operacje pacjent nie oświadcza czegoś w tylu "zgadzam się na zmianę sposobu przeprowadzenia zabiegu lub znieczulenia w razie (bla bla bla...) i innych nieprzewidzianych okoliczności"? Takie coś rozwiązałoby problem z tej sytuacji na samym wstępie. Zgody nie było, ale sytuacja się zmieniła, więc wcześniejszy brak zgody traci aktualność. Chyba, że były w nim wymienione okoliczności, w których brak zgody nadal obowiązuje.
I jeszcze jedna myśl, nawiązując do tego, kiedy lepiej dla dziecka będzie, jeżeli decyzję podejmie ktoś inny niż rodzic: IMO nie wtrącać się tak długo, jak nie jest to absolutnie konieczne. Czyli do sytuacji realnego*** zagrożenia życia.
*lub nie ma na to czasu
**jeżeli stan, w jakim się znajduje jest skutkiem próby samobójczej, to wyraźnie zadeklarował, co chce i nie należy mu przeszkadzać. Raz mu się uda, to więcej nie spróbuje. Chyba, że są wątpliwości odnośnie samodzielności podjęcia tej decyzji. W tedy wracamy do punktu "pacjent nie protestuje"
*** luźne skojarzenie z kawałem kończącym się tak:"Potencjalnie mamy w domu trzy miliony dolarów, a realnie dwie dziwki i jednego pedała".
S-x
ha! prawo medyczne :)jestem po lepie, więc duuużo pamiętam;) a na serio to na oddziałach dzieciowatych większość stażu spędziłam.
S-x w Polsce prawnie wygląda to tak:
do 16 roku życia decydują rodzice, w syt. podobnych jak przedstawił szaman - wniosek do sądu rodzinnego o czasowe uchylenie praw rodzicielskich/wydanie przez sąd zgody;16-18 rż rodzice+nastolatek ( chyba poprawniej politycznie niż dziecko),jak jest brak jednomyslności -> sąd rodzinny; z ukończeniem 18 rż wypowiada się i decyduje samodzielnie z wyjątkiem ubezwłasnowolnienia czy też stanu bezpośredniego zagrożenia życia.
z operacjami owszem jest podobna formułka, że zgadzasz się na zabieg i ew modyfikacje, ale i tak w razie czego są przewidziane procedury prawne.
To, że pacjent się zgodzi i to świadomie, nigdy nie oznacza, ze pozwie lekarza/szpital/nie-wiadomo-co-jeszcze
M
ha! prawo medyczne :)jestem po lepie, więc duuużo pamiętam;) a na serio to na oddziałach dzieciowatych większość stażu spędziłam.
S-x w Polsce prawnie wygląda to tak:
do 16 roku życia decydują rodzice, w syt. podobnych jak przedstawił szaman - wniosek do sądu rodzinnego o czasowe uchylenie praw rodzicielskich/wydanie przez sąd zgody;16-18 rż rodzice+nastolatek ( chyba poprawniej politycznie niż dziecko),jak jest brak jednomyslności -> sąd rodzinny; z ukończeniem 18 rż wypowiada się i decyduje samodzielnie z wyjątkiem ubezwłasnowolnienia czy też stanu bezpośredniego zagrożenia życia.
z operacjami owszem jest podobna formułka, że zgadzasz się na zabieg i ew modyfikacje, ale i tak w razie czego są przewidziane procedury prawne.
To, że pacjent się zgodzi i to świadomie, nigdy nie oznacza, ze niepozwie lekarza/szpital/nie-wiadomo-co-jeszcze
M
Piękne zapętlenie czysto ludzkie (zawsze ferowanie rozwiązań od dupy strony). O "życiu świeżo poczętym" nie mają prawa decydować rodzice, tylko wtrąca się prawo (aborcja i jej zakazy). O życiu realnym w postaci walczącego o życie dziecka, w myśl poszanowania religii rodziców, mogą dowolnie decydować rodzice, skazując je na nieuchronną śmierć w sytuacjach w których życie dziecka można z powodzeniem uratować. Dołóżmy jeszcze do tego jako trzeci element dywagacje nad in vitro i nadmiarem zarodków. Do dupy takie mieszanie.
Podobało mi się, wcześniej chyba cytowane, kiedy w ukeju uważa się że już jest życie - istoty zdolne do samodzielnego biologicznego funkcjonowania. To powinna być granica, przed którą prawo rodziców jest respektowane, bo dotyczy ich samych i po której prawo dziecka do ochrony życia powinno być respektowane, niezależnie od przekonań rodziców, bo dotyczy samego, żyjącego dziecka, bez konsekwencji zdrowotnych dla rodziców.
M:
Dobrze, opisałaś jak prawo działa teraz, jednak postawione zostało pytanie: jak prawo powinno wyglądać.
Przyznaję, ja zacząłem wyskakując ze wzmianką o pełnoletniości.
Momentami mam wrażenie, że ludzie zwyczajnie nie są stworzeni do życia w dużych grupach.
Zakładając grupę zróżnicowaną pod wszystkimi względami, z wyjątkiem kulturowych: Dla kilku/kilkunastu osób nie ma problemów. Dla kilkudziesięciu całość jeszcze działa sprawnie. A później zaczynają się schody. Jakie: każdy może sobie całkiem sporą listę rozpisać. I w tym momencie pojawia się prawo. Tworzone przez prawników tak, żeby później mieli pracę.
S-x
kiciaf pisze...
Randi- to nie jest takie proste.
Metoda nadmiernych zakazów i nakazów zapisanych ustawowo, kłóci się z prawem wyboru jednostki i takimi tam innymi jeszcze filozoficznymi dyrdymałami. :)
A za rodziców to może decydować tylko sąd rodzinny.
A lekarz to chyba tylko przy bezpośrednim zagrożeniu życia.
6 luty 2009 10:51
Anonimowy pisze...
Kiciaf, wiem.Dochodzą też względy religijne np.Ale silne odwodnienie to jest zagrozenie życia, o ile wiem- albo ciężkiego uszkodzenia organizmu.Dorosły człowiek może odmówić leczenia-jego najświętsze prawo, ale o dziecko lekarze powinni mieć moc prawną zawalczyć.To znaczy o jego życie lub zapobieżenie kalectwu.Dziecko nie jest własnością rodziców.
randi6
6 luty 2009 11:09
dotty pisze...
True.
Mogę? Tak dla wyjaśnienia?
"...Stanowiska tego nie można jednak przyjąć, gdy chodzi o osoby małoletnie. Zdarza się niejednokrotnie, że rodzice (opiekunowie) dziecka odmawiają zgody na zabieg, który zdaniem lekarza jest konieczny. Niedokonanie zabiegu grozi niebezpieczeństwem dla zdrowia lub nawet życia dziecka.
W tych przypadkach lekarz nie może ograniczyć się do zaniechania działania. Odmowa rodziców na dokonanie zabiegu koniecznego dla ratowania zdrowia lub życia dziecka jest sprzeczna z zasadami współżycia społecznego. W sytuacji, gdy każda chwila zwłoki grozi dziecku znajdującemu się w szpitalu możliwością pogorszenia zdrowia lub nawet istnieje bezpośrednie niebezpieczeństwo dla jego życia, a rodzice odmawiają zgody na przeprowadzenie zabiegu, może zadecydować o tym sam lekarz (art. 34 ust. 7 ustawy, art. 15 ust. 3 KEL). Będzie to wyjątkowy przypadek przełamania woli rodziców. Odmowa udzielenia zgody przez rodziców jest bowiem wówczas nadużyciem władzy rodzicielskiej. Gdy natomiast niebezpieczeństwo zagrażające dziecku wskutek niedokonania zabiegu nie jest jeszcze bezpośrednie i zwłoka nie pogorszy jego stanu zdrowia, wtedy lekarz (szpital) będzie miał tylko jedną drogę - zwrócić się do sądu, który przeprowadzi stosowne ustalenia i wyda odpowiednie zarządzenie. Gdy bowiem lekarz dokona zabiegu wbrew woli rodziców i bez zwrócenia się do sądu (w sytuacji, gdy można było to uczynić), wówczas może ponieść odpowiedzialność za ewentualną szkodę, mimo że zabieg był przeprowadzony prawidłowo i zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej. Sąd opiekuńczy wydaje postanowienie w sprawach o ograniczenie władzy rodzicielskiej (np. dotyczące leczenia dziecka, pobrania krwi, dokonania zabiegu operacyjnego, szczepienia, skierowania do szpitala lub sanatorium) po przeprowadzeniu rozprawy (art. 579 k.p.c.). W przypadkach nagłych sąd opiekuńczy wydaje z urzędu odpowiednie zarządzenie w trybie uproszczonym, bez przeprowadzenia rozprawy, nawet w stosunku do osób, które nie podlegają jego właściwości miejscowej, zawiadamiając o tym sąd miejscowo właściwy (art. 569 § 2 k.p.c.)."
To fragment dyskusji w kwestii na ile rodzice są włascicielami dziecka ( luty, blog Abnegata, post Nauczycielka)
Pozdrawiam
randi
Miało być "właścicielami", oczywiście.
randi
I pozdrowienia dla Dotty, gdziekolwiek jest :)
randi
Wlasnie, Docik, daj znak jaki ;)
Randi, patrz, nie moglem tego odszukac :[]
Z tym sądem rodzinnym to też jest problem. Jeśli bowiem społeczeństwo ustami sądu rodzinnego decyduje, że dziecko ma żyć, to w niektórych przypadkach powinno także wziąć na siebie ciężar utrzymania i pielęgnacji. Jeśli nie, to jest to skazanie i dziecka i rodziców na, niekiedy, wegetację. Czyli my mamy czyste ręce i sumienia, a oni niech się martwią.
Żyję. :[]
Prześlij komentarz