czwartek, 25 listopada 2010

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej zarazy

Sie zrobiło szaro i deszczowo. Nawet jakby trochę chłodniej może. W taki czas miło jest usiąść przy kominku ze szklaneczką czegoś miłego czyli a cup of kindness, jak mówią tubylcy, zapalić ze dwie świece i posłuchać. Kiedy ogień huczy, skry latają, serce rozmiękcza się zawartością szklaneczki najlepiej wchodzą straszne opowieści z dawnych lat. Wreckers łupiący zwiedzione fałszywymi ogniami statki, przemytnicy przemykający skalistymi ścieżkami na klifach, niosący na ramionach beczułki z koniakiem i tytoń, sinoblade trupy młodych kobiet znajdowane w strumieniach w niedzielne poranki, czy wsie pełne wzdętych, pokrytych czarnymi plamami ciał mieszkańców. Zupełnie inaczej wtedy zacina deszcz po szybach, inaczej świszcze wiatr za oknem, inaczej smakuje rum.

Jest ostatni tydzień sierpnia 1665 roku. Czarna Śmierć dziesiątkuje Londyn (a nawet piątkuje, bo zmarło 20% mieszkańców miasta), południe Anglii wstrzymało oddech. Z Londynu wyrusza na północ miejscowy kurier pocztowy. Wśród paczek, które wiezie, ma też mały ładunek ubrań przeznaczony dla George'a Vicarsa, wiejskiego krawca mieszkającego w Eyam, malutkiej, zabitej dechami wsi w Derbyshire. Krawiec liczy, że pozwolą mu one rozkręcić znów podupadający interes. Czego obaj mężczyźni nie wiedzą, to tego, że niecierpliwie wyglądany ładunek zawiera oprócz ubrań także coś dużo bardziej złowrogiego - pchły. A te pchły niosą ze soba zarazę.


Eyam współcześnie

Kilka dni po otrzymaniu przesyłki z cennymi ubraniami George Vicars obudził się z przeraźliwym bólem głowy. Wkrótce potem dostał gorączki. Fale nudności, wstrząsające jego ciałem, powodowały wymioty, a wkrótce dołączyła się biegunka. Węzły chłonne na szyi, pod pachami a potem i w pachwinach przeobraziły się w twarde, bolesne kule. Na skórze pokazała się plamista wysypka, szybko zmieniająca się w wielkie, krwawe wylewy. Ból stał się nie do zniesienia, zamieniając Georgea w wyjącą kukłę, zwiniętą w kłębek na łóżku. W końcu wycie przeszło w stłumione jęki i szloch. Nie minął tydzień od otwarcia przesyłki a George Vicars był martwy. Zaraza przybyła do Eyam.


W tym domu rozpoczęła się zaraza.

Do końca miesiąca jeszcze pięciu mieszkańców wsi pożegnało się z życiem. W październiku zmarło następnych dwudziestu trzech. Tak jak rozprzestrzeniała się zaraza, tak rozchodziła się panika. Padły propozycje, aby wszyscy porzucili swe domostwa i szukali bezpiecznego schronienia w pobliskim Sheffield. Był jednak pośród mieszkańców jeden człowiek, który wiedział, że wykonanie tego planu przerodzi się w jeszcze większą katastrofę. Tym człowiekiem był William Mompesson, młody, świeżo zatrudniony rektor parafii Eyam.

Poza ogniskiem zarazy w Yorku, większa część północnej Anglii uchroniła się przed zarazą. Mompesson doskonale zdawał sobie sprawę, że jedynym rozsądnym działaniem jest zapobieżenie ucieczce mieszkańców do Sheffield. Jeśli bowiem zaraza opanuje to miasto, cała północna Anglia będzie w niebezpieczeństwie. To byłaby katastrofa.


Kościół w Eyam. Fajnie jest mieszkać gdzieś, gdzie stoi kościół sprzed ho,ho,ho ilu lat.

Eyam było małą społecznością, ale bardzo religijną i głos rektora miał kolosalne znaczenie. Dzielni mieszkańcy zgodzili się na dobrowolną kwarantannę, aby zapobiec rozszerzaniu zarazy, z pełną świadomością, że dla wielu jedyną zapłatą za to poświęcenie będzie śmierć w okropnych męczarniach.

Wioska nie została zupełnie odcięta od świata. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości, a także William Cavendish, duke of Devonshire, mieszkający w nieodległym Chatsworth House, dostarczali darmową żywność i leki. Zostawiali je w okolicy kamieni granicznych lub przy studni ponad wsią, aby mieszkańcy mogli je zabrać po ich odejściu. Za część produktów wieśniacy z Eyam płacili, zostawiając pieniądze we wgłębieniach omywanych wodą. Monety dezynfekowano mocząc je w occie.



Zaraza trzymała Eyam w okowach przez ponad rok. W tym czasie zmarło ponad 260 osób, w tym także Catherine Mompesson, żona młodego rektora, która opiekowała się chorymi i zmarła jako jedna z ostatnich. Przeżyły tylko 83 osoby, opowiadające później wzruszające historie, jak ta o Elizabeth Hancock, która w ciągu jednego tygodnia sama pochowała męża i sześcioro dzieci na polu obok domu, sama zaś przeżyła, choc to ona przyniosła do domu zarazę - opiekowała się chorymi we wsi.

Elizabeth Hancock w wizji artysty.


Dzisiejszy widok grobów. Na murku wisi tabliczka z prośbą o szacunek dla zmarłych.

Przeżył też miejscowy grabarz, choć miał stały kontakt z ciałami zmarłych.

Co do Williama Mompessona, który przeprowadził wieś przez wszystkie te nieszczęścia mając zaledwie 28 lat, to również przeżył i zmarł w wielku 70 lat.

Dobranoc, śpijcie dzisiaj słodko.

6 komentarzy:

Malutka... pisze...

Dzięki, bo uwielbiam takie opowiastki "przyjemne" ;)

(KK) pisze...

Suuuper, właśnie nadciąga śnieżyca, a ja (po wczorajszym treningu) jestem tak obolała, że nie mogę się ruszać. I chyba też mi wychodzą te guzy...

Anonimowy pisze...

Echhhh, rany boskie, ja też uwielbiam takie opowieści :-)))
nika

Szaman Galicyjski pisze...

Sie poszuka, sie napisze.

Anna pisze...

To się bardzo udanie w takim razie napisało, historia idealna na kubek gorącej czekolady w śnieżycy za oknem.
Miejscowi obawiają się inwazji niedźwiedzi polarnych, szkoły pozamykali, na drogach pusto, wykłady odwołują...:)

Szaman Galicyjski pisze...

Anno, dziękuję.