wtorek, 7 grudnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa starej kobiety

Nie wiem, czy ten tekst powinien ukazać się dzisiaj, czy raczej w styczniu. Dokładnie 6 stycznia. Bo choć 6 grudnia u nas chodzi Św. Mikołaj, to w Toskanii nie. Za to 6 stycznia...

...była ciemna, styczniowa noc. Wiatr wiał od Alp niosąc mroźne, wilgotne powietrze, osadzając na drzewach i dachach domów ostre szpilki lodu. Jeszcze wieczorem mimo zachmurzonego nieba ci, którzy wyszliby przed dom mogli zobaczyć jasnę gwiazdę po wschodniej stronie nieboskłonu. Z tym, że nikt w taką pogodę nie wychodził. Wieczór dawno już minął, zbliżała się północ. Gęste chmury pokryły niebo zakrywając każdą gwiazdę. Wszyscy skupili się przy rozpalonych w domach piecach, chciwie chłonąc ciepło płynące z płomieni pożerających wysuszone szczapy i wyschłe łodygi winorośli. Grzali dłonie kubkami gorącego wina, roztaczającymi przyjemną woń ziół i letniego zachodu słońca. Słuchali pohukiwań wichury w kominach i bajań niewidomego, wioskowego gaduły. W małej chacie na skraju wsi stara kobieta szykowała się do snu. Duży kawał wygładzonego porfiru, który od południa leżał na przypiecku ostrożnie przeniosła do łóżka i czekała, aż siennik i sześć warstw derek rozgrzeją się na tyle, żeby mogła wtulić się w ciepłą pościel i zasnąć, zanim ta wyziębnie i chłód zbudzi ją przed brzaskiem. Była już blisko chwili, kiedy miała po raz ostatni przed snem rozgarnąć płonące szczapy i przygasić ogień, kiedy rozległo się walenie do drzwi. Z niechęcią popatrzyła w tamtą stronę, bo o tej porze nikt z szanujących się sąsiadów nie wychyliłby nosa za próg. Obcym zaś nie myślała otwierać. Walenie jednak nie ustawało. Ktoś na zewnątrz bardzo był zdeterminowany i nie zamierzał ustąpić. Uchyliła więc drzwi i natychmiast je zatrzasnęła. Za drzwiami byli obcy. Bardzo obcy. W skrawku światła, które na  moment oświetliło scenę za drzwiami, ujrzała trzy ogromne wierzchowce, jakich nikt w Toskanii nigdy nie widział. Z ich wielkich nozdrzy waliła para, ogromne kopyta niespokojnie tłukły w zmarzniętą ziemię. Dwa z nich niosły jeźdzców okrytych szerokimi, czarnymi szatami. Jeźdźców bez twarzy. Pod szerokimi zawojami, w miejscach, w których spodziewała się ujrzeć twarze, ziały czarne dziury i tylko białka oczu błyszczały chorobliwym blaskiem. Trzeci z jeźdźców był tym, który natarczywie walił w drzwi. Stara kobieta oparła się o nie plecami w beznadziejnej próbie uniknięcia spotkania.
"Diabły!" pomyślała przerażona. "Diabły z piekła rodem!"
Uciekać! Jak najszybciej i jak najdalej. Ale jak? Jak ujść czarnemu przeznaczeniu?
Walenie w drzwi powtórzyło się. Tym razem mocniejsze, bardziej natarczywe, powodujące, że całe ciało staruszki wręcz podskakiwało w ich rytmie. Zza drzwi usłyszała jakieś głosy, okrzyki w nieznanym jej języku, ostre, szeleszczące słowa, które jak węże próbowały wcisnąć się każdą szczeliną pomiędzy ościeżnicą a drzwiami do domu, do ciepła i światła.
"Cóż, dziś mi śmierć pisana!" pomyślała stara kobieta i z nagłą determinacją uchyliła drzwi, by w końcu otworzyć je na oścież.
Światło, uwolnione z wnętrza wyskoczyło w ciemność i osiadło jak rosa na przybyszach. Teraz mogła przyjrzeć się im dokładniej. Trzech wielkich jeźdźców nie próbowało jednak wtargnąć do wnętrza. Stali przed domem, kłaniali się nisko i coś próbowali wytłumaczyć. Nie rozumiała ich mowy. Patrzyła na wierzchowce, mgliście przypominając sobie z dzieciństwa, że przecież widziała je kiedyś, w Arezzo, na dorocznym jarmarku. Miały taką śmieszną nazwę. Zaraz, zaraz, jak to było? Jak koń, ale jakoś inaczej. Camello! Tak, na pewno camello, teraz była już pewna. W świetle dojrzała też, że w turbanach na głowach nie siedzą jakieś duchy, lecz czarni ludzie. Może nie tak czarni, jak ci negrzy, których widziała wśród niewolnych, ale ciemni, bardzo ciemni. Powoli uspokajała się. Nie żeby do końca, co to to nie. Co robią czarni ludzie na camelli przed jej domem? W środku nocy? W zawieję? Przyjrzała się lepiej. Nie wyglądali na bandytów. Raczej nie. Bogata uprząż mieniła się nawet w tym świetle kamieniami, złotem i srebrem. Spod wierzchnich okryć, kiedy rozwiał je wiatr, wyglądał złotogłów i drogie brosze spinające szaty.
Mocniej zawinęła się w chustę, przestąpiła z nogi na nogę. Bose stopy zaczynały marznąć, zmarznięta ziemia wysysała z niej drogocenne ciepło. Czy jej się zdawało czy ten stojący przed nią zauważył to i próbował wskazać drzwi, jakby chciał, żeby ich zaprosiła do środka? O, niedoczekanie twoje, cudzoziemcze!
Spojrzała jeszcze raz na niego. Zorientowała się, że stał przed nią i cały czas mówił. Nie słuchała go dotychczas, zajęta próbami opanowania szalejącego serca i przyspieszonego oddechu. Teraz jednak zaczęła go słuchać i... nie zrozumiała nic. Ciemnoskóry uśmiechnął się wyrozumiale, ukłonił po raz kolejny i zaczął od początku. Szeleścił słowami, pokazywał rękoma coś małego, kołysał nimi jakby bawił się czymś. Widziała, jak z wysiłkiem próbuje znaleźć w swoim niezasobnym słowniku słowa, które byłyby jej znajomemi. Wreszcie wśród wichury i parskania camello uchwyciła pojedyncze wyrazy. Bambino. Dziecko. Jakie dziecko? Czy ona wygląda na kogoś, kto może mieć dziecko? Ach, więc to dziecko kołysał w rękach gość. Dziecko? Nie, ona nie ma dzieci. Nigdy nie miała. Może kiedyś, kiedy był młoda, marzyła o bambino, ale teraz? Popatrz na mnie, ja i dziecko? Może w tych waszych czarnych krajach to możliwe, ale nie tu, tu jest Toskania. Re. Re-bambino. Król? Jaki król? Król-dziecko? W tej wsi? Ty czarny chybaś rozum postradał. Znowu zaczęła się bać.
Wysoko nad nią, jeźdźcy siedzący na garbatych wierzchowcach niecierpliwili się. Wiatr przybrał na sile, nie były to zwykłe podmuchy, jakich można oczekiwać w styczniu. Powietrze wirowało, a wraz z nim ostre igiełki lodu, które wbijały się w twarze, wciskały pod ubranie, szukały każdego odkrytego miejsca by przyssać się i wypijać z ciała ciepło.
Neonato, neonato. Czarny znowu próbował nawiązać z nią rozmowę, coraz bardziej zmarznięty, zniechęcony, zły. Wiedział już, że traci czas.
Stara kobieta poczuła chłód. Mróz pokonał już opór chusty, grubej, lnianej koszuli, wbijał swe wąskie, lodowate szpony w ciało. Drżała. Jeden z jeźdźców pokazał jej gestem, żeby wsiadła z nim na camello. Cofnęła się. Powtórzył gest, tym razem bardziej miękko, jakby przestraszył się, że za pierwszym razem był nie dość uprzejmy. Skutek był jednak przeciwny. Przeraziła się.
"Nie, ja nic nie wiem. Idźcie sobie!" Odwróciła się na bosych stopach i skoczyła do chaty. Zatrzasnęła drzwi, zasunęła wystrugany kawał piniowej gałęzi, która służyła za skobel i oparła się o zimne deski. Słyszała, jak jeźdźcy rozmawiają ze sobą, kłócą się, poganiają wierzchowce. A może nie kłócili się wcale? Może tylko chcieli przekrzyczeć wichurę? W końcu wszystko ucichło. Krzyki, stukot kopyt o zmarznięta ziemię. Odetchnęła. Przytuliła się do glinianego pieca próbując zagrzać sine stopy i dłonie, wysuszyć mokrą chustę. Czego oni chcieli? Neonato re-bambino? Nowonarodzone król-dziecko? Jaki znowu król? Tu, we wsi? W jej starej chacie? Jednak nie dawało jej to spokoju. To nie byli byle jacy ludzie. Nie. Zbyt bogate były ich stroje i rzędy niecodziennych wierzchowców. Pewnie zgubili drogę. Jakiemuś bogaczowi w okolicy urodziło się dziecko, jechali na ucztę. Zgubili drogę, chcieli zapytać. Ale król? Skąd tu król? A może jednak? Bogacz jechał do domu z ciężarną żoną, zaczęła rodzić? Wtedy staje się w najbliższym zajeździe, co tam zajeździe, w domu, nawet w chacie.
Niepokój narastał. Czemu nie poświęciła im więcej czasu? Czemu nie pojechała z nimi? Dokąd? Nowonarodzony król. Taka okazja. Król. Taka okazja. Jak ich teraz znaleźć? W nocy, w zawieję. Przecież nawet nie wie gdzie pojechali. Chyba doliną w dół, do Arezzo. Nie, nie, w taką śnieżycę raczej nie jechali by na północ, to pod wiatr, pod śnieg. Nie wiedząc czemu denerwowała się coraz bardziej. Jedna myśl opanowała ją całkiem. Odszukać ich, odszukać to dziecko. Tak, na pewno pojechali na południe, z wiatrem. Nad Lago Trasimeno są rybackie wsie, tam będą szukać. Trzeba iść, dogonić. Nie ma czasu do stracenia. Tylko przespać te parę godzin do świtu. Gdzież pójdzie sama, bosa, w noc, w zawieję. Nie znajdzie drogi, sama zgubi się i zamarznie. Tak, poczekać do rana. Wtedy będzie łatwiej.

Ale rano nie było łatwiej. Choć wyszła o pierwszym brzasku,  było za późno. Śnieg zasypał wszystkie ślady. Szła najpierw w dół, doliną ku jezioru. Ale tam nikt nie widział camelli ani obcych jeźdźców. Podobnie było na północy. Obeszła Bibbienę, poszła na wschód, ale i w Citta di Castello nie miała szczęścia. Na zachodzie w Montevarchi i w Bucine pokiwali głowami, pomruczeli, ale nie urodził się tam żaden król. Stara kobieta miała ze sobą mały tłumoczek z półbochenkiem czarnego chleba i kawałkiem sera, dla siebie na drogę. A na piersiach niosła malutki węzełek z migdałowymi ciasteczkami, które upiekła zaprzeszłej nocy. Te były dla króla. Bo przecież dzieci lubią ciasteczka, prawda? Chodziła po wsiach i miasteczkach, a każdemu napotkanemu dziecku dawała ciasteczko. Może to właśnie ono było królem? Neonato re-bambino?

Odtąd każdego roku, w wigilię Trzech Króli La Befana, stara kobieta, odwiedza dzieci i wypełnia ich skarpety. Każdemu grzecznemu dziecku wkłada słodycze, a niegrzecznemu bryłę węgla.

5 komentarzy:

abnegat.ltd pisze...

Dekompensacja posturazowa. Wystarczylo babinie pokazac kamele - i psychoza gotowa...

Szaman Galicyjski pisze...

Na starość tak już bywa, Abi. Poczekaj, poczekaj... ;-)

Anonimowy pisze...

Hahaha, nie ma to jak gadka dwóch dochtorów anestezjologów :-D
nika

(KK) pisze...

Piękne! A nie była ta Befana wiedźmą czasem? Takie plotki :)

Szaman Galicyjski pisze...

KK: napisałem przecież, że to kobieta była. Na skraju wioski, sama, w małej chatce - musi była wiedźmą. Z tym, że wiedźma pochodzi od wiedząca, a ona drogi pokazać nie umiała. Znaczy, pół na pół.