środa, 14 października 2009

Szaman Galicyjski i sprawa pierwszego interview

Była zimna i wietrzna wrześniowa noc. Słonce zamierzało wstać dopiero za jakieś trzy godziny, księżyc zaszedł już dawno. Mrok rozpraszało żółte sodowe światło latarń górujących nad placem dworcowym w Mieście, gdzie siedziałem samotnie i czekałem na autobus na lotnisko. Ostatni pociąg, który przywiózł mnie tutaj dawno już spał w wagonowni. Miałem czas, żeby zastanowić się, co ja właściwie robię.

Wszystko zaczęło się jakieś dwa miesiące temu. Nieco zdegustowany postępowaniem dyrekcji w moim szpitalu zacząłem rozglądać się za nową pracą. Między innymi nawiązałem kontakty z łowcami głów z UK. Starania rozpocząłem w lipcu i już w sierpniu poproszono moich referentów o opinie. Bardzo po polsku się zachowali, bo przyszli do mnie i powiedzieli: "napisz sobie, a ja podpiszę". Jak powiedzieli, tak zrobili, tzn. ja napisałem, a oni podchlasnęli się pod tekstem. A teraz sam wyślij, bo przecież ze swoich za znaczek płacić nie będę, nie? Wysłałem. Trochę z niepokojem, bardziej z nadzieją (zawsze byłem optymistą) czekałem, co z tego wyniknie. Wyniknął email, że bardzo chętnie, a jakże, zapraszają do Londynu końcem września i nawet zwrócą za przelot i inne wydatki. Trzeba tylko zabać papiery kwalifikujące do postu konsultanta i przygotwać prezentację "Co dobrego mogę zrobić w szpitalu w N.?". Termin trochę przykrótki, ale udało mi się pozamieniać dyżury, a nawet zorganizować wszystkie dokumenty i tłumaczenia potrzebne do rejestrecji w GMC. Nawet, jak nie dostanę tej roboty, to chociaż się zarejestruję. Przygotowałem też prezentację (w PowerPoincie, jak kto ciekawy).

A teraz siedziałem na dworcu, marzłem jak nieszczęście i czekałem na ten nieszczęsny autobus. Co jakiś czas przelatywała mi przez głowę myśl, że może siedzę nie tam, gdzie trzeba, bo nie dość, że autobusu nie ma, to jakoś nikt inny nie czeka. Płonne obawy. Autobus przyjechał, nawet o czasie, z jakiś zakamarków wyszły inne, opatulone w co się dało, cienie i pojechaliśmy. Lotnisko, odprawa, jakaś w przelocie wypita kawa (bo na miejscu toż to, qurna, majątek kosztuje) i spać, jak tylko koła oderwą się od ziemi.

W Luton - rozczarowanie. Pamiętam z dwóch poprzednich pobytów przeszywający wzrok immigration officers, którzy przeglądali dokumenty, wypytywali do kogo?, po co?, na jak długo? i czasem zawracali już z brytyjskiej ziemi. Tymczasem nic. Przejście od samolotu do budynku, sprawdzenie paszportu i koniec. Welcome in UK.

Wszystko tutaj ma inne kolory, nawet szarość nieba jest inna niż ta, którą znam. Czytam prawie wszystkie napisy, jak dostać się do Londynu, rozważam pociąg, ze dwie linie autobusowe i jeszcze jakieś busy. Decyduję się w końcu na pociąg, bo najszybciej. Ląduję na St. Pancras (albo King's Cross, nie rozróżniam). Akurat trwała tam modernizacja dworca, przejścia poodgradzane wysokimi na dwóch chłopa dyktami, idzie się w tych dyktowych tunelach, tłok, jak to w Londynie przed dziewiątą, wszyscy się pchają na mnie, ja trzymam swoją torbę i portfel, bo przecie ani chybi ukradną i z tego wszystkiego wychodzę z dyktowego tunelu na drugim brzegu sznura samochodów, że nie przejdziesz choć siądź i płacz. Na drugim, bo na pierwszym jest zejście do stacji metra. Noż, piekło i szatani, jak teraz wrócić? Z powrotem w te dykty? Mowy nie ma, zresztą mam niedaleko, tylko dwie stacje metra, co akurat w centrum Londynu nie jest odległością przerażającą. Idę, choć pochmurnie, ale nie pada, ciepło nawet, powiedziałbym. Lubię Londyn.

Docieram na miejsce - Great Portland Street, GMC. Winda na piętro, cichutko, czyściutko, mało przypomina znane mi z Polski biura. Podchodzę do recepcji, zaczynam tłumaczyć, kierują mnie do wyższej o głowę ode mnie czarnej dziewczyny, po drodze wciskają kubek z kawą. Qurna, aż tak źle wyglądam? Siadam, wyciągam papiery i tu niespodzianka! Ona mnie rozumie (może widzi, co przyniosłem i się domyśla), ale ja ją też! Najwyżej dwa zdania musiała mi powtórzyć, bo nie załapałem. Porwała dokumenty, skserowała, oddała oryginały, poprosiła o kasę i... załatwione. Jak to, załatwione? Dziesięć minut i załatwione? Chyba jednak mnie nie zrozumiała. Ja chciałem się zarejestrować w General Medical Council, poważnej instytucji, i to w dwóch rejestrach, zwykłym i specjalistycznym. No, tak, rozumiem - pokiwała czarną główką. Znaczy się co, pięć minut na jeden rejestr? Nie, to jakieś niepoważne chyba. Poważne - mówi wręczając mi kawałek papierka, który przed chwilą (widziałem!) oderwała od serwetki pod kawą - masz tu numer, szukaj w internecie za jakieś dwa-trzy dni. Myślę sobie, a pieczątki, a jakieś potwierdzenie, a przesłuchanie skąd i po co to gdzie? Z tym, że jak wstała, żeby mnie pożegnać i stanęła jak czarna wieża nade mną, to ja jak biały skoczek, najpierw na B5, a potem na ulicę! Tylko kawę niedopitą zostawiłem.

Metrem do N. jechałem pełen nadziei, radośnie rozglądając się po otaczającym mnie świecie. Jednak kiedy wysiadłem z metra troszkę mi tej radości ubyło. To na pewno ten sam Londyn? Bo jakiś taki ciut inny, że tak powiem, kolorystycznie. Do szpitala było z pięć minut spacerkiem. Mijałem po drodze szkołę. Akurat była przerwa, dzieciaki rozwrzeszczane, jak chyba na całym świecie, wybiegły na boisko. Wszystkie kolory tęczy. Łaska boska, nie było niebieskich, bo bym pewnie nie wytrzymał i interweniował z jakąś wentylacyjną pomocą.

Szpital fajny, pawilonowa zabudowa, rozłożysta, obok plac budowy i piękna wizualizacja jak to też nowa część będzie wyglądała. Wszedłem i od razu się zgubiłem. Angielskie szpitale buduje się etapowo. Pierwszy etap był końcem osiemnastego wieku, kiedy to powstał pierwszy szpital, potem w dziewiętnastym dobudowano zachodnie skrzydło i przybudówkę, tę po lewo, potem przyłączono stare stajnie i tak dalej aż do dzisiej. Powstaje z tego konglomerat budynków i budyneczków, przejść, korytarzyków, poziomów i półpoziomów tak, że bez mapy ani rusz. I druga niespodzianka dzisiaj. Tym razem mniej przyjemna. Ja pytam przechodzących jak trafić do administracji, a ani oni mnie, ani ja ich ni chu, chu. Jak na skali barw - jeśli żółty, to jestem w stanie wyłowić "prawo/lewo", ale im więcej w skórze barwnika tym mniej łapię. Poruszam się skokami - do najbliższego rogu i pytam następnego. Koniec końców - trafiam. Wchodzę, dzieńdoberek, sama biała populacja, nagle zaczynam rozumieć, dostaję klucz do pokoju, w którym mam zamieszkać, bo interview jutro z rana. Herbatki? Jak to bez mleczka? Acha, on dziki, nie drażnić. Piję bez mleczka, jest dobrze. Popołudnie spędzam w pokoju przeglądając jeszcze raz prezentację, powtarzając jakieś zwroty medyczne i nie, czytam pozostawiony przez kogoś raport z dyżuru, mróz mi chodzi po plecach, bo nie rozumiem tych wszystkich akronimów.

Rano krótka acz solidna toaleta i... do boju!Trafiłem gdzie trzeba i zastałem siedmioro Polaków czekających jak ja. Okazało się, że ichniejszy ZOZ, dla zmyły zwany Trustem, chce stworzyć międzynarodową ekipę. W poniedziałek rozmawiali z Francuzami, wtorek był dniem polskim, następne miały być Niemcy, Szwecja i coś jeszcze, ale nie pamiętam co. Pierwsze pytanie z strony organizatorów - w jakiej formie mamy prezentacje. Okazało się, że połowa z nas nic nie ma, bo co tu prezentować i w ogóle o co chodzi? Ja miałem na CD i kopię na memstick'u i to były od razu punkty dodatkowe. Dwa lata później jeden z kolegów chirurgów z Północnej Irlandii aplikował na stanowisko konsultanta od biustów i zrobił prezentację na 53 slajdy tekstu i 6 bibliografii.Wchodziliśmy "po alfabecie", padło, że idę pierwszy. Milusie pięć osób, witają, proszą siedzieć, może wody? Zaczynamy od prezentacji, osiem slajdów, trochę animacji, podobało się. Pierwsze się podoba, bo nie ma z czym porównać. Potem trzy, może cztery pytania z praktyki anestezjologicznej, raczej proste sprawy - znieczulenie dziecka, rzucawka, nic niezwykłego. Z pytania na pytanie wyostrza mi się angielski, jest fajnie, swobodnie, jakieś żarciki (proste, bo zrozumiałem). Wychodzę nawet nie wiedząc kiedy minęło 50 minut.
W poczekalni oczywiście otaczają mnie koleżanki i koledzy. "O co pytają? Jacy są, mili?" Normalka. Opowiadam, jak to Polak, szczegóły. Potem okazuje się, że każdy miał te same pytania, więc tak jakby troszkę podpiłowałem gałąź, na której chciałem uwić sobie gniazdko, bo mieli czas się przygotować. Umówiliśmy się, że idziemy razem na lunch, więc czekamy aż wszyscy skończą.

Z nudów przeglądam leżące magazyny. Jednym z nich jest miejscowa (dzielnicowa) gazetka. "W rejonie N. jest już(!) 43% przedstawicieli białej rasy." Tu cię mam... "Mówi się tu w 254 językach i narzeczach." Hmmm, jak ja się tu dogadam? Wychodzę przed szpital zadzwonić do domu, powiedzieć, że jestem już po. Po dwóch zdaniach mój wzrok pada na plakat metr na dwa: "Nasza dzielna policja ostrzega - nie wyjmuj telefonu komórkowego na ulicy! Ktoś może ci go wyrwać! W ostatnim miesiącu odnotowano 142 takie wypadki." Kończę rozmowę, choć może przed szpitalem, w pełnym słońcu nic mi nie grozi.

Wracam do środka. Wszyscy już skończyli, idziemy na lunch. Najprościej jest w szpitalnej caffeterii. Taki samoobsługowy barek z całkiem niezłym jedzeniem. Tylko jak tam wejść, skoro drzwi zamknięte na zamek otwierany magnetyczną kartą? Tłoczymy się przez chwilę, może jakiś tubylec będzie wchodził, to wciśniemy się za nim. Na szczęście jakiś beżowy z wewnątrz wypatrzył nas przez szklane drzwi i podbiegł, żeby otworzyć. "Come in, doctors, come in, please". Jasne, jak stoi grupa białych w garniturach to muszą być lekarze, nikt inny tak ubrany tu nie chodzi. Uzupełniamy kalorie i płyny, po czym rozjeżdżamy się do domów.

Im dalej jestem od szpitala w N. tym mniej chcę tam pracować.
Nie wiem czy ktoś z tej grupy dostał tam pracę. Do mnie przysłano propozycję, że owszem, ale nie konsultant, tylko staff grade (oczko niżej). Przemyślałem to, plus wyrwane telefony, 43% białych, 254 narzecza i podziękowałem. Na przyszłość wiem, że trzeba oglądać Eastenders.

4 komentarze:

abnegat.ltd pisze...

Popatrz, a wydawać by się mogło że środek cywilizacji :D
Zresztą, zielona wyspa też początkowo wyglądała jak brakujący kawałek Edenu.

Zadora pisze...

wieża babel

madziaro z dzikiego zachodu pisze...

No i kolejny fajny blog do czytania w zimne kanadyjskie wieczory :D.
Oj, widzę, że kolega Abnegat wie kogo można polecać :)

Pozdrawiam z dzikiego zachodu, równie kolorowego, chociaż ostatnimi czasy, cytując męża, sinokoperkowego ;)

kiciaf pisze...

wszędzie lepiej gdzie nas nie ma :)