czwartek, 5 lutego 2015

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego czarnego kota

Zostałem z Najmilszą zaproszony na przyjęcie urodzinowe jednej nursy. Pięćdziesiąte. W domu. To niecodzienne zdarzenie nie tylko ze względu na pięćdziesięciolecie ale i na organizowanie spędu w domu.
Pojechaliśmy. Za drugim podejściem udało się nam znaleźć domu. Domek raczej, wg standardów eRPe. Drzwi otwarła nam jakaś nieznana osoba, spytaliśmy o solenizantkę, czy tu mieszka. A i owszem, wejdźcie. Tośmy weszli, zdjęli odzienie zwierzchnie, Najmilsza uładziła włos nieco wiatrem nadszarpnięty i poczęliśmy szukać nursy, co łatwe nie było, bo dom był pełen obcych nam ludzi przemieszczających się tu i tam. Ktoś dał jej znać i wyszła z jakiś zakamarków, przywitała się radośnie i wycałowała z Najmilszą, mnię się także do jagód rzuciła, wysłuchała, że wszystkiego najlepszego, zdrowia, pieniędzy i tak dalej, po czem stwierdziła: w kuchni są alkohole, w pokoju obok jedzenie, bawcie się dobrze. I se poszła kajśi gdziesi.
W kuchni był z tuzin osób, głównie stojących z braku miejsca, z drinkami w dłoniach, na stole piwo, cydr, wino białe i czerwone, do wyboru i jedna, jedyna flaszeczka calvadosu, przyniesiona przez Litwińca, któren przecież nie będzie sobie wątroby i nerek uszkadzał winem czy piwem.
W pokoju podobna sytuacja, kolejny tuzin gości, wszyscy na stojąco, na stole poza marshmallow domowej roboty (czyli pianki kupne, ale własnoręcznie oblepione kolorowymi kuleczkami i gwiazdkami przez mamę solenizantki) gotowe zestawy z supermarketu - wędliny włoskie, sery, krakersy, jakieś dipy.
Goście przemieszczali się dowolnie ruchami Browna po wyznaczonych pomieszczeniach, gadali o wszystkim i o niczym, na moment pojawił się mąż gospodyni i przygotował mi szklankę soku, bo jako kierowca nie piłem. Było miło, serdecznie, stały zestaw pytań "skąd? jak długo?podoba się? a gdzie przedtem?". Solenizantki nie zobaczyliśmy przez najbliższą godzinę w ogóle. Pojawiła się znikąd kiedy wychodziliśmy, podziękowała za to, że w taką pogodę*) chciało nam się przyjechać, znowu nas wycałowała i pa.
Przez cały czas, w kuchni, tuż przed drzwiami do ogrodu, wpatrzony w przestrzeń i noc na dworze, lub w klapkę w drzwiach, leżał ogromny, czarny kocur wielkości małego doga. Nie jestem pewien, ale zdawało mi się, że mrugnął, kiedy zawołałem na niego Behemot. Leżał bez ruchu i dostojnie ignorował wszystko, co działo się w kuchni. Ludzie chodzili, rozmawiali, śmiali się, niektórzy próbowali go głaskać, ktoś nawet otwarł mu ową klapkę. Nic. Bezruch. Katatonia. Czemu nie wyszedł, choć mógł? Bo, moim zdaniem, nie mógłby wszystkich ignorować. Ignorować można tylko kiedy jest się obecnym. Po jego wyjściu kto by wiedział, że ignoruje? Zatem leżał i ignorował. Pełne kocie desinteressement.

_______________________
*) wiatr 40 mil/h, gradobicie co chwilę i ziąb straszny

PS. To jest trzysetny post. Czy to się liczy?

5 komentarzy:

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

Pewnie, ze sie liczy !

A Tobie chcialobysie na ten ziab i gradobicie?

Anonimowy pisze...

Uwielbiam koty! Są właśnie takie
Ella-5

Anonimowy pisze...

Gratulacje z okazji trzechsetnego posta;-) i kolejnych setek życzę Tobie i sobie;-)

Co do kotów to obserwuję to codziennie w domu, razy dwa;-)

hwa

Mig pisze...

O i takie słowo lubię ja ;)
Miło mi się w duszy zrobiło, że piórem tak można...
Zostaję, z pełną dozą zaintrygowania, w przeciwieństwie do kota.

thalie pisze...

trzechsetny post z czarnym kotem :D liczy się podwójnie!