Weekendy należy spędzać po pierwsze z rodziną, po drugie w jakimś miłym miejscu i po trzecie na luzie.
Wychodząc z tych założeń postanowiłem z okazji dwojga imienin i dwojga urodzin spotkać się z rodziną, pójść na spacer nad rzeką, powłóczyć się leniwie wśród straganów z drobiazgami maści przeróżnej a kolorowej oraz zabrać rodzinę na kolacje*).
Zatem, korzystając z długiego weekendu pierwszo-trzecio majowego zaprosiłem Najmilszą do Paryża. Niespodziewajką dla niej był zaproszenie cichcem Tygryska z Prezesem. Tym razem my testowaliśmy dojazd koleją, a młodzi samolotem. Gdyby nie to, że na dworzec mamy daleko i trzeba było spędzić dodatkową noc w hotelu, żeby wyjechać rannym pociągiem, bylibyśmy szybciej niż oni. W końcu 2:45 to nie tak dużo, prawie jak Kraków-Warszawa.
Paryż przywitał nas bardzo dobrą pogodą. Było słonecznie, nie za gorąco jednak i nad Sekwaną wiał przyjemny wiaterek.
Zaczęliśmy od Luwru
i poszliśmy na południe, czyli przez Sekwanę mostem Artystów
Ciekawostką tego mostu (potem okazało się, że nie tylko tego) są małe kłódeczki mające w założeniu świadczyć o przytwierdzonym na stałe uczuciu. Na kłódeczkach są imiona, czasem daty i serduszka (po lewej). Jeśli jednak tak, to jak interpretować zdjęcie po prawej? Tylko trójkącik czy już orgietka?
Po drugiej stronie rzeki powędrowaliśmy na Mountparnas. Chyba oczekiwaliśmy czegoś więcej, ale w długi weekend uliczki tutaj zamieniły się na ciągnący się targ owocowo-kwiatowo-drobiazgowy, bo straganów było mnóstwo z wszelakim towarem. Będąc tu jak nie zjeść lunchu w La Bonaparte?
Zawsze będąc w Paryżu przynajmniej raz jemy croque-madame. Zamiast opowiadać jak to smakuje zamieszczam video-przepis jak to się robi. Szybkie, smaczne i za każdym razem - €9.99
Takich knajpek wychodzących na ulicę nie tylko na Mountparnas było mnóstwo. Cały Paryż wyszedł na chodniki i spędzał czas przy kawie i kieliszku wina.
Naszym celem w tej części miasta był kościół Saint Sulpice. Chłopcy zawsze są chłopcami**) i musiałem zobaczyć ten kościół, w którym dzieje się część Kodu Leonarda Da Vinci. Niestety, akurat teraz jest tam remont i mam tylko jedno zdjęcie i to nie najlepsze, bo fontanna się wali. Z tym, że nie widać rusztowań. Coś za coś.
Następnie przyszła kolej na Ogrody Luksemburskie. Pełne ludzi rozłożonych na trawnikach (zupełny brak tabliczek "Nie deptać trawy" - ta cywilizacja musi upaść!) i ławkach, bawiących się puszczaniem łódek i obserwowaniem kaczek.
A wszystko to w cieniu Pałacu Luksemburskiego.
Posiedzieliśmy, pooglądali, zwłaszcza rabatki z kwiatami, bo takich kolorów tulipanów nie widziałem nigdy. Na zdjęciach wyglądają nie dokońca jak w rzeczywistości gdzie były prawie czarne, ale może to był raczej bardzo bardzo ciemny burgund lub fiolet. Zresztą zobaczcie sami.
W powrotnej drodze zahaczyliśmy o Ille de la Cite. Pozostając nadal w atmosferze Kodu zajrzeliśmy na sam koniuszek wyspy. To tu właśnie został spalony na stosie ostatni Wielki Mistrz Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, Jacques de Molay. Teraz jest tu milutki skwerek.
O pozostałych atrakcjach Wyspy pisał nie będę, bo zachwyty i zdjęcia katedry Notre Dame, Pałacu Sprawiedliwości i tp. są banalne i każdy może o nich poczytać, a ja powinienem unikać (a przynajmniej starać się unikać) banałów.
Kolacja była potem. Wybraliśmy baskijską knajpkę nieopodal naszego hotelu, bo przyznaję, że kuchni Basków nie miałem okazji do tej pory próbować. Menu zaskoczyło mnie "od progu". Dziewięćdziesiąt procent dań, pomijając desery, to była kaczka. Na każdy możliwy sposób, a nawet na parę niemożliwych. Na przystawkę poszła sałata z wątróbkami kurczaczymi i grzankami z kozim serem. Pyszne (w Ukeju nie ma ogólnie dostępnych kurczaczych wątróbek, odezwała się we mnie tęsknota za nimi), a do tego dostaliśmy po wielkiej misie tegoż, tak, że na dwoje by starczyło. Na główne danie Najmilsza zaryzykowała siekaną cielęcinę z papryką, ja pozostałem przy steku. Tygrysek z Prezesem też skłonili się ku wołowinie. Do tego zimne, białe wino, też z rejonu Midi-Pyrenees. Żyć, nie umierać! Było już późno kiedy wróciliśmy do hotelu, a trzeba było odespać, żeby mieć następnego dnia siły na dalsze wędrówki.
Niedziela była przeznaczona na Luwr. Szybkie śniadanko w hotelowym barze i jazda! I noż qurna, Stasek!
To była pierwsza niedziela miesiąca - wstęp do Luwru za friko. Kolejka szesnaście razy zakręcona przed wejściem, potem wzdłuż murów dziedzińca, sięgająca przez drugi dziedziniec aż na ulicę. Skromnie licząc jakieś dwa kilometry. Ludzie tak w połowie zapytani ile stoją, odpowiadali, że dwie godziny. Spojrzeliśmy raz, drugi, krótki kurs wyobraźni co dzieje się w środku, bo wychodzących jakoś dużo nie było i niestety - rezygnacja. Wybraliśmy przechadzkę bulwarami nad Sekwaną.
Ale o tym w następnym poście.
BTW - czy ktoś wie, czy istnieje ograniczenie objętości posta? Nie chce mi ładować nowych obrazków...
________________________________
*) tu nie ma błędu, chodzi o dwie kolacje.
**) co jest milsze niż "są dziecinni"
4 komentarze:
"BTW - czy ktoś wie, czy istnieje ograniczenie objętości posta? Nie chce mi ładować nowych obrazków..."
Tak, istnieje.
Poza tym proponuję rozpoczęcie pisania przewodnika turystycznego w wersji szamańskiej. Piszesz lekko, ciekawie i barwnie, także warto pomyśleć.
Pozdrawiam
-e.
Hi, Emili,
cały przewodnik to trochę dużo, ale są przecież Szamańskie Peregrynacje ;-)
Hallo -> zdecydowanie ;)))
(Peregrynacja do peregrynacji i będzie przewodnik ;])
No i przypomniały mi się miejscówki moje w Paryżu ulubione...;)
GoS
Prześlij komentarz