poniedziałek, 10 maja 2010

Szaman Galicyjski i sprawa długiego weekendu cz. 2

Wczoraj skończyłem na bulwarach nadsekwańskich. A bulwar nadsekwański wygląda tak.


Jeśli pójść, tak ja my to zrobiliśmy, w drugą stronę, trafia się na miejsce cumowania wielkich barek przerobionych na domy mieszkalne. Takie, w jakiej mieszkał William Wharton. Niektóre wyglądały jak stare, przerdzewiałe wraki, ale parę było naprawdę fantastycznie wykończonych. Ciekaw byłem tylko, jak oni tym pływają, bo zacumowani byli w trzech rzędach. A w końcu, jak się wywaliło tyle kasy na barkę, to chyba nie po to, żeby stała wciąż w jednym miejscu, czyż nie?
Pod jednym z mostów, dalibóg nie pamiętam którym, znaleźliśmy widoczek godzien Lary Croft. Na tyle, że oboje z Tygryskiem powiedzieliśmy to unisono zaraz po tem, jak wpadło nam to w oko.



Po dowleczeniu się na Plac Concorde wsiedliśmy w metro i już po chwili zjawiliśmy się na Montmartre.
Wyleżć na ten pagórek to był wyczyn. A na zdjęciu jest tylko jedna z czterech części naszej wspinaczki.



To z kolei był cel Najmilszej i Tygryska, które uwielbiają buszować po małych sklepikach z badziewiem przedziwnym. Fakt, że znaleźliśmy nawet rękę Chopina (z gipsu, nie prawdziwą). Ciekawość, czy jak się kupi jedną, to druga jest gratis? Takie 2 w 1. Poza tym znaleźliśmy tylko lewą, więc zrezygnowaliśmy z zakupu.



Nad całym tym zgiełkiem kawiarniano-straganiastym góruje bazylika Sacré-Cœur. Eklektyczna, że aż strach, ale potrafi przyciągnąć wzrok. Poprzednim razem będąc tutaj obeszliśmy wszystkie galeryjki i pasaże, pooglądaliśmy Paryż z najwyższego punktu (bo wieża Eiffla jest niżej!), tak, że teraz daliśmy spokój. Za to znaleźliśmy nową knajpkę na lunch.



Zdjęcie tylko dla dokumentacji, bo takich knajpek, jak już mówiłem, pełno. Kiedy zastanawialiśmy się nad menu, kelner, który nas osługiwał, Polak Robert, pomógł nam w wyborze dań (dzięki!). Kuchnia francuska ma w sobie coś, nawet w wydaniu barowo-knajpkowym, jakąś lekkość, która bardzo odbiega od "naszej" wyspiarskiej normy. O ile w Ukeju po wyjściu z pubu mam dość jedzenia do końca dnia, o tyle we Francji nie opuszcza mnie przekonanie, że jeszcze coś bym przetrącił i wynika to nie z faktu, że dostałem mało, ale że było to na tyle dobre, że żal się rozstawać ze stołem.
Nieco ciężsi niż poprzednio zeszliśmy ze wzgórza i idąc do stacji metra znaleźliśmy się pod Moulin Rouge. Z kronikarskiego obowiązku fotka, o którą prosili znajomi będący w tym czasie tamże.



I kolejna kolacja w baskijskim lokalu. Tym razem jednak podjechaliśmy do niego "od tyłu" i okazało się, że musimy przejść przez... hmm, nazwijmy to, niezbyt przyjazną białym okolicę. Na ulicach biali byliśmy tylko my i policja, która robiła chyba jakąś akcję, bo kilka radiowozów stało w strategicznych punktach ulic. Panowie policjanci, wyraźnie wykarmieni na stekach a nie sałatkach, przyjrzeli się nam w połowie z uwagą, w połowie ze zdziwieniem, ale ich obecność pozwoliła nam przejść spokojnie te kilka ulic dzielących nas od Basków. Tubylcy zbyt zajęci byli wystawaniem po bramach i patrzeniem na funkcjonariuszy niż zajmowaniem się nami.

Na kolację - powtórka. Tym razem wzięliśmy zakąski, czyli sałatki, na pół, a potem my siekaną cielęcinę, a Najmilsza zdecydowała się na kaczkę w likierze brzoskwiniowym. Smakowała lepiej niż wyglądała. Wino to samo co poprzednio. I deser równie francuski. W przeciwieństwie do Ukeju, gdzie creme brulee podawany jest w kotilkach wielkości dwóch naparstków, tu podano nam ten deser w naczyńku zdolnym pomieścić jednoosobową tartę. A podawał ten sam młody kelner co wczoraj, bo jedyny znający angielski. Najmilsza z Tygryskiem, jak to kobiety, zaraz stwierdziły, że cała obsługa lokalu jest "innej orientacji". Co to ma do rzeczy, jeśli gotują dobrze? Nawet jeśli kucharz, widoczny przez okienko do kuchni, ma karnację, nawet jak na Baska, zbyt ciemną?
A przed północą byliśmy w hotelu, bo rano...



...ten biało-żółty potwór zabrał nas z powrotem do Londynu. Fajnie jest jechać naprawdę wygodnym pociągiem, z lotniczymi fotelami, i widzieć, jak auta jadące autostradą z prędkością 130 km/h zostają w tyle. Tygrysek z Prezesem polecieli jeszcze wcześniej pomarańczowo-białym samolotem do Balic.
A w Londynie z jednego dworca na drugi, kolejny pociąg i jazda do domu. Mieszkamy w Kornwalii, nad morzem. I to ostatnie zdjęcie pokazuje, że tu pociągiem rzeczywiście jedzie się nad morze.



Wracając do początku moich wpisów na temat długiego weekendu. Polskim lekarzom nie jest wcale źle. Stać ich na wiele, w tym na weekend z rodziną w Paryżu. Tylko muszą mieć na to czas i siły... a trzy etaty dzielone pomiędzy szpital, przychodnię, pogotowie i co tam jeszcze nie dają na to szans.

Do następnego razu...

2 komentarze:

Maria pisze...

Obawiam się, że te barki służą bardziej zaspokajaniu potrzeb lokalowych niż tych związanych z peregrynacjami.
Coś tam jest z podatkami. Kiedyś czytałam, byłam zdziwiona, ale niestety było dawno:)

Ja doszłam już jakiś czas temu do wniosku, że w Polsce klasa średnia ma albo czas, albo pieniądze.
Może niesłusznie?

Szaman Galicyjski pisze...

Słusznie. Problem moim zdaniem tkwi także w tym, że nikt tej klasy średniej nie nauczył, jak odpoczywać i korzystać z tych pieniędzy. Kiedy myślę o organizacji "zaplecza turystycznego" w RP i porównuję z Europą Zachodnią, to żal duszę ściska.