niedziela, 3 sierpnia 2014

Szaman Galicyjski i sprawa pokazywania

Co robi porządny, obywatelsko nastawiony (innych nie ma) Brytyjczyk w - według prognoz słoneczną - sobotę, nawet jak niebo zaciągnięte chmurami i co jakiś czas pada deszcz*)?

Idzie na Show. Takich Show jest sporo w okolicy. Dla nietutejszych wyjaśnienie - Show jest mieszanką jarmarku, wesołego miasteczka, wystawy zwierząt gospodarskich i/lub psów, konkursem koni wierzchowych, ekspozycją narzędzi i maszyn rolniczych, pasz dla zwierząt itp, itd. Ze wskazaniem na stoiska rzemieślniczo-usługowo-spożywcze w wykonaniu ludności miejscowej i z okolicy nie przekraczającej promieniem ok. 100 mil.

W okolicy Liskeard, w czymś co nazywa się Merrymeet, na kilkudziesięciu hektarach łąk i pastwisk w ostatnią sobotę odbył się lokalny Show. Bliższe prawdy będzie "jeden z okolicznych".

Najmilsza się wystawiała razem z koleżankami z Centrum Dobrego Samopoczucia, zatem po brytyjsku pojechałem z nią i choć pierwotnie miałem wrócić do domu i spokojnie spędzić sobotę w towarzystwie PS3 tęsknić za nią - zostałem i łaziłem po deszczu i Show.

Parę migawek poniżej. Zdjęcia nie są najlepszej jakości, bo lało i miałem tylko komórkę.


Taki mieli traktory. Końcówek było więcej. Były też żółte z kopareczkami na końcach.


Rodzice prezentowali swoje dzieci. Stroje bardzo eleganckie - obowiązkowe.


Sami też się prezentowali w obowiązkowych mundurkach.


Zawsze znajdzie się jakaś czarna owca.


Niektóre próbowały się kamuflować.


Roger! Ty byku krasy!


Kury są tu duże i tłuste...


...a koguciki jakby tak nieco mizerne i wyskubane.


Miejscowy źwierzostan wspomagały najemne lamy i alpaki.


Coś dla dzieciaków.


A tak wyglądał Craft Tent czyli wystawa miejscowych wyrobów i usług. Biżuteria, kiełbaski, dżemiki, obrazki (w tym na szkle malowany), rzeźby w drewnie i mydełka oraz świece zapachowe. Dla każdego coś małego.


Lub dużego. To nie jest malowanie, to jest futerko. Trochę takich tu jeździ, także na samochodach.


Przygrywały lokalne kapele. Zmiana co 2 godziny. Od Bacha do rock-and-rolla.


Można było też wziąć udział w wyścigach kłusujących osłów. Mam na myśli te czworonogie. Nie były to zresztą takie zupełne osły, bo od czasu do czasu stawały okoniem i pani organizatorka pędziła z marchewką, żeby je przekupić i zachęcić do dalszego biegu.


A to najfajniejszy koński ogon na wystawie. (foto Najmilsza, wiadomo)

Do tego hamburgery, kiełbaski, curry, pies**), wata cukrowa. No alcohol! Gdyby nie ulewa byłby to bardzo udany, brytyjski dzień. A za tydzień następny show jakieś 50 mil stąd, a potem następny i następny... Tak przez całe lato.

_______________________________
*) czyt.: solidnie leje, ale w normie dla tego miejsca
**) pies (wym. pajs) to zapiekanki w lub pod ciastem a nie psy.

2 komentarze:

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

Dokladnie jak u mnie, w upstate:) z tym, ze jeszcze sa rzuty siekiera w pien, zginanie podkow, wyciaganie pali przez pick up trucks.
I co ciekawe-ludziska sie bawia, maluja buzki, zajadaja hot dogami, po $7 sztuka. Jest milo, swojsko.
Slowem - jak dozynki caloletnie i wczesnojesienne.
Pozdrowka:)

Szaman Galicyjski pisze...

Mnie, przyznaję, zdumiał "ogrom" lokalnego Show. To naprawdę jest kilkadziesiąt hektarów i masa ludzi. I tak prawie co dwa tygodnie przez całe lato, bo pierwszy jest w ostatni majowy weekend, a ostatni pod koniec września.