piątek, 23 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa wędrującego posła cz. 2

Ciąg dalszy moich skromnych rozważań na temat "czemu TU jest lepiej niż TAM".

Tym razem przykład zawodowy.

Przychodzi do mnię pacjęt, co ma być naprawiony. A jeśli przychodzi, to znaczy, że wybrał mój szpital z kilkunastu, które są w okolicy.*) W czasie wizyty kwalifikującej go/ją do zabiegu dostaje odpowiedzi na wszystkie pytania, które przyjdzie mu do głowy zadać**). Na wszelki wypadek dostaje też parę ulotek (4 razy strona A4 nt. anestezji, np.) o swojej chorobie, o tym co mu zrobią i co go potem czeka**). Jeśli wymaga jakiś badań dodatkowych pobieramy mu krew i dajemy skierowanie na badania typu rtg, usg, itp. Kiedy nadchodzi wielki dzień i przychodzi "się zoperować"***) dostaje gustowną operacyjną koszulkę, biały dziergany szlafroczek i gąbczaste pantofelki. Jeszcze jedna rozmowa z chirurgiem, potem z anestezjologiem, dopracowanie wszystkich szczegółów i w drogę. Po zabiegu, kiedy budzi się w RR****) i jako-tako wróci do rzeczywistości ma szansę dostać kawę, herbatę, czekoladę do picia, a nawet zupkę jarzynową plus obowiązujące na terenie całego Zjednoczonego Królestwa - herbatniki. I do domu. Zaopatrzony w pudełko leków przeciwbólowych, pudełko antybiotyków, dziesięć opatrunków wodoodpornych, żeby mógł sobie zmieniać, wszystko z pisemną instrukcją jak kiedy i co brać oraz z alarmowym numerem telefonu "gdyby poczuł się gorzej, albo nie był pewny co i jak ma robić". Czynny 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
To wszystko na NHS czyli na ubezpieczenie.

W Wielkanoc byłem w Polsce. Towarzyszę komuś, kto chce poddać się operacji w prywatnej klinice w Mieście. Wizyta kwalifikująca. Termin ustalony dwa miesiące wcześniej. Dwie godziny przed spotkaniem telefon - proszę nie przychodzić, wizyta przesunięta o 40 minut. Po godzinie kolejny telefon - opóźnienie wzrosło do 90 minut. Idziemy na kawę, potem jednak do poczekalni. Czekamy kolejne 45 minut. W tym czasie słyszę jak rejestratorka zapisuje kolejne wizyty, na inne dni. Równo co 20 minut. Mam ochotę wstać i zapytać "po co tak robisz? przecież wiesz, że to fikcja i będziesz wydzwaniać i przesuwać termin każdej z tych wizyt", ale nie moja broszka.
Siedząca obok kobieta pyta, na którą byliśmy umówieni. Bez znaczenia, bo ona do kogoś innego. Ale rozmowa się nawiązuje.
"Proszę się nie martwić, mnie pan doktór przyjął o 22:30, a nie byłam ostatnia. Pan doktór pracuje rano na klinice uniwersyteckiej, do 14:00, potem tu, w prywatnej klinice."
Zgroza ogarła mnie z lekka. Czyli przyjmuje pacjentkę po minimum 14 godzinach pracy. Super.
Pacjentka, z którą byłem weszła do gabinetu jakoś tak dwie i pół godziny po ustalonym dwa miesiące wcześniej terminie. Zamiast 20 minut siedziała godzinę. To dobrze, że miał dla niej czas. Rozumiem skąd spóźnienia, ale to i tak nie sprawia, że nie żal mi następnych czekających.
Wychodzi z plikiem karteczek. Nie, żadna nie jest nawet zgrubną informacją co będą robić, zgodą na zabieg i tp. To skierowania na badania. Pełnopłatne, w prywatnym laboratorium, jak pani pójdzie, to zrobią od ręki. Nie, skądinąd nie przyjmujemy. Patrzę na spis. Na usta ciśnie mi się "a to po jaką cholerę?!" Na tydzień przed zabiegiem badania "chwili", czyli takie, które zmieniają się niemal z godziny na godzinę. Pacjentka bez obciążeń wykonuje badania jak do przeszczepu wątroby. Czysty absurd.

Dzień operacji.
- Tylko proszę przynieść własną piżamkę, pantofle, przybory toaletowe.
Hmm, to przecież chirurgia jednego dnia, dużo nie trzeba, ale i tak torba jest.
Rozmowa z panią anestezjolog na poziomie jeśli nie światowym to na pewno europejskim. Ci są zawsze dobrzy!
Jazda na zabieg, wybudzeniówka, ok. Coś do picia? Jest baniak z wodą na korytarzu. Z tym, że pielęgniarki nie wyjdą z wybudzeniówki, bo im nie wolno. Dobrze, że jestem i mogę podać. Kobieta na sąsiednim łóżku jest sama, mąż poszedł do miasta.
Przychodzi doktór. Uśmiechnięty, wszystko poszło super. W dwie minuty powtarza co robić, jakie leki brać,  za dwa tygodnie do kontroli. I plik recept. 100% oczywiście. Żadnej informacji na piśmie, kopii zgody na zabieg, opisu zabiegu, wyników, nic. I to wszystko za naprawdę ciężkie pieniądze.

Nie chodzi mi o fachowość lekarzy, pielęgniarek ani innych, "zamieszanych" w tę sprawę. Pielęgniarki były naprawdę super - fachowe, miłe, uśmiechnięte. Doktór był profesjonalny i zrobił to, co miał zrobić. Ale organizacja pracy, czy raczej jej brak, nie szanowanie czasu pacjentów, brak skutecznej informacji, takiej, do której można wrócić, kiedy się coś zapomni, dodatkowe koszta, które pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie powodują, że człowiek czuje się niepewnie, zaczyna brakować mu zaufania do systemu i gubi się w tym, co powinno być proste i faktycznie nastawione na niego.

Czy już pan dostrzega różnicę, panie pośle?


______________________________
*) z tym, że niekoniecznie. Może wybrać też jakiś w Szkocji, jeśli ma taką melodię. Mamy pacjentów z np. Londynu czy Oxfordu. Bo im pasowało.
**) z dziedziny objętej planowanym zabiegiem, oczywiście.
***) uwielbiałem w eRPe ten tekst pacjentów "przyszedłem sobie zoperować przepuklinę". Najchętniej odpowiedziałbym "proszę, tu jest nóż, igła z nitką i lusterko. Gdyby potrzebował pan atlasu anatomicznego, albo poczuł się zagubiony w gąszczu tkanek - proszę zawołać."
****) recovery room, czyli wybudzeniówka.

3 komentarze:

Pistacjowy Kosmita pisze...

Pan poseł ślepy i głuchy. To ja się wypowiem: tak, widzę różnicę wielkości wieloryba (że niby dużą różnicę). I chyba najtrudniej jest zaakceptować polską rzeczywistość tym wszystkim, którzy znają i wiedzą, że można inaczej - szybciej, ekonomiczniej, sensowniej.

Monika pisze...

Ale anestezjolodzy zawsze są OK :) Też mam takie doświadczenia.

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

NAjbardziej podoba mi sie zestaw Malego Chirurga. A w sklepie $1 Store nie taniej bedzie?