Sprawa pierwsza: mam internet! Od samego rana. Nim jeszcze wyszedłem do pracy - sprawdziłem - jest. O tym, jak trudno było o niego i że jeszcze sprawa nie zakończona będzie kiedy indziej.
Teraz zaś - sprawa druga, sprawa matki chrzestnej. Tutaj Cre(w)master opisał swój dyżur na eSce. Jak zawsze pisze świetnie i czyta się go przednio, a skromna przy tem bestja jak mało która. Tak trzymać! Co po komentarzach widać. Jeśli chcecie w całości zrozumiec mój wpis, przeczytajcie jego notkę, moja jest rodzajem komentarza.
Przypomniało mi się pewne zdarzenie z mojej pracy w pogotowiu, jak najbardziej ratunkowym. Tylko wnioski jakby takie inne...
Przez prawie 15 lat (zacząłem jeszcze jako student) pracowałem w pogotowiu. Potem zrobiłem sobie przerwę, bogdaj że pięcioletnią i powróciłem na łono karetkowe już za czasów Kasy Chorej, która postawiła wymagania przed załogami karetek R i trzeba było szukać anestezjologów, żeby miał kto jeździć. Na jednym z pierwszych dyżurów miałem przyjemność pracować z całkowitą dla mnie nowością - ratownikiem medycznym. Kierowca, pielęgniarka - wiadomo. Ale ten, to niby kto? I co umie? Młody jakiś. Przed wojskiem się chroni? Zobaczymy.
Wezwanie było do utraty nieprzytomności. Niedziela, jakoś tak po sumie. Niedaleko, ot, jedną dolinkę przejechać, potem nad krajową "czwórką" mosteczkiem, i na następnym wierszku po prawo, dróżka sama poprowadzi. W połowie dróżki skończył się asfalt, ale kierowca jakoś poradził i ostatnie dwa kilometry przepełzliśmy polną drogą bez szwanku. Kierowca stanął ze dwieście metrów od zagrody, bo tam było już bardzo stromo i mógłby nie wyjechać. Dom stał w połowie stoku, w szczerym polu, jedno tylko drzewo rosło pomiędzy nim a zabudowaniami gospodarskimi, pewnie, żeby łatwiej było piorunom trafić. Ale widoki były piękne. Pogórze b. może nie zalicza się do parków krajobrazowych, ale panorama łagodnych wzgórz i płynącej w dole rzeki miały w sobie nieodparty urok. Tylko ciemne chmury napływające w niezłym tempie z zachodu jakoś nie napawały optymizmem. Ratownik w szpanerskim pomarańczo-czerwonym odblasku porwał ze trzy walizy, ja wziąłem od pielęgniarki tlen, co będzie dziewczyna dźwigać, kierowca zaczął nawracać, a my ruszyliśmy ku domowi.
W domu - niespodzianka. Nieprzytomny okazał się nieco przytomnym starszym panem, z rozpoznaną wieńcówką, leczoną domowym sposobem, czyli leki od dochtora raz w tygodniu, bo drogie, za to na codzień rozszerzenie naczyń uzyskiwano prostymi związkami domowego pędzenia, ale dziś nie zażywał, bo niedziela.
Bez wdawania się w szczegóły - pacjent po utracie świadomości, kontakt słaby, skóra blada, pokryta zimnym, lepkim potem, kończyny zimne, tętno na tętnicach obwodowych przyspieszone powyżej 110 na minutę, słabo wypełnione, wargi lekko sinawe, oddech przyspieszony do 32 na minutę, słyszalne bulgotanie. Zanim skończyliśmy czynności podstawowe (tlen - ratownik, ekg - pielęgniarka, wkłucie - ja) stały się dwie rzeczy. Po pierwsze - za oknem lunęło jak z cebra, przed oknem - pacjent się zatrzymał.
Akcja resuscytacyjna odbyła się pokazowo. Zgrany zespół eRki (oni), działali jak kółka w zegarku. Wiedzieli co robić, moje komendy tylko precyzowały jak i kiedy lub ile i czego. Wszystko według aktualnie obowiązujących reguł. Ratownik spisywał się pierwszoklaśnie. Po paru minutach naszych działań pacjent zaskakiwał na moment, ale pozostawiony bez masażu zwalniał i zatrzymywał się znowu. Po którymś takim "zaskoczeniu" pojawiła się u mnie myśl - zabrać go do szpitala, natychmiast. To mniej niż piętnaście kilometrów, przeskoczymy w parę minut. I kiedy próbowałem wyrazić tę myśl słowami, ów młody ratownik medyczny spojrzał na mnie i powiedział "doktorze, spróbujmy tutaj, tu jest wygodniej".
W pierwszej chwili mnie trochę, przyznaję, rzuciło. Po pierwsze - ja tu jestem doktorem, nie? Po drugie - jak się kogoś wyjmie ze szpitalnego oddziału intensywnej terapii, gdzie jest wszystko, co może być dostępne, i wsadzi go do eRki, to czuje się on nieco nagi i bezbronny, bo tego nie ma, tamtego niema, noż, jezusku tłuściutki! A po trzecie - co mi tu, młody, będziesz gadał? Ja twoją matkę mogłem do cięcia cesarskiego znieczulać, jak cię rodziła. Zresztą w pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi mu o deszcz i latanie po błocie po nosze do karetki, a potem z pacjentem nazad. Niestety, jedną z moich licznych wad jest to, że nie wierzę w moją bezgraniczną wiedzę i nieomylność*). Zrezygnowałem z mojej koncepcji. Walczyliśmy zatem o życie pacjenta na podłodze jego białej izby przez następne półtorej godziny, eRka okazało się ma w swoich trzewiach wiele fajnych zabawek, w tym na prąd, na przykład stymulator przezprzełykowy, do których można pacjenta podłączyć i patrzeć co sie stanie. Tu stanęło na tym, że jako tako się ustabilizował i zawieźliśmy go do szpitala w drobnym kapuśniaczku, w który zamieniła się ulewa. A jechaliśmy powoli, jak dyskoteka za konduktem, żeby się nam tylko pacjent nie popsuł. Raz tylko zamigotał, jak nas rzuciło na przejeździe kolejowym, ale zjechaliśmy na stację benzynową, popracowali trochę i kiedy wrócił do siebie (krążeniowo) pojechaliśmy dalej. Na Izbie Przyjęć nadal był nieprzytomny, ale próbował w sposób celowy, choć na szczęście nieskuteczny, usunąć sobie sprzęt medyczny pozakładany mu w prawie wszystkie otwory naturalne (taki anestezjologiczny szyk - w każdą dziurkę wetknąć rurkę) oraz parę otworów zrobionych przez nas.
Miałem przez te kilkanaście minut czas, żeby przemyśleć co zrobiliśmy. I z szacunkiem pomyśleć o młodym ratowniku. Jeżeli nie mogłem ustabilizować pacjenta w domu, w warunkach optymalnych - jasno, ciepło, sucho, rozłożony sprzęt i leki, dużo miejsca, dostęp do prądu - to co osiągnąłbym w pędzącej karetce, rzucany od ściany do ściany, kiedy każda czynność zabiera dwa razy więcej czasu, a dokładność jest tylko przybliżeniem? Czy piętnaście-dwadzieścia minut resuscytacji wykonywanej w formie czynności pozorowanych, bo o większą skuteczność raczej trudno, nie spowodowałoby, że dowiózłbym warzywo?
Albo znacznie zmniejszył szanse na późniejsze wyleczenie?
Pośpiech jest wskazany tylko przy sprzedaży pszczół luzem.
Zawsze po akcji, zwłaszcza takiej, dziękowałem zespołowi. Tym razem oczywiście też, ale szczególnie ratownikowi. I od tej pory wiem już, kto to są ci czerwoni.
__________________________________________
*) mimo, że jestem najlepszym anestezjologiem, pozwalam sobie czasem na jakiś mały błąd, żeby ludzi nie kłóć po oczach
5 komentarzy:
"mimo, że jestem najlepszym anestezjologiem, pozwalam sobie czasem na jakiś mały błąd, żeby ludzi nie kłóć po oczach ".
I za takie podejście do życia, mam do Ciebie ogrom szacunku.
Pozdrawiam!
jak zwykle emili ubiegla mnie i powiedziala to co mi sie nasunelo: szacun szamanie!
Szamanie,
Po pierwsze pięknie dziękuję za rekomendacje i reklamę :) A teraz do rzeczy:
Twoje uwagi i historia je obrazująca są całkowicie słuszne.
Pół nocy myślałem, co jeszcze mogliśmy dla pacjenta zrobić i czy ta decyzja o jeździe była dobra i czy ja coś zawaliłem? Czy tlen był wystarczająco rozkręcony, czy mógłbym lepiej poznać rozkład gratów w aucie, czy mógłbym doktorowi coś "podrzucić" swojego pomysłu..? Kłębowisko myśli.
A zbiór faktów taki:
Pacjent 72 lata z dwoma zawałami i CA w historii choroby. Zgłasza tylko duszność. EKG w przychodni pokazało AF i STEMI, ale doktor z teletransmisji twierdził, że to stare uniesienia są. Osłuchowo i objawowo rozpoczynający się obrzęk płuc. CTK: 100/80, RR: ok 30/min, HR: ok 90/min, SpO2: 94%
Dostał na miejscu Hydrocortison 200 oraz Furosemid 20.
W karetce po oddaniu moczu NZK. W zapisie PEA 62/min. Chwilami dawał tętno, ale dosłownie po kilkunastu sekundach znów PEA.
W trakcie reanimacji 6 mg adrenaliny 1:1000, 3 mg atropiny.
O jakichkolwiek wytycznych ERC musiałem zapomnieć, ale lekarza wytyczne nie obowiązują, może leczyć wg swojego doświadczenia.
Po 20 min reanimacji decyzja o kontynuacji podczas jazdy.
Było dokładnie tak, jak napisałeś. Jakość uciśnięć poniżej krytyki, lekowania zero, bo przy takiej jeździe nie utrzymałbym strzykawki w ręce. Dodatkowo momentami naprawdę się bałem o własne zdrowie.
Zaraz po wjeździe na OIOM rytm zmienił się w VF. Po 30 min reanimacji decyzja o odstąpieniu.
Czy coś jeszcze można było zrobić w karetce stojąc w lesie? Nic nie mówiłem, bo zawsze mnie uczyli, "żeby się nie pchać przed gospodarza", a to mój pierwszy dyżur w tej stacji i z tym lekarzem :(
Witaj, Crew. Ja nie potrafię odpowiedzieć na pytanie czy mogłeś więcej czy nie. Piszę tylko, że działania medyczne powinny być rozumne. Jeżeli: "Jakość uciśnięć poniżej krytyki, lekowania zero, bo przy takiej jeździe nie utrzymałbym strzykawki w ręce. Dodatkowo momentami naprawdę się bałem o własne zdrowie", to były to czynności pozorowane czyli brak resuscytacji czyli brak szans na uzyskanie czegokolwiek. W stojącej karetce być może szanse byłyby większe, co nadal NIE przesądza o wyniku końcowym. Rozumiem napięcie sytuacyjne. Sam, mając kilkanaście lat pracy za sobą, pewnie koło setki- dwóch przeprowadzonych resuscytacji, też miałem parcie, żeby jak najszybciej do szpitala.
A to, co powiedział mi ów ratownik, pokazało mi właściwą perspektywę i za to byłem mu wdzięczny. Tu są dwie sprawy - pierwsza, że ludzie są śmiertelni i druga, że nie zawsze możemy czy potrafimy im pomóc. Ale zawsze powinniśmy postępować rozumnie.
Co spodobało mi się w Ukeju, to wspólne rozmowy po resuscytacji. Cały zespół siada i opowiadają sobie, co czuli i co myśleli w czasie prowadzonej akcji.
"wiesz, Mary, kapitalnie założyłaś to wkłucie, naprawdę cię podziwiam"; "Szaman, męczyliśmy gościa 45 minut bez efektu, czemu nie przerwałeś akcji? co myślałeś?", "Carla, to twój pierwszy raz, jak się czujesz?". Z początku wydawało mi się to bez sensu. Ale teraz pomyślałem, czy ty, Crew, nie sądzisz, że w takim przypadku, jak opisałeś, nie byłoby to dobre?
Odpowiadając na ostatnie Twoje pytanie powiem, że instytucja feedbacku jest bardzo fajnym pomysłem.
Niestety, o ile sprawdza się np na certyfikowanych szkoleniach dla personelu medycznego, o tyle w warunkach "bojowych" większości stacji pogotowia jest praktycznie niemożliwa do osiągnięcia.
Zbyt duża przepaść dzieli ratowników od lekarzy. Nawet jeśli są "na ty" w pracy, to i tak poziom przyjmowanej krytyki i "odwaga cywilna" dyskutantów są poniżej holenderskiej depresji.
W każdym razie mamy nad czym pracować :)
Prześlij komentarz