sobota, 2 kwietnia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa niemych analfabetów

Dostałem maila, że na popołudnie umówiono mi pacjentkę. To znaczy umówiono Ginekoledze, ale ja miałem wystąpić w roli tłumacza. Bo pacjentka Polka, a po tutejszemu ni hu-hu.

Przyszła w towarzystwie równie niemówiącego (no, może trochę więcej mówiącego) partnera. Pzetłumaczyłem, co tam trzeba było, wszyscy byli happy, potem zamieniliśmy parę zdań.

To pan tu za doktora robi, co? podobało mi się najbardziej, bo świadczyło o wielkiej przenikliwości i odkryciu mojego starannie dopracowanego kamuflażu. Po czym poznali, że nie jestem doktorem tylko za niego robię nie wiem.

Z rozmowy wynikła jednak inna, bardziej poważna kwestia. Otóż pacjentka mieszka i pracuje w Ukeju już pięć lat. Ma dwóch synów w wieku szkolnym. A po tutejszemu ze dwa słowa potrafi powiedzieć, rozumie proste zdania, zwłaszcza poparte gestem. Przeczytanie naprawdę prostego tekstu, jakim jest nasz kwestionariusz medyczny jest daleko poza jej zasięgiem. Niema analfabetka.

Rozumiem, że pracując w zawodzie o skomplikowaniu równym zero, w grupie Polaków, nie musi znać angielskiego na poziomie Proficiency. Ale uważam za mało eleganckie w stosunku do naszych gospodarzy, którzy przyjęli nas w swoim kraju i dali pracę, nie wykonać tego wysiłku, aby poznać ich język tak w mowie jak i w piśmie. Dla mnie jest to objaw lekceważenia. We Włoszech bywam. Jakieś dwa tygodnie w lecie. Nie znam włoskiego, ale te paręnaście zwrotów pozwalających zrobić zakupy i ogólnie być grzecznym znam. Bo uważam, że przyjeżdżam w gości i mam pewne obowiązki.

Poza tym naszła mnię myśl, kiedy straci kontakt z synami? W którym momencie okaże się, że - dosłownie - nie ma z nimi wspólnego języka? Dla nich językiem codziennym będzie angielski - w szkole, wśród kolegów, kiedyś dziewczyn. Kiedy stracą cierpliwość, by tłumaczyć matce, co powiedział kolega czy dziewczyna? Kiedy zaczną żyć w swoim "językowo" świecie, do którego ona będzie mieć coraz mniejszy dostęp?

Cóż, emigracja to ciężka, codzienna praca. W tym nad sobą. Miłego weekendu.

9 komentarzy:

Młoda Lekarka pisze...

Mądrze prawisz Szamanie. Mnie jest czasem po prostu wstyd kiedy słyszę opowieści naszych rodaków przechwalających się tym, że poradzili sobie 3 lata w Uk i nic po angielsku dalej nie umieją.
Znam parę młodych ludzi mieszkających w Irlandii, którzy nie pozwalają dziecku wychodzić z domu, a już tym bardziej do przedszkola. Bo przecież oni nie rozumeją co inne dzieci mówia..
Sa tam już 4 lata...

Shigella pisze...

Popadlam w zadume.
Wydaje mi sie, ze opanowanie podstaw angielskiego wymaga kilkudziestu godzin pracy (mam na mysli poziom pozwalajacy zrobic zakupy, kupic bilet, kupic jedzenie w stolowce, zapytac o droge).
Domyslam sie, ze pani ma kiepska prace, ale spedzenie codziennie pol godziny ze slownikiem i podrecznikiem chyba jej nie wykonczy do reszty, a moze pozwoli jej samodzielnie funkcjonowac.
Czemu tego nie robi? Moze falszywie pojeta duma narodowa (nie bede sie uczyc jezyka tych dzikusow), moze lek przed czyms nowym, a moze brak potrzeby nauki.
W "Jackowie" funkcjonuja ludzie, ktorzy w Stanach siedza 20-30 lat i znaja podstawowe dwa-trzy zwroty, bo niczego wiecej nie potrzebuja. Maja polski sklep, kosciol, gazete, wykonuja proste prace, dogadujac sie na migi i pielegnuja "polskosc".
To moze byc tez lek przed przyznaniem sie do porazki w Pl i decyzja o emigracji na stale, rozdzaj zaklinania rzeczywistosci - jestem tu na chwile, a jak sie zaczne uczyc to zostane na stale.

Szaman Galicyjski pisze...

Sprawdziłem. Od jej domu do szkoły "wieczorowej", w której ZA DARMO mozna się uczyć angielskiego jest 5 mil. Miejsca są, w każdej chwili można dołączyć do jednej z grup na różnych poziomach.

Anonimowy pisze...

Echhh, mało to ciemnych bab po tym świecie chodzi? I, kurczę, nic nie jest w stanie ruszyć tej ciemnej masy, jak Boga kocham, nic.
Grrrr,
nika

Kaczka pisze...

A ja nieustannie podziwiam ten opor, zeby nie... bo ja uczylabym sie chocby, albo przede wszystkim ze strachu. Ze strachu, ze mnie na ulicy ktos zaczepi a ja ani dydy...
A Rodacy organizuja sobie tu na Wyspie taka ojczyzne na wynos. Z polskim chlebem, z polskim paracetamolem, z polskim fryzjerem i manikiurzystka...

pol_cia pisze...

Ehhhhhhhh.
Tylko westchnienie sie z pierwsi wyrywa.....
blueboston

Green pisze...

Szamanie, mój brat rodzony i jedyny jest w UK 6 lat.
I tak:
- w chałupie -> Polacy
- w robocie -> Polacy
Jak się kumplować -> to tylko z Polakami.
Konklużyn -> język kaleczy tak, że wstyd. Szkołę darmową rzucił, bo kolidowała z pracą. Jego żona, ma większy zasób słownictwa i pracuje w księgowości, ale akcent jest poniżej słów krytyki.
Córka, dostała się do niezłego lołdyńskiego koledżu, ale po roku jej się odechciało.
Ostatnią nadzieją białych, jest mój bratanek w angielskim żłobku.
Polacy sami sobie fundują getto i robią kolonię i getto.
A tym samym prowokują brak zrozumienia u rdzennej ludności.
Wiadomo, że jak się kogoś nie rozumie, nie wie co on mówi, a jest przybyszem, to się go po prostu nie lubi...ze strachu.
Pozdrawiam
- e.

Anonimowy pisze...

a może właśnie ... niech kaleczą, pomagają sobie rękoma, ale nie boją się mówić. A tak - nie umiem poprawnie, nie wszystko rozumiem, to po co w ogóle próbować i mówić? lepiej milczeć. Bo wyśmieją.

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

Oj, to tutaj mialbys ciekawe pole do obserwacji...
Truchleje czasem, kiedy ludkowie za punkt honoru biora sobie "nieumanie" ang. I zyja po 15, 20lat w polskich enklawach, obywatelami nawet sa:)
Podobne jawisko obserwuje w hiszpanskojezycznych rodzinach, z tym, ze rzad amerycki zdecydowanie im zywot ulatwia, bo po wszelkie dokumenty, napisy w sklepach ect sa i po hiszpansku.
Przy zalewie imigrantow z pd kontynentu ameryckiego zastanawiam sie nad nauka hiszpanskiego:)