poniedziałek, 8 marca 2010

Szaman Galicyjski i sprawa czterystu miligramów Morfiny

Ten wpis dedykowany jest Cre(w)masterowi, dziwującemu się skutkom mizernym podanej dożylnie Morfiny w ilości 10 mg.

Dom był nowiutki. I całkiem od innych odmienny. Nikt takich domów w Biskupowie nie budował. Bo chałupa ma być, jak się patrzy. Porządna piwnica, bo trzeba gdzieś mieszkać, a nad nią najlepiej ze dwie kondygnacje, albo jeszcze lepiej trzy. Parkiet błyszczący jak psu jaj.. nos, dywany grube, że można się utopić i meble na połysk nie mniejszy od podłogi. Telewizor największy jaki w sklepie. A wszystko ładnie nakryte folią, żeby się nie kurzyło. A tyn tu, panie, jakieś takie cuś postawił, bez piwnic i bez pięter... A przeca z Hameryki wrócił, to kasy ma, jak diabeł gwoździ*). I jeszcze się mądrzy, że to nie chałupa tylko bungaloł. Ludziom się po ty Hameryce troszku miesza pod kopułką, nie?
Zajechałem na podwórze z fasonem naszym białym jak śnieg Fiatem Uno, który dostaliśmy od KRUS, aby na wsi także "świadczyć usługi z zakresu medycyny paliatywnej". Wszedłem, nieco zaskoczony tym co widziałem z zewnątrz, do przestrzennego wnętrza, podzielonego optycznie przez półścianki, schodki i kolory na mniejsze, ale nadal przyjemne dla oka części. Na wielkiej kanapie leżał gospodarz. Próbował się unieść na powitanie, ale skrzywił się z bólu w pół ruchu i opadł na poduszki.
Usiadłem, zaczęliśmy rozmowę. Wyjechał do Stanów dziesięć lat temu. Miał dobry fach, a co najważniejsze - smykałkę do tego, co robił. Pracował jako jubiler, projektował i wykonywał przepiękne ozdoby dla bardzo bogatych kobiet. Wiem, bo pokazał mi portfolio ze swoimi pracami. Kwiaty, motyle, ptaki, owoce, smoki, a wszystko wyczarowane ze srebra i złota, okraszone drobniutkimi kamykami jak iskrami słońca. Kiedyś zasłabł na nowojorskiej ulicy. Pogotowie zabrało go szpitala, dobrego, bo mając dobrą pracę miał też niezłe ubezpieczenie. Jedno badanie, drugie, jakiś dwóch lekarzy pytających o przeszłość, tomografia komputerowa, biopsja pod kontrolą USG. Trzeciego dnia rano przyszedł młody, wyszczekany doktór z szarą teczką. Otworzył ją, z czarującym, filmowym uśmiechem, prezentującym białe zęby, zapytał, czy ma rodzinę.
- Nie, nie ma.
- No, tak, bo wiesz, mam złą wiadomość. Masz pierwotnego raka wątroby, w stopniu wykluczającym skuteczną terapię. Skąd jesteś?
- Z Polski.
- To wiesz, co ci radzę? Wróć do tej Polski, jeszcze zdążysz.
Ubrał się, podpisał jakiś papier, może trzy, nie pamięta. Przeszedł w styczniowym słońcu dwa kwartały ulic, zanim zaczęło docierać do niego, co ten filmowy amant, grający rolę doktora, mu powiedział, a po następnych dwóch skrzyżowaniach, że to nie jest jeszcze jedna opera mydlana w TV, tylko, że to jego życie, które właśnie zaczęło dobiegać końca.
Uporządkował wszystkie sprawy i wrócił do Biskupowa. Do domu, co mu go brat podług jego planów budował za przesyłane pieniądze. Do domu, który miał być jego radością i dumą, kiedy na emeryturę wróci do kraju, może z żoną albo i z dziećmi, a który stał się jego ostatnim przytuliskiem na tym świecie o wiele za wcześnie.
Ode mnie chciał niewiele. Ot, żeby nie bolało. Mówił o swojej chorobie tak rzeczowo, tak twardo i beznamiętnie, jakby to chodziło o kogoś innego. Trochę go zaskoczyłem, że w Polsce może dostać to wszystko, o czym w ty Hameryce czytał i to bez większych kłopotów. Może w czasie tej pierwszej wizyty nie bardzo w to wierzył, ale potem przekonał się, że miałem rację.
Kiedyś robiłem zakupy w jedynym w Miasteczku supermarkecie. Patrzę, mój jubiler. Targa zgrzewkę wody niegazowanej w jednej ręce, a w drugiej pokaźnie wyładowany koszyk. Uradował się na mój widok, zakupy wylądowały na podłodze, a on obie ręce do mnie wyciąga.
- Przyjechałem - mówi - na zakupy.
- Z bratem? - pytam.
- Nie, sam. Brat nie miał czasu. Ale odkąd leki panadoktorowe biorę, to nowe życie we mnie wstąpiło. Nic nie boli, no, prawie nic. To po zakupy sam jeżdżę, dużo przecież nie kupuję - z rozbrajającym uśmiechem wskazał na koszyk i wodę. Nieco mnie zesłabiło. Z Biskupowa to prawie 25 kilometrów.
- A leki pan bierze?
- Jasne, inaczej bym nie dał rady. Regularnie.
- A dziś pan brał?
- Jak mówię, że regularnie to regularnie. - prawie się obraził. - Co cztery godziny.
Zesłabienie pogłębiło się. Toć jubiler co cztery godziny wypija czterysta miligramów (400 mg - tu nie ma pomyłki) Morfiny! Niech się z tego wchłonie 30%... to i tak daje 120 miligramów na dawkę. Nieźle!
Zrobiło to na mnie wrażenie. Potem dowiedziałem się, że w niektórych krajach, dla naprzykładu UK, ludzie przewlekle leczeni opioidami (Morfina, Fentanyl, Metadon i tp.) mają specjalne zaświadczenia i mogą jeździć samochodami jak wszyscy inni.
Jubiler zmarł po ośmiu miesiącach. Kiedy widziałem go po raz ostatni był już tylko cieniem tego mężczyzny, którego spotkałem w sklepie. Odszedł spokojnie, bez bólu, otoczony troskliwą opieką brata i jego rodziny. W domu, jakich się w Biskupowie nie buduje.

_______________________________
*) przyznaję, że nie wiem ile diabeł ma gwoździ i niby czemu ma w ogóle je mieć, ale takie powiedzenie jest

6 komentarzy:

Iwona pisze...

Zycie...Piekna refleksja nad sensem zycia. Pozdrawiam cieplo.

abnegat.ltd pisze...

A ja wlasnie i akuratnie teraz dymie pania co to je 60 mst + 40-60 morfiny + gabapentynke i cocodamol 30/500. wartalo by tez wspomniec o plasterku duragesicu 100mcg/h...
I to wszystko zapisal jej ten sam lekarz 80

cre(w)master pisze...

Refleksja piękna, a i nauka przy okazji jak to ludziskowe organizmy, Panie dzieju, tolerancję posiadają...
Za nowe doświadczenia i naukę ślicznie dziękuję. Ja tam i tak miareczkować będę po 1 - 2 mg. Raz nam pan w depresję (oddechową) popadł i mało mnie do depresji (nerwowej) nie doprowadził.
Pozdrawiam serdecznie

Anonimowy pisze...

Rany boskie, tak po prostu na raka wątroby umrzeć ... jasna cholera.
@ Abi, a na co tej babce tyle chemii, co teraz ją zadymiasz?
nika

Anonimowy pisze...

@Abi, niezły koktajl, a enzymy wytrenowane, że heeej!
z jakiej przyczyny,aż tyle?

M(alares)

abnegat.ltd pisze...

Trochem sie powydziwial nad nia - bedzie jutro ;)