niedziela, 14 lutego 2010

Szaman Galicyjski i sprawa powrotu z Mount Synaj

No, i wróciłem. Łatwo nie było, nie powiem. Ale od początku...

Wyjechaliśmy planowo. Śmy, bo zabrałem Najmilszą, co sama będzie w domu siedzieć. Dojazd do 2/3 zapowiadał się miło. Jeśli kto lubi, jak mu nadjeżdżające z przeciwka samochody świecą po oczach to nawet bardzo. Bo nam przyszło jechać pod prąd. W piątkowy wieczór Ukejczycy jadą "nad morze" czyli do Kornwalii. Nawet w lutym. Może dlatego, że niewiele różni się od innych miesięcy, chyba tylko tym, że słońce zachodzi wcześniej. Natomiast od końca M5 było już gorzej, bo to trasa na ukejską - passe moi le mot - Rivierę. Południowe wybrzeża Devonu miejscowi nazywają Rivierą. Nikt poza nimi tak nie mówi, więc jeśli kiedyś przyjdzie wam testować "brytyjskość" spytajcie o Rivierę. Jak powie, że w Devon, to prawdziwy brytyjczyk*). Moja nawigacja ma taką właściwość, że wyłącza muzykę w aucie i automatycznie przełącza na informacje o warunkach na drodze. Systematycznie zatem informowani byliśmy, które drogi są zakorkowane, gdzie wydarzył się jaki wypadek i których odcinków unikać. Było dobrze, prawie do końca. Dopiero roboty drogowe u stóp Mount Synaj i nakazanie GPS'owi znalezienia objazdu zaprowadziły nas na nocne zwiedzanie miasta, a zwłaszcza nieoświetlonych, wąskich i najczęściej jednokierunkowych uliczek, z których ostatnia okazała się ślepa. GPSik, do tej pory radośnie wykrzykujący dziewczęcym głosem "dwieście jardów i w lewo, potem sto jardów i lekko w prawo" zawiesił się, bąknął "sorry, sir, I'm lost"**) i pozostawił nas samym sobie. Nie z Polakami takie numery! W odwodzie miałem mapkę z google'a, która pomogła nam dotrzeć do celu. Do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy jedziemy dobrze, bo polecany hotel na zdjęciach był rzęsiście oświetlony, a tu ciemno jak w... no, w lutym. Po dotarciu na miejsce okazało się, że obsługa hotelu i owszem, oświetliła go, ale od strony morza, tak, że z lądu nic widać nie było.

Hotel rzeczywiście niezły, ba, wykwintny. W początkach swej działalności obejmował jeden z szeregowych domów wybudowanych w łuku nad małą zatoczką. Potem rozprzestrzeniał się zajmując sąsiednie domy. W recepcji przyjęto nas jak jakich prezydentów czy innych celebrities. Pomóc z bagażami? Och, tylko dwie małe torby? Pokoje zamiast numerów mają nazwy, co w połączeniu z mnogością korytarzy, korytarzyków, półpięterek i klatek schodowych należących do różnych budynków powoduje, że znalezienie tego właściwego wymaga mapy lub GPS'a. W każdym razie nasze instrukcje wyglądałe mniej więcej tak: "od recepcji w prawo, potem w lewo, na schody, po lewej są drzwi do sąsiedniego budynku, do końca korytarza, znowu w lewo, schodkami w dół pół piętra, dalej prosto, minąć schody po prawej, następne drzwi, oszklone tym razem i nowy budynek, skosem przez klatkę schodową, wahadłowe drzwi, ciut w dół i na wprost, nazwę zobaczycie na drzwiach. Trafiliśmy. Pokój, owszem, bardzo sympatyczny, natomiast łazienka przeszł wszelkie oczekiwania. Po pierwsze duża, z ogromną wanną i osobną kabiną prysznicową. Po drugie - ciepła. Umywalka wielkości nie widzianej przeze mnie nigdzie tutaj, z pewnością wygodnie dało by się wykąpać w niej niemowlę, ale kurki z zimną i wrzącą wodą jak zwykle na przeciwległych końcach.

Zeszliśmy na kolację. Jedzenie - pyszne. I to nie to, żebym był głodny. Po prostu pyszne. Kelnerzy, jak na Rivierę przystało, w połowie bardzo opaleni (tzn. połowa z nich opalona), wykwintni i dyskretnie zgadujący życzenia gości. Na kawę i dopicie wina zaproszono nas do lounge, wiecie, miękkie, głębokie skórzane fotele, te rzeczy.

Rano śniadanie kontynentalne, ale z możliwością zamówienia porządnego, brytyjskiego jajka na bekonie, kiełbasek, grzybów i innych niezbędnych do życia, dla bardziej brytyjskich gości, składników.

Szpital, jak szpital. Operatywa szła sprawnie, ludzie byli mili i pomocni, ale orali mną od ósmej do siódmej. I to bez lunchu! Najmilsza spędziła ten czas na włóczeniu się po mieście (+ nowa kurteczka). A wieczorem poszliśmy do - dla kontrastu - Pizza Hut. A to z tego powodu, że wszystkie puby organizowały walentynkowe wieczorki, z tańcami, quizami i innym badziewiem, na które po jedenastu godzinach pracy, przyznaję, nie miałem siły. I tak trafiliśmy do najgorszego Pizza Hut, w jakim było mi dane jeść. Stoliki nie uprzątnięte, kelnerki spędzające więcej czasu na zapleczu niż na sali, pryskające na stoliki jakimś dezynfekującym świństwem i nie wytarłszy rąk podające jedzenie. Dissgusting!

Za to już po dziesiątej dotarliśmy do domu. Tym razem pora była tak późna, że ruchu prawie nie było. Sto mil, czyli 160 kilometrów przeleciało szybko.

To tyle raportu z Mount Synaj. Za miesiąc kolejny wyjazd. Hotel ten sam, kolacja po pracy - na pewno gdzie indziej!


To ten hotel, zdjęcie zrobione w te 15 minut, kiedy nie padało i niebo było czyste.
____________________________
*) drugim testem jest tzw. cricket test czyli znajomość zasad krykieta.
**) przepraszam pana, zgubiłam się

11 komentarzy:

kiciaf pisze...

Sądząc po kurteczce Sz.P. Najmilejszej wyjazd ze wszech miar udany. :)

Anonimowy pisze...

A hotel jak na prawdziwej Riwierze o_O
A bez lunchu bym się nie dała ;-P Na głodnego o suchym pysku? No way ;-P
nika

abnegat.ltd pisze...

To Travel Lodge tera baseny buduje?
Idzie nowe :D

Anonimowy pisze...

Kosmos... :)
W porównaniu do krajobrazów polskich, czas - połowa lutego...
Ja tam chcę, teraz i natychmiast !

T.

Szaman Galicyjski pisze...

@kiciaf: tak, to sie nazywa "koszty uboczne wyjazdu", niestety...

@nika: kawę mogłem sobie zrobić w dowolnej ilości i nawet zrobiłem, ale gdybym zaczął chodzić i szukac lunchu, to pewnie wyszedłbym po ósmej. Najmilsza o 11:00 musiała wyjść z hotelu, a sklepów wystarczyło tylko do 18:00 ;-(

@abnegat: a wiesz, że ten hotel ma jakąś umowę z naszą firmą? Tylko jak na zjazd potrzebowaliśmy locum, to jakoś im to wypadło z głowy... PS facet w recepcji bardzo "kreatywnie" pisze rachunki, dla gościa szczegółowy, a dla firmy jeden zbiorczy. Miłe.

@T: dać namiary?

Anonimowy pisze...

Zaraz, Dżizas Krajst, ja przeoczyłam podpis pod fotką.
Szaman, chcesz powiedzieć, że to zdjęcie zostało zrobione TERAZ??!!!
Ta soczysta zieleń, palemka, odcień nieba, rabatki SĄ w lutym????
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!
Padłam trupem ;-D
To ile jest tam stopni?
nika

Szaman Galicyjski pisze...

@nika: skądże znowu, spoko! Zdjęcie jest z internetu. A tu jest wiosna (w rozumieniu tutejszego narodu), w moim ogródku zakwitła biała róża.

Anonimowy pisze...

Szaman ... a tu kwitnie biały śnieg i wciąż sypie i sypie. Aaaaaa ;-)
Biała róża, rany boskie! I pewnie zielona trawka!
Aaaaaa ;-)
nika

Szaman Galicyjski pisze...

Trawka raczej tak brudno-zielona, niestety...

Anonimowy pisze...

Ale i tak będzie u Ciebie wcześniej soczysto zieloniutka, taka wielkanocna :-)))
Aaa, ja chcę wiosny, zwariuję bez rowerka ;-)
nika

Nomad_FH pisze...

Jeśli chodzi o GPS itp.
Opowieść sprzed czasów ogłupiaczy drogowych.
Jest sobie we Włoszech miasto (niestety nazwy nie pomnę), które jest oznakowane "rewelacyjnie", a jest miastem przez które przejeżdża 3/4 autobusów wycieczkowych z naszego kraju jeżdżących turystycznie w te rejony.
I jeśli jakaś załoga autobusu jest świeża i nigdy tam nie była, to prawie pewne jest, że czytając oznakowania i posługując się mapą wjedzie w:
wąską uliczkę na której nie da się autokarem zawrócić. Aby wyjechać z uliczki - musi zjechać po (na szczęście niezbyt stromych) schodach :D
Ciakawe czy w dobie GPS też tak się kończy :D