niedziela, 13 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa sobotniego dyżuru

Dyżur zapowiadał się spokojnie. Jak zawsze w połowie grudnia czekały na nas wyjazdy do gorączek u dzieci, bólów gardła u dorosłych i - pomimo Adwentu - napadów kolki żółciowej. Czyli normalka. Życie na podstacji toczyło się leniwie. Kierowcy z sanitariuszami cięli w karty w remi-brydża (20 groszy za kartę), doktory smętnie gapili się w TV czekając na wieczorny film, pielęgniarka z ambulatorium robiła porządki wśród leków. Co jakiś czas dyspozytor wzywał zespół do wyjazdu, grę przeorganizowywano tak, aby nikt nie był stratny i znowu zapadał cichy, nudny spokój. W przerwach pomiędzy telefonami dyspozytor próbował czytać jakąś mądrą książkę, co można było poznać po tym, że była gruba i nie miała obrazków.

Gdzieś około północy ruch zamarł zupełnie. Za oknami podstacji wiatr przepędzał płatki sniegu. Czasem przejechał jakiś samochód. Karty wróciły do szuflady, każdy szukał jakiegoś miejsca, żeby przytulić głowę i przespać się chwilę. Na placu przed stacją latarnie jednostajnym żółtym światłem próbowały bez powodzenia pokonać ciemność nocy. Koło pierwszej nagle zadzwonił telefon. Ale nie ten zwykły, alarmowy. Ten, który dzwonił, to była bezpośrednia linia do Centrali.
- Co mogę dla was zrobić? - zapytał sennym głosem zbudzony z drzemki dyspozytor.
- Macie jakieś zgłoszenia? - pytanie, jak pytanie z Centrali, cudaczne.
- Nie. Wszyscy w stacji. Bo co?
- Bo u nas też spkój. Dziwne, nie?
Dyspozytor po raz kolejny zdziwił się głupocie Centrali. Masz spokojną noc, to się ciesz. Ludzie nie dzwonią, znaczy zdrowe są. To źle?
- A telefon wam działa?
Jak nikt nie dzwoni, to skąd mam wiedzieć, palancie? chciał odpowiedzieć dyspozytor, ale za późno było i za sennie, żeby się z kimś tam z Centrali kłócić. Podniósł słuchawkę. Cisza. Poczekał chwilę. Nadal cisza.
- No... nie.
Zaczął podejrzewać jakiś podstęp. Czego ta Centrala chce? Sprawdzają nas?
- Nasze też nie działają. Jak będziecie mieli jakiś wyjazd, to sprawdźcie jakąś budkę, co?
- Dobra, sprawdzimy. - W tej odpowiedzi nie było za grosz przekonania, że sprawdzimy.

Za oknem przejechały dwie ciemne, blaszane budy. Za nimi niebieski radiowóz. Nic dziwnego. Po przeciwnej stronie placu, przy którym zlokalizowana była podstacja, był wylot ulicy Młodopolskiego Artysty, a na niej komenda milicji. Stale jeździli.

Nie sprawdzili żadnej budki. Do rana nie było wyjazdów. Kiedy w niedzielny ranek zbieraliśmy się do domów było raczej radośnie. Przespać całą noc w wielkim mieście, na dyżurze. To było niespotykane. Tylko jeden z kierowców narzekał, że telewizor się zepsuł, bo tylko śnieży.

Wracałem Maluchem do domu. Na ulicach cisza, ani jednego tramwaju czy autobusu. Ale co tam, niedziela przecież, siódma rano. Jakiś facet zamachał na mnie na pustym przystanku. W tych latach podwożenie "na łebka" było popularne. Widzę, facet zmarznięty, stoi z walizą i macha. Stanąłem.
- Panie, pan może na Osiedle?
Trochę mi nie po drodze, ale co tam, Święta blisko, bądźmy ludźmi.
- Siadaj pan.
Wcisnął się z trudem, walizę trzyma na kolanach.
- Daj ją pan do tyłu, będzie więcej miejsca.
- Nie, dam radę tak.
Jak sobie chcesz. Jedziemy. Miasto puste, ciche. Przy hotelu, w zatoczce, stał radiowóz, przy nim dwóch niebieskich. Rzut oka na licznik, oki, nie za szybko. Popatrzyli i nic. Tylko facet jakoś mi się tak skurczył na fotelu, że pomyślałem, że może mu gorzej. Jedziemy.

Po dojechaniu do Osiedla prowadził mnie uliczkami, aż na sam koniec i dalej, w pola. Pokazał samotną chałupę w oddali i mówi, że to tam. Jakieś sto metrów od chałupy asfalt się skończył, stanąłem i mówię, że dalej nie jadę, bo się zakopię. Pomyślał chwilę, podziękował. Otworzył tę walizę, a próbował to zrobić tak, żebym nie widział co ma w środku. Spróbujcie to zrobić w Maluchu! W środku miał kilkanaście? -dziesiąt? paczek banknotów po sto złotych, plastikowy woreczek z jakimiś pieczątkami czy stemplami i ze trzy paczki ulotek z charakterystyczną czcionką w tytule. Dał mi jeden z banknotów, wysiadł i poszedł przez śnieg ku chałupie. Z trudem zawróciłem na wąskiej drodze, patrząc, żeby nie zjechać z w miarę twardego podłoża i pojechałem do domu. Widzisz, myślałem, jak to dobre uczynki się opłacają? Stówa. Na ulicy byś nie znalazł.

W domu cała rodzina siedziała przy telewizorze, a gościu w mundurze i ciemnych okularach mówił to co mówił.

Parę dni potem na Starym Mieście, na ulicy Św. Krzyża, stanąłem w kolejce po Humanę bananową dla mojego Tygryska. Prawdziwy to był rarytas, ale najważniejsze to, że bez pieczątki w książeczce zdrowia dziecka do nabycia. Byłem jedynym mężczyzną w kolejce złożonej w połowie z matek, a w połowie z handlarek, które później tę Humanę sprzedawały na targu. Sprzedawczyni prawie jak automat wyciągała z wielkiego wora zgrzewki dziesięciu opakowań i podawała kupującym. Druga kasowała należność. Szło szybko i sprawnie. Już, już byłem przy ladzie, kiedy z tyłu zaczęły się krzyki: niech po pięć daje, po pięć! Noż, qurna stasek! Nie mogłeś poczekać chwilę, chytrusie?! Wyrwało mi się, że cholera, człowiek tyle czasu stoi i tylko po pięć, i że mój Tygrysek zje te pięć w trymiga. Przyszła moja kolej, sprzedawczyni zabrała się do rozrywania zgrzewki, kiedy stojąca za mną starsza pani mówi:
- Pani nie rozrywa. My weźmiemy całe.
- Jakie całe?! Po pięć!
- Ale my tu we dwoje stoimy, łatwiej całe nieść niż rozerwane, nie?!
Spojrzałem na panią. Uśmiechnęła się.
- Ja tylko po chleb. A małej niech smakuje.

Zapłaciłem sto dziesięć złotych, tą stówką, którą zarobiłem w niedzielę rano. Wyszedłem dziękując pani i życząc jej i bliskim wesołych świąt, pod ostrzałem spojrzeń kolejkowiczów, którzy widząc całą zgrzewkę pod moją pachą burzyli się i szemrali "po pięć mieli dawać? dają po dziesięć?"

Takie mam wspomnienia z początków stanu wojennego w Polsce. Rzeczy małe zmieszane z wielkimi. A i tak dominująca będzie radosna buźka Tygryska wsuwającego bananową Humanę. Dostawała tylko jedną porcję dziennie, więc starczyło do połowy stycznia. Czasem warto być jedynym mężczyzną w kolejce...

Wpadnijcie jeszcze.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

12.12.81. Późnym wieczorem odprowadzałam koleżankę na przystanek autobusowy.
Noc zapowiadała się mroźna.
Pusto bylo na ulicach.
Nagle minęło nas kilkanaście bud milicyjnych jadących szybko w kierunku KW Milicji.

Nad ranem obudził mnie dziwny bardzo głośny stukot z ulicy. Jakby metal uderzający jednostajnie o bruk.
Ciemno jeszcze było, nie chciało mi sie wstać zobaczyć co to takiego, zasnęłam.
Rano z okna, nieopodal dworca,w centrum miasta, zobaczyłam wozy opancerzone i czołg.
Nadal była pustka na ulicach i tylko żołnierze z bronią stojący obok koksowników.
W sercu nas, domowników groza połączona z niedowierzaniem ...
teta

Anonimowy pisze...

Echhh, Wy to pamiętacie, ja akurat 3 lata miałam i pamiętam tylko lód na szybach. nika

Anonimowy pisze...

Nika, ja tez brzdacem bedac, ale uswiadomionym. Na swoje nieszczescie miaszkalismy w samym centrum szczecina vis a vis KCiW, wiec latwo bylo dostac gazem lzawiacym wracajac z kinderbalu.

Anonimowy pisze...

12 grudnia,a właściwie tuż po północy czyli 13; Małe mieszkanko ,2 małych dzieci 4 i 6 lat,rodzice, śpią razem ,w jednym pokoju. Łomot do drzwi . Wchodzą ,z karabinami, milczący, robią przeszukanie i bałagan, tylko ojciec się odzywa podając tomiki poezji Miłosza - jeszcze tego nie wzięliście.Poranek i pytanie : gdzie tata, zabili go brutalny głos 6 letniego chłopca.Potem rejestrowano każdy ruch kobiety w zaawansowanej ciąży z 2 małych dzieci. 2 tygodnie później urodziła bliźniaki. Ojciec zobaczył je dopiero po kilku miesiącach. Długo musiałam leczyć się z awersji do mundurowych.