wtorek, 8 grudnia 2009

Szaman Galicyjski i sprawa róż

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z oddziału płucnego, że ma dla mnie pacjenta i żebym był tak miły i przyszedł go zobaczyć. Proste to nie było, bo nasz szpital jest na skraju miasta, a jej - w centrum. Zgłoszenie na konsultację przyjąłem, obiecałem pójść, ale ani tego, ani następnego dnia nie miałem okazji. Zadzwoniłem więc do koleżanki, żeby jakoś się wytłumaczyć.
- Nie ma sprawy - mówi - nie spiesz się, bo on poszedł do domu. Powiedziałam, że robisz wizyty domowe i pójdziesz. Podrzucę ci przez karetkę kopię papierów.

Dobra nasza. Papiery przeczytałem, owszem, rak płuc jak się patrzy, a jak się nie patrzy to też.

Mały domek, kiedyś w spokojnej części Miasteczka, teraz tuż przy obwodnicy, którą budowano tak długo, że jest własciwie trasą średnicową.
Dzień dobry. Dzień dobry. Żona wprowadza do pokoju, gdzie leży wypisany wczoraj ze szpitala pacjent. Miły starszy pan, troskliwa żona, nie będzie źle. Rozmawiamy jakiś czas, ustalamy wspólnie modus operandi, objawy, leki, lęki, możliwości. Następne spotkanie za tydzień, za dwa dni telefon, czy leki działają dostatecznie skutecznie i nie powodują objawów ubocznych w stopniu nieznośnym.

Za tydzień kolejna wizyta. Pan leży w łóżku, żona podaje herbatę, objawy pod kontrolą, pysia malinka. Znaczy się, zobaczymy się za tydzień.

Następnym razem, kiedy znów zobaczyłem go w łóżku, zapytałem czy na pewno dobrze się czuje.
- Ależ tak, wspaniale.
- To czemu leży stale w łóżku?
- Bo przecież jestem chory...? - i zdziwienie w okrągłych oczach.
Do toalety wstaje? Wstaje. Do obiadu siada przy stole? Siada. To czemu teraz do herbaty sztuki jakieś uskutecznia w pościeli, coby jej nie zalać? No, bo przecież chory...?

Tak ma być. Od dzieciństwa uczymy się pewnych schematów, które powtarzamy w późniejszym życiu. Poproście dziecko, żeby narysowało chorego. W 99% narysuje łóżko, leżącą postać w pasiastej piżamie, a obok baterię buteleczek. Czasem pojawi się uśmiechnięta pielęgniarka ze strzykawką. Tak ma wyglądać chory.

Trudno więc się dziwić, że umierający na raka starszy pan położył się do łóżka w pasiastej piżamie. Bardzo był początkowo zdumiony, gdy powiedziałem, że może wstawać, pójść z żoną na spacer czy do sklepu. Kiedy żona wyszła na chwilę do kuchni konspiracyjnym szeptem zapytał, czy może popracować w ogródku, bo jego róże... Może, nawet dobrze zrobi, bo kiedy jego już nie będzie, one zostaną.

Wielokrotnie jeszcze odwiedzałem ową starszą parę. Pan był zachwycony tym, że mógł opuścić łoże boleści. Chodzili pod rękę wokół osiedla, spotykali się ze znajomymi, przyjmowali gości. Róże, fachowo okopane i nawożone, kwitły, jakby wiedziały, że to już dla niego ostatni raz. Potem był coraz słabszy, przyszły gorsze dni. Kiedy przestał wstawać z łóżka dla porannej toalety, sam wiedział, że koniec jest już blisko. W jednej z ostatnich rozmów wrócił do naszych pierwszych spotkań.
- Dziękuję - powiedział cichym głosem - i róże też dziękują.

Choroba jest wystarczająco straszna, żeby jeszcze tę straszność potęgować. Trzeba żyć, do końca, dopóki starcza sił. Nie wolno dać się położyć do łóżka z wyrokiem, że to już na zawsze. Trzeba dbać o swoje róże...

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Piękna opowieść o odchodzeniu ... nika

Anonimowy pisze...

Oj, Szaman, obudziłeś wspomnienia...

Podziwiam tych, którzy z pełną świadomością rządzą swoim życiem do końca.

GoS

Szaman Galicyjski pisze...

Pewnie jeszcze nie raz to zrobię. Czternaście lat w paliatywnej...

Anonimowy pisze...

Piękne,niełatwe...jak życie, czasami
modo

abnegat.ltd pisze...

A Bomisiow Ci nie zal...

Podobno prawdziwy odchodzi w blysku fioletowego swiatla jagodzianki...

Szaman Galicyjski pisze...

Nie żal. Współczuję każdemu, kto znalazł się w trudnej sytuacji, ale próbuje z niej wyjść. Takiemu trzeba pomóc, nawet jeśli wiesz, że z niej nie wyjdzie. Ale jeśli ktoś nic nie robi tylko czeka z wyciągniętą łapą i wrzeszczy "bo mi sie" to kij mu w plery.