Południowe Niemcy, okres zbioru winorośli. Przed wiejską chatą kłóci się dwóch pedałów*) w obcisłych, białych rajstopach uwypuklających cechy płciowe. Jeden z nich ma chyba dość i pragnie powrotu na rozległe łono hetero, drugi wyraźnie próbuje go powstrzymać. Pierwszy tęsknie wymachuje łapką ku młodej dziewczynie, drugi odciąga go, stosując przymus bezpośredni i kuszące ruchy biodrami. Potem przychodzi jakiś trzeci, z fuzją i na szczęście pedały uciekają. W tym tonie następne pół godziny. Tuż przed przerwą młoda dziewczyna dowiaduje się kim jest machający ku niej i umiera ze zgrozy, bo go wcześniej pocałowała. Nie wygląda to na AIDS, chyba, żeby jakaś piorunująca postać.
Przerwa, w czasie której podają**) napoje alkoholowe i lody oraz niemożliwe do zjedzenia tutejsze wypieki.
W części drugiej jest tylko gorzej. Pierwszy pedał ma na sobie rajstopy w kolorze świeżo rozkwitającego wrzosu, co sprawia, że jego powrót do świata hetero staje pod ogromnym znakiem zapytania. Mimo tego próbuje szczęścia zaczepiając dwanaście biało odzianych panienek pląsających nad brzegiem leśnego stawu wpodle grobu tej zmarłej. Nic z tego mu nie wychodzi - dziewczątka, nadal pląsając, wieją do lasu. Ich opiekunka straszy pedała, ale wtedy wyłazi z grobu truchło i zaczyna się do pedała przymilać. Opiekunka z obrzydzeniem ucieka, pedał mdleje, truposzczak wraca pod ziemię. Kur pieje. Kurtyna.
Taką oto rozrywkę kulturalną zafundowałem Najmilszej, bo ją wymachiwanie odnóżami w takt muzyki zachwyca. Ja mogę patrzeć. Zwłaszcza, że St. Petersburg Ballet Theatre potrafi wymachiwać i odnóża ma ładne. Mieliśmy do wyboru Giselle do muzyki A. Adama i Jezioro Łabędzie P. I. Czajkowskiego. Wybraliśmy pierwsze.
Po Giselle byliśmy we środę na Yesterday w wykonaniu Yasmin Vardimon Company. Fantastyczny balet współczesny. Żadnego pedalstwa, natomiast pomysł i wykonanie super. O ile w Giselle mogliśmy podziwiać scenografię z malowanego akwarelką papier-mache, to tu zobaczyliśmy wykorzystanie bezprzewodowych kamer bluetooth, rzutników LCD i laserów w balecie nowoczesnym. Użytych w ilości stonowanej i tylko wtedy kiedy konieczne. Dwa przeciwstawne baletowe światy. Jeden delikatny, na paluszkach, jak filiżanka z chińskiej porcelany na imieninach najstarszej cioci. I drugi, gdzie własnym ciałem rzuca się jak szmatą po scenie i zamiast opowiadać bajki o elfach, burzy się spokój widza i zadaje bez słów bardzo trudne pytania.
Zawsze wprawiało mnie w zdumienie, jak wygląda życie kulturalne w Ukeju. W Irlandii Północnej, w miasteczku wielkości mojego galicyjskiego piździacza, czyli ok. 15 tyś. mieszkańców, było siedmioekranowe kino dolby surround i teatr. W kinie szło z dziewięć filmów, same nowości, może z dwu-, trzydniowym opóźnieniem. W teatrze cały czas coś się działo. Występy zespołów tutejszych teatrów i baletów, goście z Chin i Indii, koncerty od muzyki klasycznej w wykonaniu orkiestry symfonicznej (co prawda w wersji kieszonkowej, ale zawsze), po zespoły rockowe i punk. Minimum dwa, trzy wieczory w tygodniu. W Kornwalii podobnie. Co kwartał dostaję informator i jest w czym wybierać. Przynajmniej raz w miesiącu można znaleźć coś dla siebie, a wybredni jesteśmy bardzo, z prostej przyczyny bariery językowej. Jak trzy osoby naraz zaczynają mówić na scenie to wymiękamy z Najmilszą, więc szkoda nam na to czasu. Ale koncerty i balet - proszę bardzo. W grudniu Vivaldi, w lutym London Mozart Players, w marcu Academy of St Martin-in-the-Fields z Londynu, w kwietniu Orkiestra Filharmonii Walijskiej. Biletów już prawie nie ma. Na wszystkich przedstawieniach, czy to w Irlandii czy w Kornwalii, prawie komplet widzów. Sale wypełnione w minimum osiemdziesięciu procentach. Rozpiętość wieku? Prawie zawsze taka sama - od nastolatków po emerytów i inwalidów na wózkach. St Petersburg Theatre dał sześć przedstawień plus poranek w sobotę. Wszystkie bilety sprzedane. Sześć pubów i restauracji w okolicach teatru ma specjalne theatre evening menu - bo przecież ludzie przyjeżdżają z sąsiednich miejscowości, niech sobie coś wrzucą na ruszt przed tą kulturą. I to menu jest nieco tańsze niż zwykłe.
W moim galicyjskim Miasteczku kino zbankrutowało parę lat temu. Najbliższy teatr - czterdzieści kilometrów. Największy w powiecie zakład pracy już piętnaście lat temu zaprzestał organizowania wyjazdów do teatrów w Mieście opłacanych z funduszu socjalnego. Brak chętnych. Po godzinie ósmej wieczorem zostaje TV, wypożyczone DVD lub siedzenie przed blokiem i walenie piwa z kumplami. Ahoy, kulturalna Europo!
W sobotę idziemy na koncert Vivaldiego.
__________________________________
*) określenie 'pedał' użyte z pełną świadomością, dla odróżnienia od prawdziwego, uczciwego homoseksualisty
**) za pieniądze, oczywiście, ale niewielkie
3 komentarze:
U mnie aktualnie insza rozrywka:)Zaczął się właśnie Międzynarodowy Festiwal Filmowy - Prawa Człowieka w Filmie (Watch Docs).
Balet jakoś do mnie nie przemawia. Wybrałyśmy się kiedyś z koleżanką pooglądać facetów w rajtuzach w nadziei, że głębię duchową wydobędziemy swą. Skupiłyśmy się niestety nie na tym co trzeba może;) i poziom kultury prezentowałyśmy wtedy (dobrze że tylko wewnętrznie) raczej mierny:(
No, panowie z serwisu kompowego to teraz po tej ciężkiej robocie z miesiąc pewnie będą odpoczywać:)
GoS
Nareszcie jakaś dobra wiadomość. Bo mi, nie wiem skąd się wzięło, że Vivaldi umarł. Wietrzę w tym cuda współczesnej medycyny. Przyznaj się, zreanimowaliście go z Abim...
pozdrawiam Piotr
No cóż, nieskromnie się przyznam, że tak... Ale nie takie rzeczy żeśmy z Abim po pijaku robili.
Prześlij komentarz