Kręciło się, kręciło, aż się wykręciło i w miniony weekend pojechaliśmy do AS Ptysia i Abiego.
Już pisałem, ale powtórzę - to 640 km w jedną stronę. I da się machnąć w siedem godzin, z postojami na kawę i kanapkę.
Piątek miał być krótki w pracy, ale wiadomo, jak trzeba to się go przedłuży. Najsampierw padła instrumentariuszka. Dosłownie. Sruuu... i leży. Pozbieralim, polalim wodą, inna się umyła i dokończyła zabieg. Ta padnięta, jak już się pozbierała do kupy i zjadła lanczyk, oświadczyła, że już z nią dobrze i wraca do pracy. I przy kolejnym zabiegu sruuu... i leży. Luzik, doświadczenie mielim. Pozbieralim, polalim wodą, inna się umyła i dokończyła zabieg. Ale co czasu stracilim, to nasze.
Zatem wyjechaliśmy prawie pół do szóstej i tak nam zeszło tego jechania do po pierwszej w nocy. Abiowie czekali cierpliwie, a nawet sam Abi wyszedł nas prowadzić, bo znaleźć się po nocy na nieznanym brytyjskim osiedlu to zadanie nie lada. Zwłaszcza, jak osiedle nowe i w naszym GPS w ogóle go nie ma.
Tak nam czas zleciał, szybko, nawet może za, na leniwym pogadywaniu, piciu wina, jedzeniu pyszności, piciu wina, pogadywaniu, piciu wina, oglądaniu South Park'u, piciu wina... i od początku.
Znowu mam ochotę napisać, jaką to fantastyczną rzeczą są autostrady (darmowe) w UK. Przejechanie odległości z Krakowa do Władysławowa było jak bułka z masłem. Trochę mnie krzyż boli od tego siedzenia w pozycji wymuszonej, ale nic to. Męczyć mnie to nie męczy, taka jazda, znaczy się. Lud wokoło uprzejmy, jedzie się jak w towarzystwie kumpli, co to i ustąpią, jak chce się zmienić pas, nie wymuszają niczego w rodzaju pierwszeństwa, nie trąbią, nie mrugają opętańczo światłami, no luz, blus, ultramaryna.
Jeden tylko moment grozy się nam zdarzył. Pędziliśmy ku północy, w ciemnościach i deszczu, kiedy na pasie obok jakiemuś Fordowi urwała się przyczepa. Nie wiem czemu nagle zaczęła się huśtać przód-tył, przód-tył, potem lewym przednim rogiem zaryła w asfalcie, zaiskrzyła, obróciła się o 90 stopni, urwała kawał tyłu Forda i po efektownej wywrotce na bok, sypiąc iskrami i wirując wylądowała na naszym pasie. Zatrzymałem się niecały metr od niej, błyskając awaryjnymi, pulsacyjnie hamując na mokrym i mrugającym stopem dając znać tym z tyłu, że ja tu, %$!#*, muszę natychmiast, ale i tak na plecach czując już jak wbija się we mnie ze sześć jadących za mną aut.
Nic właśnie. Wszyscy karnie stanęli, każdy (a przynajmniej ci, których widziałem) na awaryjnych, auta na sąsiednich pasach rozprysnęły się na boki, żeby nie robić korka, a potem... Jak tu wrócić do jazdy? Piątek wieczorem, ruch jak diabli, a tu... ostatni z zatrzymanych wrzuca kierunkowskaz, delikatnie wysuwa się na pas obok, a jak wyżej wszyscy mu robią miejsce i mruga do nas "naprzód, panowie, ja was osłaniam". I spokojnie wszyscy stojący kolejno, pod jego osłoną, włączają się do ruchu. Słowo daję, że nikogo z nich nie znałem, a czułem się jak w gronie zgranych kumpli, co to takie manewry ćwiczyli latami. Żeby tak kiedy u nasz...
A i ciekawostka okazała się. Że od Abiego do nas bliżej, niż od nas do niego. Jadąc tam, na szóstej mili kupiłem paliwo i wyzerowałem licznik. Po domem Abiego było równe 409 mil. A jak dojechaliśmy do domu to powinno być 818 mil, nie? A było 812 i to z tymi sześcioma milami przed wyzerowaniem. Abi, teraz twoja kolej. Masz bliżej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz