poniedziałek, 5 marca 2012

Szaman Galicyjski i sprawa legendy o Świętej Procedurze

Myśli szamańskie błądzą po świecie realnym i nierealnym też. Ponieważ zaś duch ulatuje, kędy chce, także i mój unosi się swobodnie na granicy obu tych światów. Co daje okazje do przemyśleń, nie zawsze mądrych i nigdy nie trzymających continuum.

Mój blogowy przyjaciel, Cre(w)master tutaj i w poście poprzednim opisał ciekawą historię. Owa natchnęła mnie do pewnych przemyśleń. Bardzo społecznych, zresztą.

Społeczeństwo bowiem próbuje przejąć kontrolę nad jednostką wmawiając owej jednostce, iż bez opieki społeczeństwa reprezentowanego przez państwo, jednostka skazana jest na chaos, niebezpieczeństwo i śmierć. Na poparcie tych tez podaje obronę kraju poprzez tworzenie i utrzymywanie wojska, zapewnienie ładu wewnętrznego poprzez utrzymywanie sił policyjnych oraz prokuratury i sądownictwa, ale też organizowanie szkolnictwa na wielu poziomach, opieki zdrowotnej i tp, i td. Jak realizacja wyżej wymienionych zadań wygląda w praktyce każden jeden widzi. Poza mediami różnego autoramentu. Przejęcie tej kontroli obejmuje zarówno określenie celów, bo "ja lepiej wiem, czego ci trzeba i co dla ciebie jest dobre" jak i nadzór (czytaj: wymuszenie) takiej realizacji celów, żeby można było je zunifikować, rozliczyć, sprowadzić do wspólnego mianownika, a przy okazji zatrudnić szwagra i wujenkę na państwowej posadzie. I tak powstaje nowa religia i jej kapłani.

Spróbuję wykazać to na przykładzie św. Procedury.

Kiedyś, dawno temu, medycyna była sztuką. Byli lepsi i gorsi artyści, a także pozbawione talentu indywidua, ale moje pokolenie pamięta jeszcze Tych Wielkich, profesorów, którzy uczyli nas nie chirurgii, interny czy czego tam jeszcze, ale medycyny. Takiej humanistycznej, w której "chory" to był przymiotnik w wyrażeniu "chory człowiek", bo człowiek był podmiotem.

Wraz z postępem wszystkiego w każdym kierunku, ze wskazaniem na te gorsze zwłaszcza, w medycynie pojawiły sie dwa zjawiska. Pierwszym była bezradność urzędasów wobec sztuki medycznej. Bo jak policzyć i zmierzyć sztukę? Jak porównać dwóch lekarzy-artystów? Próbowano wielu sposobów: wyleczył czy nie, był miły czy nie, miał biały fartuch czy nie? Bez żadnego biurokratycznego efektu. Składowych było zbyt wiele. Zatem do diabła ze sztuką. Medycyna stała się rzemiosłem. Pojawiły sie tabelki, w tabelkach ptaszki, instrukcje, raporty, podliczenia. Jak w fabryce gwoździ. No, to jedno z głowy - powiedziały biurokraty.
Drugim zjawiskiem było stale rosnące zapotrzebowanie na "świadczenia medyczne", bo przecież tak można było już mówić, skoro wykonywali je rzemieślnicy. Tu problem był poważniejszy. Nauka sztuki medycznej zajmowała całe życie, bo i najstarsi lekarze spotykali na swej drodze chorych ludzi, którzy stanowili dla nich zawodową zagadkę i rozwiązanie jej pozwalało im czasem na formułowanie całkiem nowych myśli i rozwiązań. Każdy z nich, zapytany o to, jak powinno się kształcić lekarzy, odpowiadał "kluczem jest doświadczenie". Z tym, że obróbka tego klucza z surówki trwała bardzo, ale to bardzo długo. To musi się dać przyspieszyć - uznały biurokraty. I wpadły na wspaniały pomysł. W ciemnościach swoich gabinetów ukuły spisek. Najpierw wybrały spośród śmiertelnych najpiękniejszą kobietę, utrefiły jej włosy, położyły makijaż firmy na A lub O, przyoblekły w zwiewną szatkę kusą tu i ówdzie i postawiły na piedestał. Następnie zwabiły tam owych starych i mądrych profesorów, w większości mężczyzn, więc łasych na kobiece wdzięki i oznajmiły, że oto przed nimi nowa święta. Święta Procedura. A ofiara dla niej jest spisana dokładnie każda czynność wykonywana przez tych starych i siwych mężów, wraz z dokładnym opisem każdego, najmniejszego kroczku. I starcy dali się nabrać. Na wyprzódki pisali algorytmy postępowania w każdej, najmniejszej nawet czynności. A za grubą zasłoną rzeczywistości biurokraty zacierały ręce. Po czym pozbierały karteczki, przepisały starannym pismem i rozdały różnym ludziom, którzy właśnie tylko co ukończyli kształcenie w różnego typu szkołach medycznych, głównie w Zawodowych Szkołach Medycznych (zwanych dawniej Akademiami Medycznymi). Ci, żądni wiedzy i pałający chęcią natychmiastowego dorwania się do pacjentów, ale nie posiadający żadnego doświadczenia, rzucili się na Prawdy Objawione Św. Procedury i zaczęli podług nich leczyć. A mając sukcesy w jakich 80% uznali, że umieją tyle, co ci starzy siwogłowi profesorowie. Kiedy zaś w pozostałych 20% coś poszło nie tak, to groźni panowie w kapeluszach i prochowcach pytali tylko o jedno: "czy postępowałeś dokładnie tak, jak nakazała Św. Procedura?" Jeśli odpowiedź była twierdząca, panowie w płaszczach uśmiechali się życzliwie i znikali. Biada natomiast tym, którzy nie mogli udowodnić, że nie odstąpili na krok od słów świętej. I tak młodzi pojęli, że Św. Procedura jest ich patronką, biurokraty miały swoich "specjalistów" bez zbędnego czekania na to, aż zdobędą doświadczenie, a poza tym mogły liczyć i kontrolować wszystko do woli. Tylko zdrowy rozsądek zniknął gdzieś w cieniu wielkiego posągu Świętej Procedury.
To właśnie widać w historii opisanej przez Cre(w)master'a. Ważne w niej jest, czy były zachowane procedury, czy przestrzegano przepisów, zapisów i czy wszyscy mieli regulaminowe buty. Jak w instrukcji obsługi Świętego Granatu Ręcznego w Monty Pythonie. W ten sposób Pan Prokurator, który o medycynie wie niewiele ponad nic, może stawiać i wycofywać zarzuty; Sąd może ferować wyroki i wszyscy (no, prawie) są szczęśliwi.

W latach pięćdziesiątych zdarzyła się dziwna historia, która przewrotnie ilustruje działalność Świętej Procedury. Ale tę historię opowiem jutro..

7 komentarzy:

cre(w)master pisze...

Mój nieodżałowany nauczyciel i przyjaciel, lekarz "starej daty" często powtarzał mądrość, której nauczył Go przedwojenny profesor: "Najpierw bądź człowiekiem, potem lekarzem, a na końcu specjalistą".

Ech... gdybyśmy wszyscy, choć w dziesięciu procentach naszej zawodowej egzystencji pamiętali o tej maksymie. Mam wrażenie, że świat nie byłby prostszy, ale na pewno mniej zimny i kanciasty.

Czekam na opowieść :)

erjota pisze...

Brakuje takich lekarzy humanistów, uczących medycyny. Teraz jest rozpiska co należy przerobić ze studentami i narka. Zero myślenia w tym co się robi ze studentami... i pacjentami.

Poznałem kiedyś bardzo wiekową panią profesor od chirurgii dziecięcej. Od razu zauważyłem, że to lekarz "starej daty". Pamiętam jak nawrzeszczała na panią w rejestracji, że ma jej dać kartę pacjenta i się nie odzywać, bo ona jest lekarzem i ją nie obchodzą jakieś papierki druczki i inne świstki tylko dla niej ważny jest pacjent i to że musi mu pomóc. Wtedy pomyślałem o niej, że chciałbym mieć takich nauczycieli jak ona.

pando-ra pisze...

a na mądrym i niezwykle potrzebnym przedmiocie "zdrowie publiczne" nas nauczano, że to do niedawna (sprawdziłam w notatkach, dokładnie do 2. połowy XX wieku) było podejście "biomedyczne" do pacjenta, czyli jak do maszyny - trzeba naprawić.
Natomiast od tejże połowy i teraz mamy podejście "humanistyczne", o którym to Wy piszecie, że było kiedyś... przygodę kliniczną dopiero zaczynam, ale już żałuję, że tej Pani nikt nie wytłumaczył, że chyba mamy powrót do przeszłości

Anonimowy pisze...

To może już lepiej cofnijmy się do podejścia biomedycznego... zawsze to lepsze od Świętej Procedury...
Lena

Anonimowy pisze...

Podczytuję blog od czasu do czasu ale tym razem pozwolę sobie na komentarz. Podczytując Twoje posty, bądź Abnegata odnoszę wrażenie, że medycyna w UK opiera się całkowicie na procedurach. W Polsce lekarze mają jeszcze pewną autonomię w swoim postępowaniu. Chociaż pewnie już niedługo. Zatem jeżeli cały proces leczenia ma się opierać na algorytmach to po co przez 6 lat studiować medycynę i przez kolejne 5 lub 6 robić specjalizację? Czy po to żeby jak małpka bezmyślnie przechodzić od pkt. A do D w instrukcji obsługi? Mam wrażenie, że współczesna medycyna do tego właśnie dąży.
Ale to tylko taka moja luźna myśl. Jestem ciekawa Twojej opinii, Szamanie. (pozwolę sobie tak bezpośrednio napisać, bez formy grzecznościowej;))
Pozdrawiam
Marysia

Szaman Galicyjski pisze...

Właśnie, wszyscy kogoś takiego znamy, albo osobiście albo z opowiadań. Niestety, gatunek ten jest zagrożony wymarciem.

Wpis będzie miał ciąg dalszy, a nawet ciągi dalsze, dlatego, Marysiu (też pozwolę sobie bezpośrednio ;-)) odpowiedź znajdziesz za dwa posty.

Anonimowy pisze...

A może to nie problem z procedurami a z podejściem do nich?
Czy naprawdę dobrym rozwiązaniem jest, aby lekarz-artysta, lekarz z wewnętrznego powołania siedział w przychodni i przyjmował pacjentów z grypa, sprawdzał czy "w pluchach czysto" i wysyłał do łózka na tydzień, aby wyleżeć? Do tego wystarczy rzemieślnik z procedura.Ale w tym wszystkim najważniejsze jest aby rzemieślnik wiedział, kiedy rzemiosło nie wystarczy i trzeba wysłać pacjenta do lekarza-artysty.
W pracy zawodowej używam procedur - ale traktuje je odmiennie: każda sytuacja jest dla mnie dowodem słuszności procedury. I zdarza się, ze ... procedura sie nie sprawdza, wtedy inicjuję zmiany procedury. Z jednej więc strony procedury są dla mnie źródłem informacji i ustrzegają mnie przed błędami, które popełnili inni, z drugiej... trzeba mieć wiedzę i doświadczenie, aby zastosować właściwie procedurę i potwierdzić (lub nie) jej słuszność, więc nie boje sie, ze chłopak czy dziewczyna "z ulicy" są w stanie zrobić to samo.
Pozdrawiam,