wtorek, 31 maja 2011

Szaman Galicyjski i sprawa pewnej wizyty

Nie pisałem, bo jak zdradził Abnegat, wybraliśmy się do niego w odwiedziny.

Ha! Łatwo powiedzieć, 400 mil z okładem czyli prawie 650 km w jedną stronę. I co? I poszło jak po sznurku. Po raz kolejny czuję potrzebę pochwalenia ukejskich autostrad czy tez koncepcji posiadania autostrad w ogóle. Bez przekraczania przepisów, z dwoma postojami na kawę i siusiu, mimo nie najlepszych warunków atmosferycznych, jechaliśmy siedem godzin w każdą stronę.

Na marginesie - to Abi z AS Ptysiem mieli tym razem nas odwiedzić, ale zmieniliśmy plany. I w sumie dobrze, bo jadąc do nich widzieliśmy dwa śliczne koreczki, jeden na poziomie Bristolu, a drugi pod Birmingham, takie po jakieś parę mil długości, a wracając jeden, ale za to duży, może 6-7 milowy, w Somerset, z tym, że za każdym razem były na "tej drugiej nitce", czyli akurat oni by w nich utknęli.
Biorąc pod uwagę, ze 650 km to tak jak z Krakowa do Władysławowa, to jednak nie sadzę, ze dałbym radę tę trasę przejechać w siedem godzin, bez łamania przepisów i narażania życia i zdrowia. O wygodzie jazdy nie wspominając.

O domu Abi pisał, więc tylko skomplementuję go (znaczy - dom), że brytyjski, ale urządzony (w tej części, w której urządzony) ślicznie i po polsku. A budowlano-montażowe talenta Abiego nas zaskoczyły. Przecie nie chirurg. Naprawdę, pozazdrościć. I kopnąć w sempiternę tych, którzy mówią stale, że jak Polak w Ukeju to stoi na zmywaku i mieszka po sześciu w basemencie.

A teraz najważniejsze. Te dwa dni luzu i słodkiego lenistwa w tak doborowym towarzystwie to najlepszy sposób na spędzenie długiego weekendu. Serio, serio. Do tego wikt i opier.. opijunek i nie tylko.

Zaczęło się od tajskiej zupy, ale nie tej, która Abi opisywał, tej z kokosowym mleczkiem i krewetkami, ale innej, bezmleczno-kurczaczej, ostrej w stopniu wręcz doskonałym, łagodzonej kromeczką wieloziarnistego chleba. Zjadłem michę tej pychotki i tylko myśl o czekającym na swoją kolej następnym daniu powstrzymała mnie przed dokładką.

A następnym był baranek. Sto sześćdziesiąt stopni, pięć godzin i dwie szczodre garści ziołowej mieszanki zrobiły swoje. Z wierzchu leciutko przypieczony, żeby wszystkie smakowitości pozostały w środku, a wewnątrz jasny i kruchy, rozpływający się w ustach, czosnkowo-rozmarynowy - czysta poezja. Wiem, co piszę, bo sam walczę z łowieckami w kuchni bez takich efektów. W eRPe, w naszej okolicy, zdobycie świeżej i młodej baraniny było marzeniem ściętej głowy, a to co jako baraninę sprzedawano, było chyba mięsem z tryka ubitego na 30 sekund przed naturalnym zgonem ze starości*). W Ukeju jagnięciny jest sporo i tu dopiero na serio mam okazję stanąć oko w oko z solidnym udźcem. Ale daleko mi do kunsztu Abiego. Z gulaszem jakoś poradzę, ale dobrze przyrządzić pieczyste... oj, muszę jeszcze poćwiczyć. Do baranka ziemniaczki polane tym, co z baranka wypłynęło w czasie pieczenia plus owe niewielkie, acz nieodzowne, kawałeczki zeskrobane przez gospodarza z dna formy. To jest coś, po czym zapomina się, że trzeba po to jechać te 650 km.

Na deser ciasteczko, nasze ulubione, beza zawijana z kremem i orzechami w mnóstwie owoców i pod płaszczykiem bitej śmietany. I kawa. Dużo dobrej kawy.

Nie wymaga chyba specjalnego podkreślenia, że wszystko to podlane zostało przednim czerwonym winem w ilościach polskich standardowych. Podobnie jak Abi przekonuję się do win z Nowego Świata (nie tego we Warszawie, oczywiście). Te były z kraju kiwi i kraju kangurów (McLaren Valley). Nie dziwota, że pasowały, oni owców też mają pełno.

A wieczorem... Wieczorem zorganizowało nam Gospodarstwo "wieczór rzymski". Głównie dlatego, że było tylko jedno krzesło, więc trzeba było rozpostrzeć się na kocach i poduchach. Z głośniczków sączył się przyjemny jazzik, z kieliszków sączyliśmy dalsze porcje czerwonego wina, rozmowa takoż sączyła się leniwie, aż tu nagle pokazały się vety i to jakie! Nie będę szczegółowo opisywał owych słodkości i bakalijek rozkosznych, owych delicji, do których Gospodyni tak uroczo zachęcała, że ślinka ciekła i człek się oblizywał, i tylko myśl przebiegła przez objedzony mózg, że żałko, iż człowiek nie może tyle, co kiedy był młody! Dość na tem, że dopiero w drodze powrotnej Najmilsza zeznała, że Gospodarz rankiem się przyznał, że miał jeszcze jeden przysmak, alem ja go nie dostrzegł, choć pono był na pierwszym planie.

Rano zaczęliśmy od nowa. Abnegackie krewetki w nowym wydaniu, tym razem nie w pomidorach, a - jak to mówią w nowoczesnej kuchni - na posłaniu z duszonych na maśle porów. Potem taca serów i leciutki podkład z białego wina. I rozmowy, toczone wolno, bez pośpiechu, wirujące jak dym z papierosa**), błądzące to tu, to tam. Wspomnienia dobrych czasów i plany na nadchodzące dobre czasy. Powiem Wam, że to lepsze niż poranna dawka betablokerów***).

Poranek łagodnie przeszedł we wczesne popołudnie i na stole między nami pojawiła się zupa Chorizo, po której miejsce zajęła sałatka z wędzonej ryby, rukoli, ogórka i pomidorków. A potem zaatakowały stół kurczacze udka i podudzia marynowane przez dobę w miodzie z curry i cynamonem (Abi) oraz sajgonki (AS Ptyś), nie marynowane, tylko świeżutko usmażone oraz towarzysząca im sałatka z własnoręcznie przyrządzonym przez AS Ptysia dressingiem. Jogurt naturalny i czosnek. Tylko. Ale sztuką tak przyrządzone, że palce lizać. Wraz z opadaniem słońca, co akurat z domu Gospodarstwa widoczne jest akuratnie, wino ściemniało ponownie do czerwonego i gdzieniegdzie pojawiły się drinki. I rzecz jasna, jako że rzecz dzieje się w Anglii, cydr.

Rano trzeba było się zbierać do powrotu. Zatem pełne angielskie śniadanie - kiełbaski podsmażone bez tłuszczu, jaja, pomidory, fasolka w sosie, boczek kruchutki i delikatny, a do tego grzyby na masełku. I kawa. Pyszna, mocna, z moim ulubionym brązowym cukrem.

Droga powrotna bez powikłań. Lało w miejscach typowych, do północnych granic Somerset, czyli połowę drogi, potem niebo prawie-że błękitne aż do naszej Kornwalii.

Dzięki zacni Gospodarze. Teraz kolej na nas. Postawiliście poprzeczkę bardzo wysoko, trudno będzie. Ale damy radę.


_________________________________
*) fakt, ze świadectwo weterynaryjne podpisane było przez Chama, syna Noego, jest chyba tylko zbiegiem okoliczności i przypadkową zbieżnością nazwisk.
**) jakkolwiek nikt nie palił
***) leki przeciwnadciśnieniowe

9 komentarzy:

kiciaf pisze...

Oj, dobrze Wam było... Tylko zazdrościć. :)

paniena pisze...

Polakow kulinarne peregrynacje... podejrzewam tylko, ze Abi teraz na gymie z przerwa na sen, bo jakos posucha informacyjna u Niego.
pozdrawiam

Adept Sztuki pisze...

Było tylko jedno krzesło i pewnie jeszcze zajęte przez Pompona :D

Ależ Wam zazdroszczę tych pyszności :)

Anonimowy pisze...

Całe szczęście, że dzisiaj nie mam apetytu :-D
Uczta po rzymsku to jest to. Plus rozmowy :-))))
nika

Szaman Galicyjski pisze...

@kiciaf: było tak dobrze, że tylko zazdrościć - zgadzam się w całej rozciągłości

@paniena: chyba tak, bo wysłałem mu emila ze zdjęciami i się nie odzywa. Pewnie zajadle ćwiczy, ale stracenia tych kalorii potrwa, oj, potrwa ;-)

@ Adept: Pąpą (jak się pisze po polsku 'o' z ogonkiem na dole?) cały czas przewijał się w tle, bardzo dystyngowanie zresztą, a to krzesło akurat nie należy chyba do jego ulubionych i odpuścił, leżał w drzwiach i patrzył spod przymrużonych powiek, co to Gospodarstwo i goście wyrabiają.

@nika: taak, uczta rzymska pobiła wszystko, przez połowę drogi powrotnej była tematem rozmów, wspomnień i planów na przyszłość.

abnegat.ltd pisze...

Szamanie, PanBuk :))) Toż by grzech był przeciwko gościom tak znamienitym nie postarać się choć troszeczkę. Alem nie godzien... No, ASP robi cuda - ale moja baraninka to jedynie zmiana procedureczki...

A odnośnie powtórki - póki zycia - puty okaji ;)))

Szaman Galicyjski pisze...

Och, Abi, nie będę Ci kadził, ale to nie było "troszeczkę". A co do Agencińskich cudów - ha! I jeszcze raz - ha!

thalie pisze...

noooo, brzmi to wszystko nader zacnie. przy jagnięciu się zaśliniłam, bo pora u mnie jakby obiadowa. następnym razem proszę uprzedzać, ze czytanie na głodnego grozi wstrząsem :P

Moja Ameryka czyli dwa lata wakacji. pisze...

Nie wiem, jakiego rodzaju wina czerwonych tudziez bialych jestescie samkoszami...z tego Nowego Swaita wlasnie. Jesli merlot to polecam australijski Yellow Tail. Mnie sie on udzielil od lat paru. Natomiast niedawnym odkryciem sponsorowanym (przez znajomkow z Colorado, niby, ze sie znaja) jest malbec, ale nie kalifornijski, bo dla mnie taki cienkusz bezsmakowy, a ten prosto z Argentyny.
Ciekawa jestem opinii:)