czwartek, 6 stycznia 2011

Szaman Galicyjski i sprawa notatek z podróży

Witam wszystkich w nowym roku! Wszystkiego najlepszego wszem wobec i każdemu z osobna! Każdej zresztą też! Co tam, seksistą nie jestem! Niech się darzy!

Trochę ostatnio podróżowałem. Najsamprzód (czy najsampierw, bo nie wiem jak będzie poprawnie?), zaraz po skończeniu firmowego lunchu w przedświąteczny czwartek, pomknąłem moją Złota Szczałą w okolice lotniska. Z tym pomknąłem to była niestety przesada, bo się mi po drodze zaczęło slizgać sprzęgło i końcówkę miałem raczej powolną, zwłaszcza pod górki, a tych tu co niemiara. Niskie, na szczęście. Noc spędziłem w hotelu, bo lot był wcześnie rano, a podejrzenia co do sprzęgła miałem wcześniej, poza tym zapowiadali kataklizm pogodowy, więc może bym nie dojechał? W hotelu, w restauracji - kto? Polacy. Za barem, znaczy po stronie roboczej. Czyli pierwsze świąteczne życzenia po polsku. Trzymajcie się, chłopaki, najlepszego!

Rano, powiedziałbym, że świtem, ale do świtu były jeszcze ponad trzy godziny, zostawiłem moją ranną Szczałę na parkingu i autobusem na lotnisko. Kolejeczka w sam raz, odprawiali sześć (to nie pomyłka - sześć!) samolotów linii ŁatwyWtrysk na godzinę, trzeba było swoje dziesięć minut odstać. Kontrola bezpieczeństwa ujawniła (ha!ha! mam was!), że nie wie lewica, co robi prawica, czyli pan na dole uznał, że konsolę grową można mieć wewnątrz bagażu, a pan na górze, że to prawie jak laptop i trzeba wyjąć. Łatwo powiedzieć. Była na samym dnie, owinięta w miękkie i ciepłe, w pełni zimowe gacie. Ale wyjąć i tak było łatwiej, niż po przejściu przez bramkę, schować. Jeszcze tylko zakupy - trzy buteleczki z pachnącą treścią powędrowały do kieszeni, bo w podręcznym przebuszowanym wyjmowaniem i wkładaniem konsoli miejsca nie było, a obowiązuje tylko jedna sztuka bagażu podręcznego, i do samolotu.

W samolocie jak zwykle. Stewardessa patrzy na kartę pokładową i pokazuje tędy! Tak, jakbym miał inną możliwość. Pewnie, jak kiedyś mi nie pokaże, to całą podróż spędzę w szafce na odkurzacz. Bo nikt mi nie pokazał, że to trzeba tędy! Buuu!

Lot spokojny, tylko dwóch Polaków rozpoczęło Święta doładowaniem kalorycznym na pokładzie, ale spokojnie, raczej w filozoficznym nastroju.

Wylądowaliśmy w Mieście. W trzy samoloty wylądowaliśmy - Wiedeń, Liverpool i my. Wspaniały autobus podwiózł nas pod budynek, passe moi le mot międzynarodowego portu lotniczego i zostawił... na zewnątrz. Bo do środka wejść się nie dało ze względu na kłębiący się tam tłum z jakiegoś poprzedniego lotu, który obsługiwany był przez trzy(!) stanowiska kontroli paszportowej. Luzik i długie posuwiste ruchy. Przecież jest wigilia, nie? Trzy stanowiska, przed nimi dziki tłum, ustawienie kogokolwiek w jakąkolwiek kolejkę niemożliwe, każdy wlatujący do kraju prześwietlany jako potencjalny zamachowiec al-Kaidy, nawet jeśli miał pejsy i jarmułkę. Kiedy byłem już w środku, tak w 1/3, pojawiła się czwarta pani w kolejnym okienku. Nadzieja jednak szybko zgasła, bo ona chyba dopiero uczyła się na strażniczkę pograniczną, bo tempo załatwiania przez nią spraw było dużo więcej niż wolne. Wylądował kolejny samolot. Tłum zgęstniał. Wreszcie przekroczyłem granicę. Poszedłem po bagaż. Jak rzadko już był. To znaczy jeździł w luźnej kupie innych, z czterech samolotów, a może z pięciu, na dwóch pasach. Bo ci od bagażu byli tym razem szybsi od tych od paszportów. Znalazłem, wyciągnąłem, wyszedłem. Lot trwał 2 godziny 50 minut. Wyjście z lotniska 1 godzinę 15 minut.

Prezes przyjechał po mnie, więc luźniutko poszliśmy na parking. Zapłacić w maszynie? Nie ma maszyny. Zjedziecie na dół, tam jest budka. Zaczęliśmy zjeżdżać. Niestety, nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Z drugiego piętra na dół jechaliśmy 25 minut. Wysiadłem wcześniej, żeby podejść do budki i zapłacić, co znacznie przyspieszyło nasz wyjazd. I tak już po prawie dwóch godzinach przemieściłem się o jakieś 200 metrów (w linii prostej) z samolotu do Polski. Uff.

Paręnaście dni później - powrót. Powiedzcie mi, o Poinformowani!, o Wielcy Decydenci!, o Projektanci Przyszłych Pokoleń! - czy jak ktoś otrzymuje zlecenie na zaprojektowanie międzynarodowego portu lotniczego nie może dostać też modelu samolotu? Albo krótkiej wycieczki tymże? Albo chociaż obrazka samolotu? Tak, żeby wiedział, że średniej wielkości samolot tanich linii lotniczych (inne nie będą lądować na tym zad..iu) zabiera na pokład około 180 osób? I że w związku z tym klitka przeznaczona na poczekalnię powinna mieścić podobną ilość osób w pozycji siedzącej? I że każda z tych osób ma przy sobie przynajmniej jedną sztukę bagażu o zbliżonych wymiarach (szczegóły do dostania w prospekcie każdej linii lotniczej)? Bo fakt wpuszczenia do jednej klity pasażerów oczekujących na trzy loty (mój ulubiony Liverpool, my i po nas coś jeszcze) to już sprawa organizacji pracy lotniska.

To, że jak zwykle cztery osoby zaginęły i były pilnie proszone o natychmiastowe zgłoszenie się do bramki numer dwa było tak stałym elementem krajobrazu, że nawet nie zwróciłem na to uwagi. Kiedyś Abnegat pytał mnie o to. Latamy od paru lat dość dużo po Europie i na żadnym lotnisku nie ma tylu komunikatów, że ktoś gdzieś zaginął. Jak to możliwe? To lotnisko, ten międzynarodowy i tak dalej, jest wielkości kurnika, prowincjonalne lotniska w innych krajach są większe, a ludzie na nim giną? Jakaś dziura czasoprzestrzenna? Kibel-morderca? Nawet duty-free jest wielkości kiosku RUCH. Kovalik, weźcie się przelećcie z tym, no, jak mu tam, no... Trevorem, sprawdźcie to.

Lot, lądowanie, granica. Sprawdziłem. Siedem minut od stanięcia w kolejce. Na sześć stanowisk - sześć czynnych. Kolejka praktycznie idzie stale, żadnych przestojów, na końcu miła pani kieruje do stosownego stanowiska. Dowód, skaner, uśmiech, happy new year, and you too, następny. Jak oni to robią? Czary jakieś czy co?

Jednak nie wszystko tu wytrzymało noworoczną próbę czasu. W SubWay'u, gdzie chcieliśmy coś zjeść - zabrakło chleba! W barze kanapkowym nie było pieczywa! Zgroza!

Złota Szczała powlokła nas do domu. Ale razem z nami powlókł się także wirus. Nie mamy pewności na jakim etapie podróży nas dopadł. Jednakże po dotarciu do domu padliśmy bez ducha. Najmilsza - i to niech będzie dowodem naszego stanu - nawet nie rozpakowała bagaży, tylko zleciła otwarcie szerokie "żeby się bardziej nie mięło". Dwie hot whiskey, gorąca kąpiel, herbata z malinami, coś ze współczesnej medycyny przegryzione czosnkiem i jak w niedzielę wieczorem wpełzliśmy do łóżka, to ja wypełzłem we wtorek rano.

Ja umierałem trawiony śmiertelną gorączką 37.1, która to temperatura u prawdziwych mężczyzn powoduje koagulację białek strukturalnych. Najmilsza była w lepszym stanie, miała tylko lekki stan podgorączkowy, jakieś głupie 38.4, czyli normalną roboczą temperaturę pracującej kobiety. Rozpakowanie skończyło się wczoraj. A ja dziś mogę po raz pierwszy zasiąść przy klawiaturze i podzielić się tymi uwagami z podróży.

P.S. Ten wirus miał jednak dobrą stronę. W trzy dni straciliśmy na wadze to, co przybyło nam przez Święta.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ciesz się Szaman, że PKP nie musisz praktykować. Ja, o zgrozo, ostatnio służbowo praktykowałam! Próbowałam na początku traktować toto w kategoriach folkloru, ale na horrorze skończyłam. Chyba do dentysty się zaudam celem odbudowy jedynek, które od zgrzytania ze złości nieco się zamortyzowały. Opóźnienie na trasie Przemyśl - Kraków - Warszawa - jedyne 220 minut (i kojące słowa spikera "opóźnienie może ulec zmianie" - szkoda, że .... mać cena nie może). Chylę czoła przed specjalistą od nowego rozkładu jazdy. Chłop nie trzeźwiał chyba z tydzień przed wyprodukowaniem tego szitu lub też od dziecka niedoinwestowany intelektualnie jest. No ale, co tu będę w nastroju przygnębiającym się wypisywać, jak nju jer nastał:)

W przyszłym tygodniu do Rzymu sobie lecę, to z pewnością po pobycie na lotniskach optymizmu zanabędę:D

GoS

Szaman Galicyjski pisze...

Czego z całego serca życzę!

Anonimowy pisze...

"Ja umierałem trawiony śmiertelną gorączką 37.1, która to temperatura u prawdziwych mężczyzn powoduje koagulację białek strukturalnych. Najmilsza była w lepszym stanie, miała tylko lekki stan podgorączkowy, jakieś głupie 38.4, czyli normalną roboczą temperaturę pracującej kobiety".
Leżę i kwikam :-DDD
Ale faktem jest, że jakieś choróbsko krążyło, bom w Wigilię smarkać zaczęła.
nika

(KK) pisze...

Mnie to też niesamowicie zastanawia gdzie ci ludzie giną. Zapomnieli, że lecą? W korytarzu się zgubili? Tak, tak, Kovalik powinien to prześwietlić!

abnegat.ltd pisze...

Bojcie sie :D
W takim razie przegonimy Kovalika z jego wiejskiego zadupia....

Szaman Galicyjski pisze...

Tak trzeba, Abi. Nie daj mu zardzewieć po wsiach i zagonach.

A Ty się, Nika, nie śmiej z chorego i umierającego człowieka.