wtorek, 19 stycznia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa Rettungsdienst

Jakby tak popatrzeć na moją pracę, to prawie tyle samo lat ile byłem anestezjologiem w Polsce, spędziłem jeżdżąc w pogotowiu. Bardzo mi się ta praca podobała. Ona należy do tych, które się albo kocha albo nienawidzi. Ja ją kochałem. Może dlatego, że chciałem robić to, co robiłem? Była też, jak wszędzie, grupa obojętnych. Takich, co to sami nie chcieli, ale im kazano. Był taki (a może jeszcze jest, nie wiem, nie jestem na bieżąco) pomysł któregoś z Ministrow Zdrowia i Wszelkiej Pomyślności, że każdy specjalizujący się doktor musiał ileś tam godzin odrobić na pogotowiu. I oni faktycznie te godziny odrabiali, nie angażowali się w nic, co wykraczało poza ich wyjazdy, traktowali jak konieczną pańszczyznę. Ani z takim zamienić dyżuru, ani nic. Choc dwóch znam, co złapali bakcyla i zostali na parę lat.
Jednak dziś nie o tym. Dwa razy w czasie mojej kariery miałem okazję spotkać i poznać w działaniu Rettungsdienst, a właściwie Rettungswagen czyli karetkę niemieckiego pogotowia.
Pierwszy raz zdarzył się początkiem lat osiemdziesiątych, tuż po stanie wojennym. Było piękne lato, ciepłe, suche, słoneczne. Z (jeszcze wtedy) Niemiec Zachodnich na wycieczkę, bogdaj że na Ukrainę, wybrała się mała grupka młodziutkich motocyklistów. Piękne, błyszczące, wypasione BMW, rozciągnięte w sznureczek na E4..., ha! to był widok. Chłopcom powiedziano jednakże, iż w PRLu benzyny nie ma. I już. A jak jest, to spod lady, czego nijak pojąć pewnie nie mogli. W końcu jechać mieli przez dziesiątą potęgę gospodarczą, jeśli już nie światową, to europejską na pewno. Co prawda stojącą octem i herbatą Assam, ale potęga to potęga, nie? I zabrali ze sobą chłopcy każdy po dwa dwudziestolitrowe kanistry z benzyną przytroczone po obu stronach ich błyszczących czernią i niklem maszyn. Niestety, nawykli do jazdy po Bundesautobahnach, przekonani, że E4 to trasa europejska, nie przewidzieli, że im bardziej ku Wschodowi tym więcej dziur i wykrotów i że co na wschód od Dunajca to Azja. Najmłodszy z nich nie utrzymał motoru w pionie na jakiejś dziurze, położył go na boku i próbował poruszać się ślizgiem na własnej nodze oraz, co gorsze, na kanistrze, który najpierw pieknie zaiskrzył a potem stanął w płomieniach. Nie, drodzy moi, nie wybuchł grzybem rudo-złotym pod niebo jak na "amerykanskich" filmach. Po prostu płonął, a młodzieniec piekł sobie golonkę, której nie miał szans wyciągnąć spod beemki. Szczęściem towarzyszący mu koledzy mieli gaśnice, więc straty były niewielkie, ale pechowy kierowca trafił na mój OIOM. I tu zaczęły się schody. W całym szpitalu jedyną osobą znającą język niemiecki w stopniu dającym jaką taką możliwość porozumienia się z pacjentem była pani doktór pediatra (pozdrowienia, Bogusiu), która naumiała się tegoż w czasie letnich saksów zbierając tytoń. Oczywiście, w Miasteczku byli tłumacze, niejednokrotnie przysięgli, ale ci nie byli skłonni bez sowitej zapłaty przychodzić dwa razy dziennie (minimum) i służyć pomocą. A Derekcja, po usłyszeniu ileż to chcą za godzinę, kazała nam się uczyć migowego i nie zawracać głowy. W drugim dniu pobytu próbowaliśmy dać pacjentowi telefon, coby sobie zadzwonił do domu, z rodziną pogadał, że żyje i do zdrowia wraca. I natrafiliśmy na mur nie do przebycia. Pani Centralna za chińskiego boga nie chciała połączyć "ze zagramanicą" bez pisemnej zgody Derekcji. A Derekcja jako ten Mefisto, "niby patrzy, niby słucha, tymczasem już blisko klamki". No, bo i kto za to zapłaci? Pacjent? No, nie, nie wypada przecież. Oddział? Niby z jakiej racji? Księgowa pytana jak to wpuścić w koszta zapowietrzyła się i nadęła, że paragrafu nie ma. No, to może by rodzina zadzwoniła? Dalim odwiedzającemu koledze (skóra, broda ruda jak u Wielkiego Mistrza u Matejki), a ten powiedział, że rodzina to i owszem, ze trzy razy dzwoniła, ale Pani Centralna jak germańską mowę słyszała, to cuś tam krzyczała po polsku i odkładała słuchawkę. I rodzina podejrzewa międzynarodowy spisek, kidnaping i bógwico. Zaszadziliśmy się więc w sobotni poranek, my, anestezjolodzy, doktór Bogusia i Rudobrody w centrali i czekalim na telefon z Bundesrepubliki. W końcu jest - Rudobrody gada, Bogusia tłumaczy, ustalamy, że pacjent pojedzie na leczenie do swoich. Kiedy? W poniedziałek przyjedzie po niego karetka transportowa, która zabierze go do Berlina Zachodniego, a stamtąd samolotem poleci gdzieś pod francuską granicę gdzie mieszka. Oki-doki. Wszyscy szczęśliwi.

W pogotowiu była gradacja. Najwyżej stała eRka. Pełen wypas. Nawet miała respirator, co prawda ciśnieniowozmienny, co dawało niekoniecznie wesołe efekty podczas jazdy po wybojach, ale był. Potem niewiele gorsza WRka, czyli taka eRka nastawiona na wypadki, więc z doposażeniem chirurgicznym. Potem Wypadkowa, czyli co tam sobie sanitariusz zgromadził, to ma. I na końcu transportowa, czyli ceratowe nosze w Fiacie combi i dwóch ludzi do dźwigania.

Po naszego pacjenta przyjechała transportowa karetka Rettungsdienst Deutsches Rotes Kreuz. Ludzie! UFO wylądowało i zielone ludziki wybiegły. Przekazywałem im pacjenta, to miałem czas obejrzeć to cudeńko. Respirator jak-sobie-chcecie-zmienny, z możliwością wentylacji od 20 ml*), monitorowanie lepsze niż na OIOMie, pompy strzykawkowe, podgrzewacze płynów i pełno rzeczy, których nie rozpoznałem. A wszystko to tak ergonomicznie upakowane, że siedząc przy głowie pacjenta miało się swobodny dostęp do każdego potrzebnego przyrządu. Podejrzewam, że byli na tyle samowystarczający, że mogliby do tego Berlina dojechać z Galicji wysiadając tylko na siku. I jak było potem wsiąść do Nyski z niedomykającymi się drzwiami?

Myślałem potem: cóż, oni mają kasę, my dumę narodową. Zdawało mi się tylko, że to takie dobre było, bo to wszystko przez kontrast. Jak się dorobimy, to w Polsce też takie będą. I lepiej mi się zaraz z takim myśleniem robiło. Potem faktycznie przyszło lepsze, Fiaty zamieniono na Polonezy, a Nyski... na Mercedesy. Nie wszędzie, ale tam gdzie pracowałem - tak. Nie wyglądały jak tamta, ale przypominały karetki pogotowia.

W roku poprzedzającym mój wyjazd do Ukeja miałem weekendowy dyżur na pogotowiu w B. Bladym, poniedziałkowym świtem, kiedy pakowałem się już do wyjścia dziki okrzyk "eRka do wyjazdu! Wypadek na czwórce!**)" zmusił mnie do zmiany planów. Krótki wywiad z dyspozytorką kto, co, gdzie i ile wyjaśnił sprawę. Osobowy marki nieznanej spróbował nierównej walki z TIRem. Rannych jest kilka osób. Jest tam już jakaś karetka, która przejeżdżała mimo, ale radio mają na innym kanale, więc dogadać się nie da. 6:30. Ładujemy się i rura... poszli. Sprawne przebicie się przez zawsze zatłoczoną o tej porze Ł. i jak w ciasto weszliśmy w coraz bardziej zwalniający ruch. Z daleka widać na podjeździe pod górę błyskające koguty obcej karetki. "Jak ten baran tu wyprzedzał, to ma za swoje" zamruczał kierowca. Razem z pielęgniarką przygotowywałem z tyłu płyny i wkłucia, ratownik szykował opatrunki i szyny. Czujni, zwarci, gotowi. Dopchaliśmy się na miejsce wypadku. Załoga z wozu! Krótki rzut oka na auto, czy to co z niego zostało, czy aby kogo w środku nie ma, odwracam się i... Jezusku Tłuściutki! Kompanijne Gniazdo Rannych***) rozwinięte w pełni. Ranni i porażeni pozawijani w srebrzyste, ufoludzkie pałatki, każden jeden podkłuty, kroplóweczki wiszą na rozkładanych aluminiowych wieszaczkach, uwija się wśród nich jakaś postać w zielonym. Zagaduję z miłym uśmiechem co się stało, a ona się odwraca i coś do mnie po niemiecku nawija pokazując na tę obcą karetkę. Teraz dopiero zauważyłem, że napisy jakieś dziwne i znaczki jakby nie nasze ma na bokach. Rettungsdienst Deutsches Rotes Kreuz. Zawołałem do moich, żeby wezwali wsparcie i pobiegłem zobaczyć co za pasztet mają w ambulansie. "Ich bin ein Arzt" okazało się szczytem moich możliwości lingwistycznych****), na szczęście ichni Arzt sprawnie uzgodnił ze mną język i przeszliśmy na angielski. Na noszach leżał delikwent, kierowca osobówki, wentylowany maszyną, z rozległą i głęboką raną uda. Zewnętrzny krwotok był opanowany, ale nie było wątpliwości, że leje między mięśnie i długo nie trzeba, żebyśmy mieli prawdziwe kłopoty. I znowu, jak przed laty, patrzyłem na ten sprzęt z zachwytem, może nie takim cielęcym, jak wtedy, ale z zazdrością na pewno. My jeździliśmy Mercem przystosowanym do bycia karetką. Oni mieli karetkę, która od początku była karetką. Od pierwszej linii na desce kreślarskiej po ostatnią dokręconą śrubkę. Wszystko przemyślane, robione "na wymiar". Kubełkowe fotele, szafki, szafeczki, sprzęt poukładany tak, żeby był zawsze łatwo dostępny, ale nie przeszkadzał, kiedy go nie trzeba. Marzenie.

Chwilę rozmawialiśmy skąd są i po co. Jechali z transportem z Niemiec do Iwonicza. Teraz wracają do domu. Wypadek wydarzył się tuż przed nimi. Osobowy wyprzedzał tuż przed szczytem. "Chyba coś mu się stało" komentował Arzt, "bo my, dwa samochody za nimi, widzieliśmy budę nadjeżdżającego TIRa. Ale my siedzimy wyżej, niż w osobowym" dodał próbując załagodzić ostrość wypowiedzi.
Słysząc nadjeżdżające następne karetki przerzuciliśmy pacjenta do naszej eRki i po wzajemnych podziękowaniach powyłem ku szpitalowi wzywając przez radio chirurga na Izbę Przyjęć.

Kiedy wróciliśmy na stację, porwałem rzeczy i pojechałem do Miasteczka, do zwykłej poniedziałkowej pracy. Jadąc zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Sprzęt sprzętem, ale ci ludzie... Dojechaliśmy na miejsce wypadku w osiem minut od zgłoszenia. Dodajmy ze trzy na samo zgłoszenie. Jedenaście minut. Zdążyli w tym czasie wstępnie zaopatrzyć cztery osoby, w tym jedną wymagającą sztucznej wentylacji.

Musieli trenować czy co?

P.S. Ale chytrusy są i to z nich wylazło na koniec. Te srebrne pałatki zabrali, jak nasi brali chorych. A liczyłem na jedną przynajmniej...
__________________________
*) wiem, że to kwiatek do kożucha, bo noworoda się tym transportować nie dało, chyba, że na rękach
**) kiedyś E4, ale to E było na wyrost, więc zostało tylko 4
***) kto miał wojsko, ten wie, o czym mówię
****) hande hoch, alles raus i inne cytaty z Czterech Pancernych czy Klosa raczej byłyby nie na miejscu

10 komentarzy:

magbod pisze...

czytalam z zapartym oddechem. czy mozna szanownego szamana prosic o czestsze wpisy :))))

Anonimowy pisze...

Dołączam się do pochwał i do grupy nacisku :)

T.

Anonimowy pisze...

no właśnie generalnie są dwie grupy: ci co kochają i ci co nienawidzą PR...mnie siepodobało na stażu, ale na razie nie mam odwagi tam pracować ( mimo namów )

chyba zlokalizowałam okolice;)

M

abnegat.ltd pisze...

I jeszcze sznela sznela! (to Gustlik).

Podobny obsuw zuchwy mialem wtedy w samolocie. Nosze, krzeselka, nawet plecaczki na grzbiecie mieli dostosowane do poruszania sie w samolocie. Nieslychane.

Anonimowy pisze...

Paręnaście lat temu miałam okazję przejechać się karetką przewozówką. Wrażenia niezapomniane. Pałąki od noszy wbijające się w plecy na wybojach, cudnie było. A w zeszły piąteczek przewozówka przywiozła mi dziecię po operacji ze szpitala do domu. W środku pełen wypas, łóżeczko na kółeczkach wygodne, kocyki, sprzęty bliżej mi nieznane, ale poważnie wyglądające i kulturka sanitariuszy.

Szaman, postęp się odbył niewątpliwie. Duuuży postęp.

A wpis pierwsza klasa:) (jak zwykle)

GoS

Anonimowy pisze...

Nom, ja też poproszę więcej wpisów :-)
A co to jest to Kompanijne Gniazdo Rannych, za Chiny Ludowe z Tajwanem nie wiem.
W wojsku nie byłam i niestety nie będę :-/ nika

magbod pisze...

nika ja pracowalam jako cywil w wojsku 4 lata i tez nie wiem, wiec pewnie to jest tajne/poufne = spalic przed pprrzeczytaniem :)))))

abnegat.ltd pisze...

Ech, i co wy z młodej generacji macie z tej swojej emancypacji.

Miejsce gdzie się zrzucało niezdolnych do walki - ale tylko tych żywych. Nieżywych nie.

(na szczeblu kompanii to był chyba 2 poziom?)

Anonimowy pisze...

Mnie ostatnio zatkało, jak w poliklinice przyszpitalnej Vrije Universiteit w Amsterdamie nikt nie kazał mi zakładać foliowych kapci (a błoto było sezonowo pośniegowe) i zostawiać płaszcza w szatni - pani rejestratorka: nie, w gabinetach są wieszaki. Błotka ani trochę, podłogi lśnią.
A ichnią erką też się przejechałam - mój TŻ tak wystraszył dyspozytora, że taką limuzynę wysłali do wypadniętego stawu skroniowo-żuchwowego. Autko małe, zrywne i zwrotne (wcisnęło się na miejsce parkingowe osobówki, a jak kierowca przycisnął na gaz, to było czuć), a w środku do cholery miejsca, 'miejsce leżące', fotel lotniczy, ławka na 2 - 3 delikwentów, i jeszcze dwa miejsca koło kierowcy. Plus oczywiście 'mebelki' (z nalepkami, co gdzie jest) i różne urządzenia, których przeznaczenia nie rozpoznaję. Ratownicy mieli cacy-plecaczki, i gotowi byli się, poza miejscowym narzeczem, porozumiewać w 'globisz'.
Natomiast jak widzę, to zakres czynności ratownika jest ściśle określony - szczerze mówiąc, cała 'operacja' nastawiania takiego stawu wymaga, w wyjątkowych wypadkach, silnego, niespanikowanego chłopa, który macha łapkami dokładnie tak, jak ja prowadzę mu rączki, i taki ratownik, jakby był trochę 'wolniejszy' w trzymaniu się procedur, nadałby się idealnie. Niestety, a jakby-co-złego-typu-zepsuta-torebka-lub-skurcz, to ratownik wyleciałby z pracy, więc przejechałam się taką limuzyną. Tylko tu, w mieście, to z 'efektów specjalnych' co najwyżej 'dyskotekę' mogą włączyć - syreny tylko na 'jeden piuk'. A mnie się i tak takie atrakcje nie należały.
A, i jeszcze - jak pacjent płci żeńskiej melduje swoją 'ciężarówkowość', to nawet środki uspokajające się nie należą. Fotografować mnie tak samo nie chcieli, a standardowo przy takich 'wyskokach' należy się fotka uśmiechu od ucha do ucha, no... Zgredy jedne, ostatnią taką miałam z 10 lat temu!

Groet,
Sarah

Anonimowy pisze...

Skrzaciku, ale miałaś fajny pomysł z pracą dla wojska :-))) Szkoda, że ja byłam taka niekumata, fajnego faceta bym sobie znalazła, o. A teraz to tylko w brodę sobie pluć mogę, hehe. nika