Najmilsza zabrała się za dietę. Po raz kolejny. Z tym, że teraz naukowo. Ma dwie książki, jedną małą i drugą trochę większą. Jakaś dieta Dogonów, czy coś. Dla mnie dieta Dogonów to jedna zebra na plemię na miesiąc. Ale skąd weźmie zebrę?
Mówi od poniedziałku o jakiś "uderzeniach proteinowych" (co rozumiem, że trzeba komuś przylać jajem) i cytuje co po chwilę fragmenty tekstów.
Wczoraj, kiedy wróciłem z pracy, zastałem ją bardzo zawiedzioną. Okazało się, że nie może jeść swoich ulubionych pomidorków (to jeszcze jakoś może by przeżyła), ale też i kalafiorów. Już-już myślałem, że koniec diety, kiedy nagle znalazła, w tej drugiej książce, że jednak kalafiora może, bo do grupy "wszystkie kapusty" się załapał.
Dziś piecze rybę. Trwa to jakiś czas, a ona snuje się w oczekiwaniu po domu. Przyszła do mnie i rzuciła:
- Wiesz, Szamanie, życie bez jedzenia jest jakieś smutne.
Przytaknąłem, boć to najświętsza prawda. Taki zjedzony grzybek odpowiedni robi z życia, nawet najsmutniejszego, full wypas technicolor film w 3D i dolby-sorround.
- Ale nie mam na myśli takiego po prostu jedzenia. Trzeba jeść coś naprawdę dobrego. I często.
Jedno z dwojga: albo minimum sinusoidy w diecie, albo przygotowania psychologiczne przed wrześniowym urlopem. Skłaniam się bardziej ku temu drugiemu, bo kiedy zaproponowałem dietę na wyjeździe, usłyszałem:
- To po co jechać do Toskanii?!
2 komentarze:
A ja mam cały czas zamiar jeść połowę i jakoś się zdobyć na to nie mogę ;-) A tam diety, trza się ruszać: rower i basen :-) Cukier krzepi!
nika
E tam. W polskich supermarketach na ladzie raszple i krewetki, to i zebra się znajdzie. Dla chcącego nic trudnego!
Prześlij komentarz