środa, 18 sierpnia 2010

Szaman Galicyjski i sprawa kolejnej włóczęgi

W końcu są wakacje. Dla niektórych przynajmniej. Stąd i temat bardziej wakacyjny, czyli kolejnej włóczęgi po Kornwalijskich wybrzeżach.

W niedzielę, bo sobota jakaś deszczowo-pochmurna była, poszliśmy, tj. Najmilsza i ja, połazić wkoło dwóch miasteczek - Fowey i Polruan. Oba leżą obok siebie, ale przedziela je rzeka Fowey. Kiedyś duża (w rozumieniu tutejszego ludu) i żeglowna, bo do położonego jakieś 10 mil w głąb lądu Lostwithiel zawijały statki. No, może stateczki, ale takie, co to po morzach żeglowały. Przywoziły tu różniste dobra z całego świata, a wywoziły glinkę porcelanową lub gotowe, porcelanowe wyroby. Mimo, że czasy świetności minęły, nadal 1.2 miliona ton glinki rocznie wysyłane jest w świat właśnie z portu w Fowey. Jest też ten port miejscem, z którego wypływali na morza i oceany Sir Francis Drake and Sir Walter Raleigh (faworyt królowej Elżbiety I) i przez lata całe był wojennym portem Anglii.

Złotą Szczałę zostawiliśmy na parkingu w Fowey i promem przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Tu czekało nas dość ostre podejście główną drogą Bodinnick, tuż koło przypromowej karczmy, aż koło starego kościółka skręciliśmy w pas lasu okalający półwysep (półwysepek raczej), na którym leży Polruan. Ciągle idąc pod górę przez prześwity między drzewami patrzyliśmy na panoramę Fowey na zachodnim brzegu rzeki. Wreszcie las zastąpiły krzaki, coraz niższe, aż na końcu cypla ukazał się nam widok ujścia rzeki Fowey i obu miasteczek oświetlonych południowym słońcem. Usiedliśmy odpocząć pod pomnikiem Sir Arthur Quiller-Couch, pisarza i wykładowcy na uniwersytetach w Oxfordzie i Cambridge, zwanego Q, podziwiając panoramę przed nami.

Kiedy ruszyliśmy dalej, skierowaliśmy się na wschód, wzdłuż brzegów Pont Creek, jednego z dopływów Fowey. Zejście z klifów znowu zaprowadziło nas do lasu, a stamtąd do starego młyna, który wyglądał jak z bajki. Nie dziwota, że to właśnie tutaj Mabel Lucie Attwell tworzyła swoje nostalgiczno-dziecinne pocztówki i ilustracje i tu właśnie (w Polruan, nie we młynie) tworzyła Daphne de Maurier i wielu innych pisarzy. I znowu ostre podejście ku górze, na szczyt wzgórza, gdzie w otoczeniu starych i nowych grobów stoi kościół Św. Wyllow'a. Tam Daphne de Maurier brała ślub z generałem Frederickiem Browningiem (choć wiele wskazuje, że jej zainteresowania były, hmm..., nieco inne, jak to sama określała - "weneckie"). Kościół pochodzi w dużej części z XIV wieku, wiele elementów z tamtego, pierwszego okresu zachowało się w środku.

Z kościoła ruszyliśmy na południe, ku plaży Great Lantic Beach i cyplowi Pencarrow Head. Tam, z wysokości podziwiając wybryki wodniaków na spokojnych wodach Kanału Angielskiego, zasiedliśmy do lunchu. Pieczony kurczak w jerkowej panierce, bułki faszerowane pieczarkami duszonymi w śmietanie z dodatkiem tartej mozzarelli, białe wino, a potem kawa i coś na słodko - no, czegóż więcej chcieć od życia?

Poleniuchowaliśmy czas niemały, ale trzeba było wracać. Drogą wzdłuż klifu na zachód, w górę i w dół, i znowu pod górę. Z jednej strony pastwiska z pasącymi się, znudzonymi krowami, z drugiej urwisty brzeg i szalające na wodzie skutery, jachty i motorówki ciągnące narciarzy wodnych.

Idąc tak doszliśmy do Polruan od południowego-wschodu, dokładnie w miejscu, gdzie stoją ruiny St. Saviours Chapell. Pierwsze budowle wzniesiono tu, na wysokim brzegu, w VIII w. To było dobre miejsce nie tylko do modlenia się, ale i obserwacji kanału i zbliżających się statków. Bardzo wiele wskazuje, że mnisi służący w tej kaplicy byli też niezłymi strażnikami wybrzeża ostrzegającymi biciem w dzwon o nadciągającym niebezpieczeństwie. Ciasnymi uliczkami zeszliśmy nad brzeg rzeki, do Blockhouse, budowli, której bliżniacza siostra (brat?) stała kiedyś po stronie Fowey. Miedzy oboma budynkami przeciągnięty był potężny łańcuch, który podnoszono z dna, aby zagrodzić drogę piratom i Francuzom próbującym dostać się do portu, lub, jeśli udało im się wedrzeć niepostrzeżenie, by odciąć im drogę ucieczki na otwarte morze. Dziś tylko blockhouse na wschodnim brzegu wygląda tak, że można sobie wyobrazić jak to działało. Po stronie zachodniej zostały tylko beznadziejne ruiny. I nie poprawia tego fakt zachowania po stronie Fowey fortu Św. Katarzyny, również w nędznym stanie.

Zeszliśmy do portu. Tam czekał na nas inny prom, ale przeprawa była ciekawsza, bo przez środek portu jachtowego. Miło jest popatrzeć, czym pływają tutejsi i czym przypływają odwiedzający. Zgrabne jachciki różnej wielkości, bandery całej Europy. Po porcie wojennym, cynie i glince teraz przyszedł czas na turystykę. I to jest dobre.

A teraz uwaga. Trzymajcie się dobrze. Po raz pierwszy umieszczam pokaz slajdów. Tam są wszystkie zdjęcia miejsc, o których pisałem. Jak coś nie będzie chodziło - proszę dajcie znać, wrócę do zdjęć w tekście, jak dotychczas. Przy okazji wielkie dzięki dla Kiciaf za pomoc.




6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Fajny pomysł z tymi slajdami!
A ten krajobraz mi jakoś przypomina ciut śródziemnomorski :-)
Ta spalona trawa, błękitne niebo :-)
nika

Szaman Galicyjski pisze...

On jest śródziemnomorski (tak ciut-ciut). Kiedyś ktoś porównywał go do południowej Francji, ale nie znalazłem źródła. Jak tu jest ciepło, to jest ciepło, ale wieje i jest dużo bardziej wilgotno.

Maria pisze...

Czy elfy widziałeś?

Podobno Kornwalia to kraj elfów?

Szaman Galicyjski pisze...

Elfy to chyba raczej w Irlandii, tam widywałem. Tu widziałem na skraju pola widzenia zwiewny cień mogący być elfem. Ale pewności nie mam.

Maria pisze...

W moim podręczniku do ang(uczę się wciąż i na okrągło) Kornwalia jest miejscem gdzie elfom codziennie rano wystawia się miseczkę mleka - podobno zawsze ono znika - to ma być potwierdzenie ich występowania.

Może nie wystawiasz, dlatego pewności nie masz

kiciaf pisze...

Widzę, że się udało. :)