Do Szamana miała przyjechać Rodzina. Trzeba było poczynić stosowne przygotowania. Nie jest prosto przyjmować gości na, passe moi le mot, zadupiu.
Z jednej strony Kornwalia jest prawie że "rivierą brytyjską", z drugiej, hmm, to tylko plotka. Pisałem już kiedyś, że podziwiam w Ukeju tę niesamowitą zdolność do cieszenia się, ba! bycia dumnym, z tego, co się posiada. Tu każde miejsce, które wydaje się być*) ładne czy atrakcyjne, ma taką promocję, jak nie przymierzając Wawel czy Łańcut. W każdym supermarkecie, hotelu, na wielu stacjach benzynowych i w ogóle w punktach, gdzie przewija się sporo ludzi, są specjalne stanowiska z reklamówkami, ulotkami, mini-przewodnikami, zachęcającymi do odwiedzenia lokalnych atrakcji. A kiedy damy się skusić i po paru godzinach przedzierania się wąskimi kornwalijskimi dróżkami, najpierw samochodem, a potem pieszo, dotrzemy do owej atrakcji, zaczynamy się zastanawiać "ale oso chozi?". I po raz kolejny przekonujemy się, że to droga jest ważna, a nie cel. Co poniżej postaram się uzasadnić.
Z powodu, że ponieważ Rodzina jest chodliwa i można ją wyciągnąć na długi spacer**) postanowiłem sprawdzić jedną z tras. W wolny weekend pomknąłem zatem moją Złotą Szczałą do St. Agnes, sprawdziwszy uprzednio, że pogoda będzie w sam raz na wędrówkę. Była. Na kornwalijską odmianę wędrówki, czyli zimno, mgła i poziomy deszczyk. To takie zjawisko, z którego znany jest Ukej. Wieje wiatr w taki sposób, że drobniutkie krople deszczu przemieszczają się poziomo. Dlatego tylu Ukejczyków nie nosi parasoli.
Wyruszyłem z parkingu najpierw wzdłuż klifów, kierując się na północny-wschód. Po lewej, jakieś 60 metrów w dół, miałem Atlantyk, leniwie sfalowany, mimochodem jakby liżący sterczące w górę klify. Tu, na górze, nie było słychać jak fale rozbijają się o skały. Tylko wiatr gwizdał w szczelinach dawnych kamieniołomów. A zamglony Atlantyk wygląda tak.
Nadmorskie kwiaty zwinęły płatki, jedynie wrzos odważnie błyszczał mokrym fioletem, drżąc i kuląc się z zimna.
A nadmorski wrzos drżący z zimna wygląda tak.
Droga prowadziła skrajem klifu, okrążała stare wyrobisko, z którego pozyskiwano kamień na budowę domów i gdyby tak iść nią dalej i dalej, zawiodła by aż na plażę położoną na północ od St. Agnes. Może było by i miło zejść na piasek i wreszcie usłyszeć jak szumią fale, ale nie dziś. Zbyt było mokro i zimno, plaża na pewno była pusta. Poza tym, nie miałem ochoty na włażenie z powrotem na klif. Kiedy w oddali zobaczyłem ową plażę (proszę bardzo, plaża wygląda tak:
to takie małe coś, po prawej, w zatoczce) skręciłem w prawo, czyli na południowy-wschód i ruszyłem w głąb lądu. Początkowo szedłem ścieżką wzdłuż ogrodzeń nadmorskich farm i asfaltową drogą, na której mieścił się najwyżej jeden samochód, a była dwukierunkowa, by po jakiejś pół mili skręcić na pola. Tu ciekawostka. Ze względu na fakt, że każdy spłachetek ziemi ma w Ukeju właściciela, dotarcie z punktu A do punktu B było by niezmiernie długie, bo cudzą ziemię należałoby obejść dookoła. Dlatego też przez większość pól, pastwisk, lasów i temu podobnych terenów***) prowadzą oznakowane Public Footpath, czyli publiczne ścieżki, a płoty i murki mają dość wygodne schodki do ich przekraczania. Na niektórych płotach znajdują się tabliczki z grzeczną prośbą o poszanowanie terenów zielonych i trzymanie psów na smyczy. I tyle. Dziki kraj, nie? Zwłaszcza, że część tych ściażek została wyznaczona za czasów Henia VIII. Między polami dróżki te wyglądają tak:
i wierzcie mi, nie dziwię się, że w tym kraju powstał Władca Pierścieni.****)
Przemierzywszy pastwiska, na których pasły się owce i konie, zacząłem mozolną wspinaczkę na najwyższy szczyt okolicy - St. Agnes Beacon. Według legendy, a jakże by inaczej, żył tu olbrzym, który stojąc jedną nogą na szczycie owego wzniesienia, drugą stawiał na skale wystającej z oceanu. Pytaniem dla mnie pozostaje - po co? Musiało mu być bardzo niewygodnie. Jego żona zbierała do fartucha kamienie z okolicznych pól (na jasną cholerę?!), ale zebrała ich za dużo, fartuch się rozerwał i po dziś dzień można oglądać usypiska w różnych miejscach w okolicy. Po zbadaniu niektórych z nich okazały się one być miejscami grzebalnymi z okresu neolitu(?) lub nieco później. Coś jest w tych legendach...
A St. Agnes Beacon wygląda tak:
Jak łacno zobaczyć można, szczyt niknie w chmurach, czyli mogę śmiało mówić, że sięga nieba. Taa, wleźć na niebosiężny szczyt, to by mi się podobało. Niestety, uczciwie muszę przyznać, że górka ma 189 metrów n.p.m. i nie ma uproś. Ale może to zdjęcie będzie wytłumaczeniem, dlaczego nie ma zdjęć ze szczytu.
Zlazłem po drugiej stronie, kierując się do Chapel Porth na zachodnim brzegu półwyspu. To urocza zatoczka z malutką plażą, bardzo ciekawymi jaskiniami (a może grotami, nie wiem, czym to się różni?) odsłanianymi tylko w czas odpływu. Jak wszystkie tego typu miejsca, była to oczywiście przystań piratów i wrakerów (tacy co rozpalali fałszywe światła w sztormowe noce, by zmylone statki rozbijały się o skały, a wrakerzy je, rozbite, grabili). Tu rozwiał się mój sąd, że plaże są w taką pogodę puste. Z tuzin surferów unosił się na wodzie na płask, co po chwila jeden czy drugi próbowali wstać i surfować, ale nic z tego nie wychodziło. Co jest dla mnie o tyle ciekawym zjawiskiem, że będąc w Alpach francuskich na nartach, widywałem grupki młodych ludzi z przypiętymi deskami snowboardowymi także wylegujących się na śniegu. Ja obróciłem ze trzy razy, a zjazd miał ponad 3.5 km, a oni nadal leżeli. Deska jako excusee do leżenia? Może... Znaczy, morze lub śnieg, bez różnicy.
Zatoczka wygląda tak:
a jaskinie (groty?) tak:
Są dostępne tylko od strony morza i tylko przy odpływie. W środku skalne kominy i przejścia łączące z sąsiednimi komorami. Fajne...
Z poziomu morza (oceanu) musiałem znowu wspiąć się na klif i ruszyłem na północ, aby zamknąć koło i wrócić do samochodu. Na brzegu, przycupnięty jak jaki kocur z wyprężonym ku górze ogonem tkwił Towanroath Engine House. Było to kiedyś poważne przedsięwzięcie. Wzniesiony w 1872 roku budynek mieścił stację pomp, której pracujące maszyny były odpowiedzialne za usuwanie wody z 600 metrowego szybu i pokładów pobliskiej kopalni Wheal Coates, w której wydobywano rudy cyny i miedzi. Takich widoków na wybrzeżu Kornwalii jest sporo, a zarys budynku z kominem jest niepisanym logo Kornwalii. Ten jest jednak jednym z najsłynniejszych (obok Crowns Mines w Botallack). Ujście kanałów wyprowadzających wodę znajduje się poniżej poziomu wody oceanu nawet przy najwyższym odpływie (chyba najniższym?). Przy ich budowie wykorzystano naturalne pęknięcia skalne. Przy zachowaniu absolutnej ostrożności (i szybciutko, niemal biegusiem) można dojść tu plażą z Chapel Porth i oglądnąć z bliska 'Towanroath Vugga' ("vugh" to po kornwalijsku dziura, jama), ale na krótko, bo nadchodzący przypływ ma brzydki zwyczaj odcinać drogę powrotną. Ja szedłem górą, zatem bezpiecznie dotarłem do Złotej Szczały i wróciłem do domu.
A Towanroath Engine House wygląda tak. Ze względu na pogodę pozwoliłem sobie nieco "poprawić" zdjęcie. Mam nadzieję, że ma lepszy nastrój. Mglisto-kornwalijsko-ruinny.
Chciałem dać z większym ziarnem, ale Najmilsza wybrała to. Niech jej będzie.
_________________________________
*) z wyraźnym akcentem na "wydaje się"
**) ha, ha, spacer! 12 kilometrów, z czego 6 po skalistych klifach (mewy) i 6 przez błotniste lasy i pastwiska (owce i konie)
***) ale też i przez środek podwórza czy farmy(!), o czym kiedy indziej napiszę
****) wiem, że JRR Tolkien urodził się w RPA, a mieszkał w okolicach Birmingham, dobra?
4 komentarze:
Jeja, ale tam jest fajnie o_O Kupiłam sobie kaloszki, wprawdzie szwedzkie, ale co tam, na ścieżkę wytyczoną jeszcze za Henia VIII będą jak znalazł :-)))
Łał, ścieżka istnieje od czasów Henia VIII o_O
Mogę sobie ściągnąć na kompa to ostatnie zdjęcie? Wygląda jak obraz Ajwazowskiego :-)))
nika
Bardzo proszę, ściągnij sobie. Tylko najpierw kliknij nań, coby było większe.
Dzięki :-))) Na inne zdjęcia też napatrzeć się nie mogę :-))))
nika
Klify zdobywałam tylko w Normandii, ale tu tyz piknie...
Prześlij komentarz