sobota, 31 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa skandynawska

Będzie trochę ciszy, bo przebywamy (znaczy się Najmilsza i ja) w Sztokholmie.

Zaraz po obejrzeniu serialu "Most". Kto widział, ten rozumie. Choć do Malmö i Kopenhagi daleko jakaś ciarka mnię po plecach czasem przemknie.

Fajnie kupuje się bilety z lotniska do miasta. Można wybrać język, ja wybrałem angielski, ale jak przyszło do płacenia to się wróciło do szwedzkiego. I tu zagwozdka - niby wiem, czego oczekiwać, ale czy na pewno?

O, tu jestem...



Pozdrowienia serdeczne dla AS Ptysia i Abiego. Co Wam będę mówił, szkoda, że Was tu nie ma...

Do następnego.

piątek, 30 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa pewnych wyborów

Czytam o wyborach w eRPe i pomału ogarnia mnie przydum niemiły.
Bo do głosowania poszło 23.8% uprawnionych. Nawet nie co czwarty...
Bo skaczą sobie do gardeł, że sfałszowane, bo krzyżyk narysowali na palcu i odciśli, o! jakie to łatwe...
Bo wybrali WszP JKM...

Czy jest szansa, że kiedyś dojrzejemy? Będziemy się zachowywać jak dorośli ludzie i dorosłe społeczeństwo?

Boszszsz.....

wtorek, 27 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa pewnego ślubu.

Ostatni poniedziałek maja jest w Anglii dniem wolnym od pracy. Taki zwyczaj jest.
W związku z długim weekendem, na ten dzień jedna znajoma pani zaplanowała swój ślub, na który Najmilszą i mnie zaprosiła. Tyle, że nie do końca.

W eRPe kiedy przychodzi do ślubu zaprasza się (lub tylko informuje o fakcie) wszystkich krewnych i znajomych Królika do kościoła / USC, a po ceremonii zawarcia związku i odebraniu kwiatów, życzeń, prezentów (niepotrzebne skreślić) wybrani udają się na przyjęcie weselne. I bardzo pięknie jest.

W UKeju jest cośkolwiek na odwrót. Na ceremonię do kościoła zaproszeni zostali tylko wybrańcy w liczbie 23 osób, a potem udali się oni do pubu na obiad. Kiedy już się najedli i napili i zbliżała się pora tańców i hulanek, tak koło 19:00, do pubu przyszli pozostali goście czyli także zarówno my. Ucałowawszy pannę młodą i uścisnąwszy ręce kilkorga znajomych i nieznajomych, pełni hałarju i ajmłel,fenks mieliśmy szansę pójścia do baru i zamówienia sobie drinków. Na koszt własny, rzecz jasna. Zatem jeść i pić można wszystko według uznania, bo w końcu za swoje, nie?

Impreza była ciekawa. Panna młoda miała cztery druhny. W zasadzie powinny być ubrane jednako, ale to tylko na filmach i w Rodzinie Królewskiej. Były ubrane podobnie, to wystarczy. Główną z nich, maid of honour*), była córka panny młodej, nota bene dziewczę urocze choć nieco gadatliwe. W dziesięć minut znałem jej plany na przyszłość, kierunek studiów obecnych i planowanych, fakt, że kocha Londyn, co myśli o Kornwalii i dzieciństwie w niej spędzonym i jaka jest jej wymarzona praca. Pozostałymi druhnami były dwie córki pana młodego i któraś z kuzynek. Nie wiem czyja, wiem, że kuzynka.
Maid of honour organizuje pannie młodej hen night czyli wieczór panieński oraz oczywiście wspiera ją na każdym kroku, jak to kobiety potrafią.

Z kolei pan młody ma tylko jednego drużbę, best man, którego największym obowiązkiem jest organizacja stag**) party lub stag night czyli wieczoru kawalerskiego oraz wygłoszenie w czasie obiadu mowy, w zasadzie na cześć pana młodego i/lub młodej pary. Jeśli planowane przyjęcie jest duże można dobrać sobie pomocników zwanych ushers, licząc 1 na 50 gości. Zajmują się organizacją parkingu, usadzają gości przy stołach i tp. Nie wiem dokładnie, bo na tak wielkich przyjęciach nie bywałem.
Tu best man był synem panny młodej (trąci trochę nepotyzmem?).

Zatem krótko: i ja na tym weselu byłem, Guinness'a piłem, a com widział opisałem. Nie wszystko, rzecz jasna.


_____________________________________
*) maid of honour bo była panną, gdyby była mężatką to nazywałaby się matron of honour. Jeśli owa nie chce być matroną, może być chief bridesmaid. Lepiej brzmi.
**) słowo stag znaczy też jeleń, rogacz, co przy tłumaczeniu brzmi nieco dziwnie i może proroczo?

sobota, 24 maja 2014

Szaman Galicyjsk i sprawa wędrującego posła cz. 3

Dziś sobota, panie pośle, zatem chodźmy do pubu. Zwykłego kornwalijskiego pubu, nie do żadnej tam wyszukanej restauracji. W końcu mam pan tylko 100 GBP, prawda?

W takim pubie można się napić i zjeść. W menu, poza spisem potraw i napojów jest też kilka informacji na temat produktów używanych w kuchni. I tak dowiemy się, że mięso pochodzi z farmy Smitha, oddalonej o 5 mil od pubu, ryby przynosi Duncan, którego żółtą łódź można zobaczyć przez okno (o ile nie łowi), warzywa hoduje Siobhan, o tu, za tym wzgórzem, a piwo, a nawet kilka, warzone są w pobliskim mieście.
Na tym polega reklama lokalnych producentów i produktów. Większość farm prowadzi farm shops - sklepiki, w których sprzedaje własne produkty, a że bez pośredników, więc taniej.

W Miasteczku, w którym pracowałem w eRPe nikt nie reklamował sąsiada. W trzech restauracjach wykorzystywano jedzenie z wielkich sieci*). Rolnicy anonimowo oddawali produkty do skupu. Wiele pielęgniarek mieszkało i miało rodziny na wsi. Stale słyszałem narzekania na to, jak niskie są ceny w skupie. Pytałem nie raz czemu nie przyniosą mleka, śmietany, masła, jajek do szpitala, na pewno ktoś kupi i wyjdą na tym lepiej.
- No, co pan, doktorze? Ja? Jajka będę nosić? Masło robić? Wolne żarty. 
Nie twierdzę, że pielęgniarki powinny się tym zajmować. Mówię, że wolimy narzekać niż coś zmienić. Bo pokazała się nisza i... nikt nie starał się jej wypełnić. To znaczy była jedna baba, co to przynosiła jajka i ser, ale była jedna...

Po wyjściu z pubu podjedźmy na małe zakupy do supermarketu. Przy wejściu lub przy kasach duże drewniane pudło z mnóstwem (w moim wczoraj było 57 różnych) ulotek z atrakcjami, na jakie liczyć mogą przyjezdni. Jakiś ogród z ciekawymi kwiatami, jaskinia, w której w wojnę produkowano amunicję, stara kopalnia, trasa widokowa. To są malutkie, kornwalijskie rodzynki, które można zobaczyć, jak się człowiek strasznie nudzi. Ale są, można znaleźć o nich informacje, niekoniecznie w internecie. Skoro mowa o internecie - na większości stron tutejszych hoteli, poza informacjami o samym hotelu, jest zakładka "co możesz robić w okolicy" i wiele z w/w ulotek tam znajdziesz.
Sprawdziłem teraz - w moim Miasteczku w eRPe jest 5 hoteli. Trzy mają swoje strony www. I nic. Ani słowa co możesz robić w okolicy. Bo po co reklamować sąsiada, kogoś, kto prowadzi biznes pod bokiem? Jeszcze co na tym zarobi, kaszaniarz.

A zaczyna się od tego, że na ulicy przechodnie uśmiechają się do siebie. Jeśli mijam kogoś po raz drugi czy trzeci, prawie obowiązkowe jest hello lub podobne.

Wróćmy do domu. Napijmy się piwa, albo cydru. Pomyślmy.

Dostrzega pan jakąś różnicę, panie pośle?

____________________
*) nie mam 100% pewności, ale jakieś 98%

piątek, 23 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa wędrującego posła cz. 2

Ciąg dalszy moich skromnych rozważań na temat "czemu TU jest lepiej niż TAM".

Tym razem przykład zawodowy.

Przychodzi do mnię pacjęt, co ma być naprawiony. A jeśli przychodzi, to znaczy, że wybrał mój szpital z kilkunastu, które są w okolicy.*) W czasie wizyty kwalifikującej go/ją do zabiegu dostaje odpowiedzi na wszystkie pytania, które przyjdzie mu do głowy zadać**). Na wszelki wypadek dostaje też parę ulotek (4 razy strona A4 nt. anestezji, np.) o swojej chorobie, o tym co mu zrobią i co go potem czeka**). Jeśli wymaga jakiś badań dodatkowych pobieramy mu krew i dajemy skierowanie na badania typu rtg, usg, itp. Kiedy nadchodzi wielki dzień i przychodzi "się zoperować"***) dostaje gustowną operacyjną koszulkę, biały dziergany szlafroczek i gąbczaste pantofelki. Jeszcze jedna rozmowa z chirurgiem, potem z anestezjologiem, dopracowanie wszystkich szczegółów i w drogę. Po zabiegu, kiedy budzi się w RR****) i jako-tako wróci do rzeczywistości ma szansę dostać kawę, herbatę, czekoladę do picia, a nawet zupkę jarzynową plus obowiązujące na terenie całego Zjednoczonego Królestwa - herbatniki. I do domu. Zaopatrzony w pudełko leków przeciwbólowych, pudełko antybiotyków, dziesięć opatrunków wodoodpornych, żeby mógł sobie zmieniać, wszystko z pisemną instrukcją jak kiedy i co brać oraz z alarmowym numerem telefonu "gdyby poczuł się gorzej, albo nie był pewny co i jak ma robić". Czynny 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
To wszystko na NHS czyli na ubezpieczenie.

W Wielkanoc byłem w Polsce. Towarzyszę komuś, kto chce poddać się operacji w prywatnej klinice w Mieście. Wizyta kwalifikująca. Termin ustalony dwa miesiące wcześniej. Dwie godziny przed spotkaniem telefon - proszę nie przychodzić, wizyta przesunięta o 40 minut. Po godzinie kolejny telefon - opóźnienie wzrosło do 90 minut. Idziemy na kawę, potem jednak do poczekalni. Czekamy kolejne 45 minut. W tym czasie słyszę jak rejestratorka zapisuje kolejne wizyty, na inne dni. Równo co 20 minut. Mam ochotę wstać i zapytać "po co tak robisz? przecież wiesz, że to fikcja i będziesz wydzwaniać i przesuwać termin każdej z tych wizyt", ale nie moja broszka.
Siedząca obok kobieta pyta, na którą byliśmy umówieni. Bez znaczenia, bo ona do kogoś innego. Ale rozmowa się nawiązuje.
"Proszę się nie martwić, mnie pan doktór przyjął o 22:30, a nie byłam ostatnia. Pan doktór pracuje rano na klinice uniwersyteckiej, do 14:00, potem tu, w prywatnej klinice."
Zgroza ogarła mnie z lekka. Czyli przyjmuje pacjentkę po minimum 14 godzinach pracy. Super.
Pacjentka, z którą byłem weszła do gabinetu jakoś tak dwie i pół godziny po ustalonym dwa miesiące wcześniej terminie. Zamiast 20 minut siedziała godzinę. To dobrze, że miał dla niej czas. Rozumiem skąd spóźnienia, ale to i tak nie sprawia, że nie żal mi następnych czekających.
Wychodzi z plikiem karteczek. Nie, żadna nie jest nawet zgrubną informacją co będą robić, zgodą na zabieg i tp. To skierowania na badania. Pełnopłatne, w prywatnym laboratorium, jak pani pójdzie, to zrobią od ręki. Nie, skądinąd nie przyjmujemy. Patrzę na spis. Na usta ciśnie mi się "a to po jaką cholerę?!" Na tydzień przed zabiegiem badania "chwili", czyli takie, które zmieniają się niemal z godziny na godzinę. Pacjentka bez obciążeń wykonuje badania jak do przeszczepu wątroby. Czysty absurd.

Dzień operacji.
- Tylko proszę przynieść własną piżamkę, pantofle, przybory toaletowe.
Hmm, to przecież chirurgia jednego dnia, dużo nie trzeba, ale i tak torba jest.
Rozmowa z panią anestezjolog na poziomie jeśli nie światowym to na pewno europejskim. Ci są zawsze dobrzy!
Jazda na zabieg, wybudzeniówka, ok. Coś do picia? Jest baniak z wodą na korytarzu. Z tym, że pielęgniarki nie wyjdą z wybudzeniówki, bo im nie wolno. Dobrze, że jestem i mogę podać. Kobieta na sąsiednim łóżku jest sama, mąż poszedł do miasta.
Przychodzi doktór. Uśmiechnięty, wszystko poszło super. W dwie minuty powtarza co robić, jakie leki brać,  za dwa tygodnie do kontroli. I plik recept. 100% oczywiście. Żadnej informacji na piśmie, kopii zgody na zabieg, opisu zabiegu, wyników, nic. I to wszystko za naprawdę ciężkie pieniądze.

Nie chodzi mi o fachowość lekarzy, pielęgniarek ani innych, "zamieszanych" w tę sprawę. Pielęgniarki były naprawdę super - fachowe, miłe, uśmiechnięte. Doktór był profesjonalny i zrobił to, co miał zrobić. Ale organizacja pracy, czy raczej jej brak, nie szanowanie czasu pacjentów, brak skutecznej informacji, takiej, do której można wrócić, kiedy się coś zapomni, dodatkowe koszta, które pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie powodują, że człowiek czuje się niepewnie, zaczyna brakować mu zaufania do systemu i gubi się w tym, co powinno być proste i faktycznie nastawione na niego.

Czy już pan dostrzega różnicę, panie pośle?


______________________________
*) z tym, że niekoniecznie. Może wybrać też jakiś w Szkocji, jeśli ma taką melodię. Mamy pacjentów z np. Londynu czy Oxfordu. Bo im pasowało.
**) z dziedziny objętej planowanym zabiegiem, oczywiście.
***) uwielbiałem w eRPe ten tekst pacjentów "przyszedłem sobie zoperować przepuklinę". Najchętniej odpowiedziałbym "proszę, tu jest nóż, igła z nitką i lusterko. Gdyby potrzebował pan atlasu anatomicznego, albo poczuł się zagubiony w gąszczu tkanek - proszę zawołać."
****) recovery room, czyli wybudzeniówka.

środa, 21 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa wędrującego posła.

Niejaki Artur Dębski, poseł na Sejm Najjaśniejszej wyjechał do Londynu, aby zakosztować życia emigranta, jak zapowiedział za 100 GBP tygodniowo. Gazeta Wyborcza zamieściła jego upozowane zdjęcie, jak w kwiecistym śpiworze wyleguje się na podłodze. Na zarzut, że niby skąd wiem, że upozowane, odpowiadam: bo za nim jest łóżko, na którym pewnie sypiał.

Na blogu http://arturdebski.natemat.pl/ opisuje wrażenia, nawet nieźle mu to idzie. Dla kogoś, kto się tu wybiera może to być niezła lektura pomocnicza, ale z małym zastrzeżeniem - pan poseł miał niezłe zaplecze finansowe, więc bardziej spokojną głowę od zwykłych zjadaczy chleba.

Ja zaś, panie pośle, pozwolę sobie odpowiedzieć, dlaczego TU jest lepiej niż TAM. Przy czym moje TU jest zamienne z pańskim TAM.

Przykład pierwszy, ogromny, dotyczący całego państwa. Z tym, że wzięty z życia codziennego.

Otóż przychodzi z rana, o 8:30, do mnię pacjęt, co to mu dolega ruptura, żeby go Kolorectal naprawił. Ja się pytam rutynowo, kiedy co jadł abo i pił. Ano pił, odpowiada, wodę, o 4:30 rano. Ścisło mnie sie szamańskie serce, pytam, czy nerw go jaki szarpał przed tą kolorectalową naprawą i spać nie mógł? Nie, mówi, ja tak zawsze, jak idę krowy doić. A wiele tych krów do dojenia? Sto sześćdziesiąt. A inni nie mogli ich wydoić, pytam. Inni? Znaczy tylko żona ze mną mieszka i inne ma zajęcia. Doić, to tylko ja.

I to jest ów przykład. Gospodarstwo prowadzone przez dwoje ludzi, mające 160 krów. I to nie jest jakiś ewenement. Miałem pacjentów, którzy we dwoje lub troje prowadzili gospodarstwa i mieli 1500 kur albo 200 owiec. I nie uważali, żeby ich farmy były duże. Najczęściej określali je jako średnie.

I od szczegółu do ogółu.

UK liczy sobie 63 miliony ludności. Z tych 481 tysięcy jest na stałe lub czasowo zatrudnionych w rolnictwie (bez robotników sezonowych). 1,5% wszystkich zatrudnionych w UK pracuje w rolnictwie. Uprawiają 17.2 miliona hektarów ziemi. Hodują 9.9 miliona krów. Ich wkład w ekonomię kraju to 6.9% PKB.

Polska liczy sobie 37 milionów mieszkańców. W rolnictwie zatrudnionych jest 3 miliony ludzi, czyli 16% zatrudnionych w ogóle. Uprawiają 15.5 miliona hektarów użytków rolnych, w ciągu ostatnich 8 lat ubyło 1.4 miliona hektarów, a zatrudnionych przybyło 10%. Ich wkład w PKB to 3%.
Prawie połowa gospodarstw polskich ma mniej niż 5 hektarów. Gospodarstwa większe niż 10 ha mają średnio 13 sztuk bydła, razem w całym kraju 5.75 miliona sztuk.

Wartość importu produktów spożywczych do UK z Polski wyniosła w 2012 roku tyle samo ile wartość takiego samego importu z USA. I była 4 i pół raza mniejsza niż import z Francji, Niemiec oraz Holandii. Każdego z tych krajów osobno.

Istnieje pojęcie "sprawność systemu". Oblicza się go porównując ilość czegoś, co trzeba włożyć do systemu z tym co się otrzymuje. Na ten nieskomplikowany przykład pierwsze silniki parowe miały sprawność 15%, czyli zaledwie 15% ilości ciepła powstałego ze spalania tego, co spalano, zamieniana była na pracę wykonana przez maszynę. Jak jest sprawność naszego rolnictwa? Tylko tak naprawdę?

Jak znajdzie pan, panie pośle, odpowiedź, to proszę na zadanie domowe sprawdzić sprawność innych systemów w eRPe - administracji, opieki zdrowotnej, szkolnictwa, budowania autostrad itp, itd.

Następne przykłady nastąpią.

poniedziałek, 19 maja 2014

Szaman Galicyjski i sprawa seriali na małym ekranie

Są ludzie, którzy oglądają seriale namiętnie. M jak miłość, Klan, Daleko od szosy... Wiedzą kto, z kim i kiedy oraz po co, na co i dlaczego. Może to ostatnie nie do końca, ale też wiedzą. Taki Big Brother zdalnie sterowany i dłuższy. Postaci są wprowadzane i wyprowadzane jak tam komu w życiu wypadnie. Aktorka zaszła w ciążę? Nie ma problema, szybciutko, zanim widać, że zaciążyła, postać wyjeżdża na drugi koniec świata. Na jakiś czas. Lub też, jeśli zniknąć ma definitywnie - zabija się pustym, kartonowym pudłem. Podejrzewam, że to była zemsta scenarzysty. Miałem kolegę, który zwykł był mawiać "ja się zabiję własną pięścią!". Czekam na to w następnych odcinkach.

Niektórzy twierdzą, że oglądanie seriali i przeżywanie życia ich bohaterów, to obraz tego, jak mizerne i miałkie jest nasze własne życie i jak silna jest w nas chęć podglądania innych. Zaglądamy im do kuchni, do łóżka, dobrze, że nie do łazienek. Chociaż, może i to kiedyś nastąpi.

- Pani majstrowo, a wie to pani, że Lubiczowa znowu ma zaparcia?
- No, co też pani powie, pani sklepowo! To mąż jej nie może pomóc?
- Ten konował? No co też pani gada! Przecież on se sam z homoroidami nie radzi...
- Bo gdyby się słuchali Goździkowy... 
- Ale ona od głowy chyba..., nie?

Z tym, że nie wszyscy oglądacze tak przeżywają akcje w serialach i utożsamiają się z postaciami z ekranu. Przyznam się po cichu, że ja też mam taki swój serial, który oglądam, no, prawie codziennie. Pewnie ktoś powie, że nudny, przewidywalny, a i zakończenie odcinka takie, że szału nie ma.
Ale za to na dwóch ekranach z jednej strony i na dwóch-trzech displejach z drugiej.


I tak sobie siedzę i gapię się w ekrany, serial leci, krew się leje, jest milusio i słitaśnie. Gałką sobie pokręcę, tą albo inną. Notatkę zrobię o tym i o owym. I tak osiem godzin dziennie. Po cztery - sześć odcinków.

Wiecie co? To jest fajne. Klawo jak cholera, Egon!